Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Historia. Podczas wojny trafił pod opiekę maharadży (ROZMOWA)

Robert Migdał
Roman Gutowski, jedno z polskich dzieci, które adoptował indyjski maharadża
Roman Gutowski, jedno z polskich dzieci, które adoptował indyjski maharadża Jarosław Jakubczak
Z Romanem Gutowskim, który w czasie II wojny światowej, jako jedno z kilkuset polskich dzieci, trafił pod opiekę maharadży Jam Saheba w miejscowości Balachadi w Indiach, rozmawia Robert Migdał

Jak to się stało, że maharadża został Pana ojcem?
Wszystko zaczęło się 10 lutego 1940 roku. Nie miałem wtedy jeszcze pięciu lat. Mój tato służył w wojsku. Do Polski przyszedł z armią generała Józefa Hallera w 1919 roku. Dostał ziemię pod Równem, za zasługi, i tam osiadł. Mówię o tym, bo kiedy do Polski wkroczyli Rosjanie, to od razu utworzyli listy takich osadników jak mój ojciec - wszystkich wojskowych, sędziów, policjantów, strażników granicznych. Oni byli tak zwanym pierwszym rzutem, pierwszą wysyłką na Sybir, bo potem były kolejne.

I dlatego od razu po 17 września 1939 roku zastukano do naszych drzwi i kazano nam się pakować. Pojechaliśmy obskurnymi pociągami na północ: między Archangielsk a Gorkowskoje, do wyrębu ogromnych lasów. Do gułagu. W 1941 roku, kiedy Niemcy napadli na Związek Radziecki, ogłoszono nam amnestię: - "Jesteście ludzie wolni, przebaczamy wam wasze grzechy. Możecie robić, co chcecie" - usłyszeliśmy. Ale co można było robić tysiące kilometrów od domu, w głuszy. Pojawiło się ogłoszenie: "Każdy, kto nosił broń, kto przed wojną służył w armii, niech bierze plecak i idzie do najbliższej stacji kolejowej i jedzie na południe: do Uzbekistanu, do Turkmenistanu - tam, gdzie będzie formowana polska armia". Ojciec wziął więc plecak i ruszył w drogę. Wtedy go ostatni raz widziałem. Pewne jest tylko to, że nie dotarł do miejsca formowania wojsk, bo by go Czerwony Krzyż "złapał", gdyby zmarł.

Został Pan sam z mamą?
Nie, były z nami jeszcze dwie moje siostry: 9 i 10 lat ode mnie starsze. Po paru miesiącach ruszyliśmy w ślad za ojcem. Trafił się nam transport na południe i pojechaliśmy do Uzbekistanu. Siostry i matka pracowały w kołchozie, przy zbiorze bawełny. Władza radziecka była na tyle mądra, że żeby nie trudzić rodziców opieką nad dzieckiem, zabrano mnie do sierocińca - kilkadziesiąt kilometrów od kołchozu.

Wtedy stracił Pan kontakt z rodziną?
Niestety. Kiedy byłem w tym sierocińcu, przyszły do niego dwie osoby: Polak i Brytyjczyk. Rekrutowali sieroty na wyjazd do Persji razem z armią generała Władysława Andersa. Zapytali mnie: "Gdzie jest twój ojciec"? Odpowiedziałem: "Poszedł do armii". Kazano mi wystąpić. Zabrano nas dziesięcioro z tej ochronki. Sprawdzono nasz stan zdrowia - czy nadajemy się do transportu, czy jakiejś zarazy nie mamy. I w nocy jakaś dziesięcioletnia dziewczynka zaprowadziła nas do najbliższej stacji kolejowej. Pojechaliśmy w świat. W sumie wyjechało nas 110 tysięcy ludzi: 80 tysięcy żołnierzy, a reszta to rodziny i dzieci. Trafiliśmy do sierocińca w Aschabadzie, w którym uwijała się Hanka Ordonówna, gwiazda filmu i sceny. Była kierowniczką, taką naszą opiekunką. Wtedy rząd polski w Londynie, zaczął się zastanawiać, co z tymi dziećmi robić, gdzie je można wysłać. Ruszyły poszukiwania. I zjawił się nasz wybawiciel - maharadża Jam Saheba.

Czemu zainteresował się akurat polskimi dziećmi?

Jego stryj, też maharadża, był sławnym w świecie krykiecistą. I on kupił sobie posiadłość w Szwajcarii. A Ignacy Paderewski, po swoich koncertowych sukcesach w Stanach Zjednoczonych - też sobie kupił posiadłość w Szwajcarii, dom obok maharadży. Byli sąsiadami. I stryj przyprowadził kiedyś Jama Saheba za rączkę, jako małego chłopczyka, do Paderewskiego: poznali się, zaprzyjaźnili. Paderewski oglądnął mu palce i stwierdził: "Ooo, będziesz dobrym pianistą". Stryj jednak stwierdził, że mały Jam Saheb nie ma słuchu muzycznego, bo słoń mu na ucho nadepnął. Poza tym, kiedy Władysław Reymont dostał literacką Nagrodę Nobla za "Chłopów", to stryj podarował przetłumaczoną na angielski książkę przyszłemu maharadży. Przeczytał i zakochał się w Polsce, która mu gdzieś tam w sercu zakiełkowała. W czasie II wojny światowej trafił do rady wojennej. I kiedy dotarł do niego apel generała Władysława Sikorskiego: "poszukujemy miejsc, ludzi, instytucji, które by przyjęły polskie sieroty", odpowiedział: "Polaków? Przyjmę! Nawet pół tysiąca dzieci". Niesamowita sprawa: w ciągu trzech i pół miesiąca zbudował 40 baraków, takich mieszkalnych, magazynowych, z kamienia. 8 metrów na 40. Wszystkie stały na płaskowyżu, kilometr od jego pałacu letniego. Gdy wszystko było gotowe na nasz przyjazd, władze brytyjskie, indyjskie i polski konsulat w Bombaju wysłały po nas samochody ciężarowe, takie z ławkami, wszystko pod plandeką. Ruszyliśmy w podróż, ale wcześniej musieliśmy przejść kwarantannę.

Żeby chorób nie przenieść?
Każdy, co miał na sobie, to musiał zdjąć. Oprócz ubrań trzeba było oddać także wszystkie rzeczy, jakie mieliśmy. Wszystko zostało wrzucone na stos, polane benzyną i spalone. Poza tym włosy nam ogolono - i chłopcom, i dziewczynkom, na zero. Dostaliśmy nowe odzienie i czekaliśmy na transport. Do Nawanagaru - księstwa, gdzie miał być nasz nowy dom - popłynęliśmy brytyjskim okrętem.

Podobało się Panu?
Bardzo. Pierwszy raz płynąłem statkiem. Dla mnie to było niesamowite przeżycie. Poza tym cały czas czuło się dreszczyk zagrożenia, bo mogły nas zaatakować japońskie albo niemieckie łodzie podwodne. Mieliśmy alarmy - kilka razy dziennie trzeba było na dźwięk syreny łapać kapoki, zakładać je na siebie i pędzić do szalupy ratunkowej. Jedni bardzo się bali, a mnie, dzieciakowi, to bardzo się podobało. Zawsze byłem pierwszy przy szalupie. Poza tym cały czas łaziłem po tym statku: a to do maszynowni, a to do okrętowni. Wszystko mnie ciekawiło. Ci marynarze angielscy byli bardzo do nas przyjaźnie nastawieni, dostawaliśmy porządne jedzenie. Na zakończenie zaśpiewaliśmy im polskie piosenki, zatańczyliśmy "krakowiaka", a jeden chłopiec karzełek artystycznie gwizdał różne melodie. Nie dopłynęliśmy jednak okrętem do samego Nawanagaru, bo była zbyt płytka zatoka i statek nie mógł dotrzeć do portu. W związku z tym przerzucono nas na barki i nimi dobiliśmy do lądu. Z portu zawieziono nas ciężarówkami do Balachadi, gdzie był nasz obóz.

Jakie było pierwsze wrażenie, kiedy zobaczył Pan swój nowy dom?
Wielkie, zwłaszcza że wszystkie domy były murowane. W Kazachstanie mieliśmy lepianki - z sieczki, gliny, z odpadów bydlęcych były ściany. A tu wszystkie domy były schludne, stały równiuteńko. Na skalistym terenie, na wzniesieniu, na żwirowym podłożu. Wzgórza dookoła porośnięte były krzakami. Szkoła mieściła się w dwóch barakach i na parterze pobliskiego pałacu. Reszta to były baraki mieszkalne. Mój był numer 5.

W ile osób mieszkaliście w jednym budynku?
Łóżka stały rzędem - między nimi przejście do drzwi. Było około 30 łóżek w jednym baraku. Bardzo wąskie były te łóżka.

Jak wyglądał zwykły dzień?
O 6 pobudka. 6.05 - gimnastyka. 6.20 - toaleta. 6.40 - apel. 7.15 - śniadanie. 8.00 - szkoła. 13 - obiad. 14-16 - cisza. Trzeba było się wtedy rozebrać i do łóżka położyć i odpocząć. Bo na dworze był straszny skwar. 16.40 - odrabianie lekcji - zbiorowo. 18.50 - zajęcia na boisku i inne. 20.30 - kolacja, czas wolny. 21.00 - apel wieczorny, modlitwa, hymn, flaga. 23.00 - cisza.

To może po kolei. Jak ta pobudka wyglądała?
Grała trąbka i wszyscy się zrywali i biegli między barakami, na gimnastyczne ćwiczenia. Od kultury fizycznej mieliśmy pana Antoniego Maniaka - prawdziwego gracza Lwowskiej Pogoni. To był sportowiec wielkiej klasy. Miał defekt ręki i dlatego go do armii nie wzięli. A u nas okazał się bardzo potrzebny. Zorganizował od razu na dwóch hektarach pola zbiórkę kamieni - sami je naszymi małymi rączkami wybieraliśmy. Potem to pole zostało wyrównane i powstały prawdziwe boiska do piłki nożnej, do siatkówki i do koszykówki. Zaszczepił w nas miłość do kultury fizycznej. My, chłopcy, na to bardzo czekaliśmy. Dzieci musiały, poza łażeniem po górkach, mieć jakieś zajęcie, jakieś pasje. My maluchy, jako pierwsi, zaczęliśmy kopać piłkę.

Ale jaką piłkę? Skąd ją wzięliście, przecież nie mieliście nic.
Sami sobie ją zrobiliśmy: zebraliśmy skarpetki od dzieciaków z całego baraku, zrobiliśmy z nich kulę, spięliśmy ją gumkami, pozszywaliśmy sznurkami. Była tak zbita, że aż się odbijała. I to była nasza pierwsza piłka. Graliśmy nią godzinami.

Trafił Pan do grupy najmłodszych dzieci.
Do przedszkolaków. Ustawili nas w kolejce po "pajacyki" - takie śpiochy, body, zakładane przez głowę, zapinane na dwa guziczki w kroku. Dziewczynki w tym się dobrze czuły, a ja, kiedy widziałem innych chłopców biegających w spodenkach, to mi było piekielnie wstyd w tym pajacyku. I nagle zobaczyłem, że jednemu chłopcu, u którego w pajacyku nie było guzików, pani dała spodenki. Więc wziąłem to moje ubranko za róg baraku i na kamieniu stłukłem drugim kamieniem guziki. Przynoszę z powrotem i żalę się: "Proszę pani, ja też nie mam guzików".

Dostał Pan spodenki?
Dostałem, ale jeden taki skarżypyta doniósł: "A Romek oszukał, bo widziałem, jak on tłukł te guziki" I za karę zabrano mi szybko spodenki, pani zlała mnie bambusem i dostałem z powrotem "pajacyka", a do niego igłę z nitką i musiałem sobie przyszyć guziki. Sam.

Wstrętny donosiciel.
Policzyłem się z tym skarżypytą później - wtłukłem mu. Musiała być sprawiedliwość.

Często dochodziło do bójek między chłopakami?
Mieliśmy swoje zasady. Honorowi byliśmy. Załatwialiśmy sprawy między sobą - gdy dochodziło do sprzeczek, to szliśmy pod "baniana" - takie wielkie drzewo z wiszącymi lianami - figowiec indyjski, i pod nim był pojedynek. Był też zawsze starszy chłopiec - arbiter, sekundant, który był świadkiem i w jego obecności odbywał się pojedynek na pięści albo zapasy - kto kogo pierwszy położy na łopatki. Zawsze dawałem radę innym chłopakom, choć nieraz miałem rozkwaszony nos.

Na rozpisce dnia - śniadanie, obiad... Co tam jedliście?
To egzotyczne, indyjskie jedzenie, nie było zbyt dobre: ostre, tłuste, ciężkie. Podłe jednym słowem. Dla dzieci niezbyt dobre. Ryż jedynie był zjadliwy. I maharadża zrobił dla nas wspaniały gest: sprowadził z Goa, z portugalskiej kolonii na południu Indii, trzech kucharzy, którzy umieli po europejsku gotować. Specjalnie dla nas. To było strawne dla dzieci. Ale oczywiście były też i banany, i cytrusy. Raz nawet zjedliśmy żółwia. Bo chłopcy znaleźli go na plaży - takiego uszkodzonego, dużego przytachali do kuchni. I ci nasi portugalscy kucharze zrobili z niego użytek. Zupa była pyszna. Do dzisiaj pamiętam jej smak.

Od 8 do 13 mieliście szkołę. Kto was uczył? No i czego się uczyliście?
Na początku nie mieliśmy nic - ani zeszytów, ani książek. Parę wychowawczyń było trochę wykształconych, jedna miała szkołę powszechną skończoną, inna maturę. One prowadziły nam lekcje. Uczyliśmy się wierszyków, czytania. Potem dostaliśmy tabliczki, takie jak tablica szkolna, ale mniejsze - z rysikiem. Wtedy mogliśmy już literki ćwiczyć, pisanie. Trochę później przyszły pojedyncze książki, bo w Palestynie utworzyło się Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia na Wschodzie. Książki drukowała wojskowa drukarnia Andersa. Były piękne, pełne wierszy przedwojennych i wojennych poetów. Hemar był, Konopnicka była. Poza tym były w tej książce opisy tego, jakie są w Polsce obyczaje, że są cztery pory roku, piosenki i opowiadania były. Pamiętam do dzisiaj jeden wierszyk: "wrócimy, to wiedz, pilnuj swego męstwa, bo przyjdzie dzień naszego zwycięstwa, nie daj się sercu zatrwożyć, kłamstwu bez granic i miary, bo jeśli warto czegoś dożyć, to dnia odwetu i kary".

Ładne.
Tak patriotycznie nas edukowano. Były zdjęcia w tej książce - król angielski z premierem Władysławem Sikorskim, nasi lotnicy. Pisano o tym, że nasi polscy lotnicy trafiali na śniadanie do rodziny królewskiej. Za zasługi.

Tak jak Wy, małe dzieci, w nagrodę trafialiście do pałacu maharadży.
Za dobre wyniki w nauce byliśmy zapraszani. Pałac był kilometr od nas. Razem z maharadżą przyjeżdżały też jego dzieci, z którymi jedliśmy podwieczorek: słodyczy mogliśmy wtedy jeść bez ograniczeń. I kort tenisowy był. Mogliśmy na nim pograć. Mnie jednak najbardziej zachwyciło prywatne muzeum maharadży, w którym był ogromniasty tygrys. Wypchany oczywiście. Jego Wysokość opowiadał, że sam go zabił, bo ta bestia pożarła jego dziadka.

Egzotyczny kraj, więc pewnie sami też mieliście kontakt z egzotycznymi zwierzętami.
Jeden z moich kolegów w baraku, w którym był magazyn, hodował zwierzęta. Nie mieliśmy pieniędzy, ale dostawaliśmy przydziały mydła. Co miesiąc kostkę. I z tym mydłem poszedł do wsi i za to swoje mydło dostał dziewięć kurzych jaj. I wyhodował z nich kurczaki. Potem załatwił sobie kacze jaja - i też wygrzał je i wykluły mu się kaczuszki. Następnie te zwierzęta rozmnożył: miał 30 kur, tyle samo kaczek. Potem chłopcy złapali dwa pawie... I on to wszystko trzymał w tym baraku. Miał cały zwierzyniec - bo i papugi, i mangustę, którą wyprowadzał na spacery na sznurku. Był taki obrotny, że jajkami i kurami zasilał stołówkę. Wszyscy mu później pomagaliśmy: dokarmialiśmy te zwierzęta resztkami ze stołu. O tym, że jest u nas taki zwierzyniec, informacja trafiła do samego maharadży, który przyjechał i zapytał tego chłopca: "Co ty byś chciał ode mnie?". Na co usłyszał odpowiedź: "Białe prosiaki, bo mam tylko czarne". I maharadża mu kupił od Anglików dwa białe prosiaki i dał mu w prezencie.

Robiliście dla maharadży przedstawienia.
Głównie dziewczynki robiły. One dostawały materiały od maharadży, z których potem same sobie szyły stroje. Były tańce, przedstawienia: "Kopciuszka" wystawiali, ale też i "Kordiana". Maharadża był u nas cztery, pięć razy do roku.

Coś szczególnie Pan zapamiętał z Indii?
Straszną plagę malarii z 1944 roku. 50 milionów ludzi chorowało, wiele milionów zginęło. Na świadectwie szkolnym miałem zapisane: "opuścił dni szkolnych 31". Pamiętam, jak z Dehli przyjechali lekarze, były specjalne armatki, które rozpylały gaz po okolicy, żeby wytruć komary. Pamiętam, jak dostawaliśmy leki. Szkoła była pusta. 80 procent nas zachorowało, ale nikt nie umarł. Tacy twardzi byliśmy. Po całym naszym pobycie w Indiach zostały tylko dwa groby: jeden chłopiec się utopił, a drugi chłopiec zmarł wskutek ran odniesionych jeszcze w Rosji. Innych strat nie ponieśliśmy.

Ile dzieci było pod opieką maharadży?
Maksymalnie około 700 dzieci, a w sumie przez nasz obóz przeszło około tysiąca dzieci. Była taka zasada, że chłopcy, którzy skończyli 16 lat, porzucali szkołę i szli do junaków, do Palestyny i tam się sposobili do armii. Ja wracając do Polski w 1947 roku, statkiem, zostałem wyokrętowany w Suezie i nad kanałem czekałem kilka tygodni na połączenie do Europy. Do Włoch. I tam spotkałem tych junaków, którzy nie zdążyli walczyć za Polskę, bo wojna się skończyła. Czekali i polowali na wizy: do Australii, do Kanady, do USA.

Ile lat spędził Pan w Indiach?
Pięć. Trafiłem tam w wieku siedmiu lat, a miałem 12 - kiedy wracałem do Polski.
W Indiach był Pan sam, bez rodziny. Tęsknił Pan za najbliższymi?
Może to dziwnie zabrzmi, ale niezbyt. Może to dlatego, że nie miałem koło siebie nikogo, z kim mógłbym wspominać, z kim mógłbym tęsknić. Zresztą, gdy tylko ktoś wśród małych chłopców zaczął wspominać coś o rodzinie, to był uznawany za mazgaja: śmiano się z niego, że za mamusią tęskni. Dlatego żyłem na bieżąco, tym, co się działo wokół mnie. Nie wracałem myślami do rodziny.

Osiedle w Balachadi istniało do końca listopada 1946 roku. Co potem?
Dzieci zostały przewiezione do innego osiedla, w którym byli też dorośli Polacy - w Waliwade. I stamtąd, przez dwa lata, następowało przesiedlanie - czy to do Polski, czy też tam, gdzie ci ludzie chcieli. Gdy powstał komunistyczny rząd, władze chciały wszystkie dzieci siłą ściągnąć do Polski. Maharadża stwierdził, że to nie jest w porządku, bo przecież niektóre z dzieci pochodziły z Kresów Wschodnich, które już nie istniały w granicach nowej Polski. I chciał dać dzieciom wolną rękę w wyborze przyszłości. Zapewnił nas: "Ja jestem gotów wziąć was na swoje utrzymanie - rok, dwa, kiedy Polska może uzyska wolność, i wtedy wy poszukacie swoich rodzin i wtedy zadecydujecie o swoim losie." W lipcu 1945 roku wezwał notariusza z Bombaju i podpisał dokument o adopcji: "że przejmuje prawnie opiekę i odpowiedzialność nad 200 dziećmi, które nie były pewne, czy są sierotami, czy też może mają gdzieś rodzinę. Byłem wśród tych dzieci. Niecałe dwa lata byłem dzieckiem maharadży. Przypomniało mi się, że gdy tylko przyjechaliśmy w 1942 roku, to maharadża przemówił do nas: "Nie jesteście sierotami, bo ja jestem wasz "bapu", a po indyjsku "bapu" znaczyło "ojciec". I w końcu, trzy lata później, rzeczywiście został naszym ojcem.

Jak Pan odnalazł swoją prawdziwą rodzinę?
Skończyła się wojna, sierocińce były likwidowane. Ksiądz, który się nami opiekował, szukał domu dla nas, sierot. I jakaś rodzina z USA, która nie mogła mieć dzieci, była gotowa mnie zaadoptować. Byłem już zapisany na transport do Stanów. Myślałem, że nie mam nikogo bliskiego - ani mamy, ani taty, ani sióstr, bo przez tyle lat nikt mnie nie odszukał. Ale jednego z moich kolegów odnalazła mama - zaczął z nią pisać listy. I rzecz niesłychana. W jednym z listów mama mu napisała: "w ostatnich dniach zamieszkaliśmy w jednej lepiance z panią Gutowską i jej córkami...". A ten kolega znał mnie dlatego, że w piłkę dobrze grałem, a on, jako starszy kolega, nam sędziował. I znał moje nazwisko. Szybko mnie zaprowadził do fotografa i moje zdjęcie wysłał do swojej mamy. Napisał: "tu jest chłopiec, który się nazywa Gutowski. Może to ich rodzina". Gdy moja mama zobaczyła moje zdjęcie, rozpłakała się ze szczęścia, od razu list do mnie przysłała: "Syneczku kochany" - się zaczynał. Co się okazało. Mama szukała mnie w sierocińcu w Uzbekistanie - pieszo ponad 30 kilometrów przyszła. Pytała: "Co z moim synem". Powiedzieli jej: "Takiego tu nie ma". Kazali jej mnie szukać na cmentarzu. I to wszystko. Nie powiedzieli jej, że wysłali mnie z innymi dziećmi, transportem, w inne miejsce. Takie czasy. Opłakiwała mnie parę lat, aż cudem dostała informację o mnie. Zapisałem się więc na transport do Polski. I w 1947 roku wróciłem do domu, do sióstr, do mamy. To była nieopisana radość.

A przyjaźnie z tamtych czasów przetrwały do dzisiaj?
Nie mogło by być inaczej, choć przez dziesiątki lat musieliśmy milczeć o tym, co przeżyliśmy w Indiach. To była wielka tajemnica.

Czemu?
Bo od razu by się cisnęło na usta pytania: "A skąd te dzieci się w Indiach znalazły?". A nie można było w Polsce Ludowej mówić przecież o wywózkach na Sybir.

Od tamtych czasów minęło prawie 70 lat...
… a ja nadal pamiętam wszystko, jakby to było niedawno. To była przygoda - tak to wspominam. Jak baśń z "Tysiąca i jednej nocy"...
Rozmawiał Robert Migdał
***
Od lipca 2011 roku Caritas Archidiecezji Wrocławskiej koordynuje ogólnopolski program "Adopcja na odległość".
- Pamiętając o historii dzieci polskich Sybiraków i o Dobrym Maharadży, pomagamy najuboższym dzieciom z Indii. Jedynym skutecznym sposobem na wyrwanie się z kręgu biedy jest edukacja. Dzięki zaangażowaniu pojedynczych osób, rodzin, grup przyjaciół i współpracowników, szkół i klas, zapewniamy indyjskim dzieciom naukę, jedzenie i schronienie. Już 82 dzieci jest pod naszą opieką, ale wiele nadal czeka na kolejnych darczyńców, którzy zechcą wesprzeć je duchowo i materialnie - informuje Krzysztof Tańczuk z Caritas.
Więcej informacji o adopcji na odległość na stronie: www.wroclaw.caritas.pl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Historia. Podczas wojny trafił pod opiekę maharadży (ROZMOWA) - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska