Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

20 lat temu ostatni rosyjscy żołnierze wyjechali z Wrocławia

Hanna Wieczorek
Napis, który ostrzegał przed wejściem na teren garnizonów rosyjskich
Napis, który ostrzegał przed wejściem na teren garnizonów rosyjskich Piotr Krzyżanowski
Trudno dzisiaj we Wrocławiu znaleźć ślady po Armii Radzieckiej. Czasem mignie gdzieś napis "Min niet" lub ostrzeżenie na murze: "Granica państwa. Przekroczenie grozi śmiercią". Czasem ktoś opowie, jak jeździł maluchem na benzynie kupowanej od Rosjan. Przy ulicy Koszarowej zadomowiły się: szpital, Uniwersytet Wrocławski, Ossolineum. Na Ołtaszynie koszary zamieniły się w budynki mieszkalne. A przecież Rosjanie stacjonowali we Wrocławiu 48 lat.

Armia - początkowo Czerwona, potem już Radziecka - pojawiła się we Wrocławiu pod koniec wojny. To przecież 6. Armia 1. Frontu Ukraińskiego, pod wodzą gen. Władimira Głuzdowskiego zdobyła Festung Breslau. Ostatni żołnierz rosyjskiego garnizonu opuścił stolicę Dolnego Śląska 16 czerwca 1993 roku.

Kontakty z Rosjanami oficjalne i mniej oficjalne
Zbigniew Nowak w latach 80. mieszkał na Swojcu - niedaleko wysypiska śmieci. Od czasu do czasu podjeżdżały tam radzieckie samochody.

- Któregoś dnia sąsiad, który znał rosyjski, zagadał do żołnierzy - opowiada. - Byli chyba z garnizonu w Oławie, tam gdzie było lotnisko. I tak od słowa do słowa zgadali się, że sąsiadowi benzyny brakuje. Nie minął tydzień, a pod jego dom zajechali "radzieccy" i przywieźli benzynę. Lotniczą. Wyobraża sobie pani malucha na lotniczym paliwie? - śmieje się. Na Popowicach obecność wojsk radzieckich była dość widoczna. Główną ulica osiedla często przejeżdżały radzieckie wojskowe samochody - głównie ciężarówki, czasem jakieś busy.

Tymi wojskowymi autobusami wożono chyba dzieci oficerów radzieckich stacjonujących na Kozanowie do szkoły w jednostce przy ul. Koszarowej. W lany poniedziałek pod koniec lat 80. jacyś chłopcy oblali, i to solidnie, przejeżdżającą rosyjską półciężarówkę. Samochód się zatrzymał. Postał chwilę i... pojechał dalej. Były też pokazy siły. Chyba w stanie wojennym ulicą Popowicką przejechały ciężarówki przewożące rakiety przeciwlotnicze.

Płk Zdzisław Czekierda wspomina, że kontaktów oficjalnych "na szczeblu" - jak to się wtedy mówiło - było sporo. Np. tradycyjnie, raz do roku dziennikarze radzieckiej gazety "Znamia Pobiedy" zapraszali polskich kolegów do siebie, do Legnicy, na uroczystości z okazji Dnia Dziennikarza. - Przy tej okazji poznałem stary, podobno pochodzący jeszcze z czasów armii carskiej zwyczaj związany z nominacją na wyższy stopień oficerski - uśmiecha się. - Koledzy nalewali takiemu delikwentowi szklankę wódki i wrzucali do niej metalową gwiazdkę, która miała znaleźć się na pagonach. Awansowany musiał wydobyć ją i nie uronić ani kropli wódki. Wypijał więc szklankę do dna i w zęby gwiazdkę łapał. Dopiero wtedy awans był przyklepany...
Takich kontaktów, czasem zresztą nawet ciepłych i sympatycznych, było sporo. Ale na tym się kończyło. Oficerowie, ich rodziny, żołnierze i pracownicy cywilni wojska mieli ścisły zakaz wychodzenia poza teren garnizonu. Tam szkolili się, wykonywali zadania, żyli. - Żadnych kontaktów z Polakami nie utrzymywali - mówi płk Czekierda. - To było zabronione. Nie mogli nawet na własną rękę nigdzie pojechać.

Zakaz zakazem, ale te nieoficjalne kontakty jednak utrzymywano. Jakie? Oczywiście handlowe. - Odczuwało się ich obecność, w różny sposób, zwykle bardzo przyjazny - wspomina. - Mieszkam przy ulicy Sportowej, za płotem miałem radzieckie koszary. I kiedy były problemy z benzyną, myśmy ich nie odczuwali, bo oni ją nam do domu przynosili. Poza tym mięso, jakieś ryby, proszek do prania... Różne rzeczy. To się działo wieczorami i nocą, pukali do wszystkich domów. I sprzedawali przyniesione przez siebie towary zwykle nieco taniej niż w sklepie. Myśmy byli zadowoleni, oni także.

Czy było jakieś spotkanie, które szczególnie utknęło pułkownikowi w pamięci? Tak, była to wigilijna wizyta dwóch żołnierzy.
- Kończyliśmy wigilijną kolację, kiedy ktoś zadzwonił do drzwi - opowiada pułkownik. - Podchodzę do drzwi, a tam stoi dwóch dżentelmenów w piżamach. Jeden z nich mówi: "Pan proda nam wino". Żona odpowiada: "Tu żadnego wina nie ma. Gdzie wino? Przecież mamy wigilię". Wtedy zorientowaliśmy się, że oni nie wiedzą, co to jest wigilia, więc żona mówi: "Proszę bardzo, zapraszamy do stołu". I od nowa zaczęliśmy tę wigilię robić. Dopiero podczas spożywania kolejnej potrawy, a dań było tradycyjnie 12, jeden z mówi: "A pamiętam, babcia robiła wigilię, ale ja już nie wierzę, my to zupełnie inne pokolenie". Skończyła się wigilia, oni zadowoleni wyszli. I tak też się brataliśmy z Rosjanami - kończy Zdzisław Czekierda.

Wspólnota palaczy
Mirosław Jasiński obserwował przygotowania do wymarszu Armii Rosyjskiej z Polski z wielu płaszczyzn. - Jako wojewoda wrocławski uczestniczyłem w ustalaniu warunków wyjścia Armii Radzieckiej z naszego województwa - opowiada. - Wcześniej uczestniczyłem w różnych akcjach, które miały doprowadzić do tego, żeby to w ogóle doszło do skutku. Byłem wówczas zastępcą ambasadora w Czechosłowacji. Doszło przecież do bardzo drastycznych posunięć. Wcale nie było to łatwe i przyjemnie. Jakich posunięć? Choćby blokady tranzytu wojsk wycofywanych z Niemiec.
Mirosław Jasiński uśmiecha się i mówi, że jako wojewoda miał szczęście. Na skutek zbiegu okoliczności polubił go generał Wiktor Dubynin, ówczesny dowódca Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. - Dostaliśmy zaproszenie od generała Dubynina na Dzień Służb Zbrojnych - dodaje Paweł Skrzywanek, który pełnił wówczas funkcję dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego. - Była dyskusja, czy jechać, czy nie, bo przecież nie brakowało napięcia sprawach związanych z wyjściem Rosjan z Polski. Co więcej, wizyta w sztabie armii, która w naszym przypadku była armią okupacyjną, była dla nas bardzo trudna. Jednak zwyciężył argument, że przyjmując to zaproszenie, więcej możemy zyskać niż stracić.

Mirosław Jasiński już się nie uśmiecha: - Brałem udział w spotkaniach z różnymi wojewodami i wiedziałem, że po wyjściu Rosjan z innych garnizonów została "spalona ziemia". Bodaj w Jeleniej Górze rozebrano nawet budynki tak, że tylko ślady po fundamentach zostały. W Bolesławcu pod Muzeum Kutuzowa podjechali żołnierze z pepeszami i zabrali wszystko... Mówiąc brutalnie: chciałem, żeby kaloryfery, umywalki, przewody zostały. Udało się.

W Legnicy było dziwnie. Mirosława Jasińskiego przywitano jako przedstawiciela polskiego rządu. Była kompani

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: 20 lat temu ostatni rosyjscy żołnierze wyjechali z Wrocławia - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska