Nasz apel opierał się na przeświadczeniu, że warto wspierać regionalne firmy, bo jeśli będą silniejsze, to może uda im się uniknąć zwalniania ludzi w kryzysowych czasach malejącego popytu.
Obok kolejnych propozycji dobrych produktów regionalnych, które powinniśmy szukać w sklepach (dziękujemy), w listach pojawiały się też polemiki dotyczące zasadności takiej akcji. Debata to moim zdaniem pasjonująca.
Już sam fakt, że sprowokowaliśmy Czytelników do makroekonomicznego spojrzenia na wybory, jakich codziennie dokonują w sklepach, uważam za cenny. Ale idźmy dalej. Gdyby próbować zebrać wątki tej dyskusji, to na pierwszym miejscu wśród argumentów przeciw akcji należałoby umieścić ten: jeśli wszystkie regiony zaczną taką kampanię, to na Pomorzu czy w Wielkopolsce nikt nie będzie kupował produktów z Dolnego Śląska. Zatem i tak klapa, bo nasze firmy ucierpią.
Od siebie dodam jeszcze jeden argument, który co prawda nie pojawił się w listach, ale przytaczano go powszechnie przy okazji unijnego szczytu na temat protekcjonizmu (głównie francuskiego i niemieckiego). Sprowadza się ta opinia do tego, że popieranie rodzimego przemysłu prowadzi do patologii, w której nasze, ale gorsze produkty wypierają z rynku obce, ale lepsze. Innymi słowy, nasze firmy przestaną się ścigać o nowatorskie rozwiązania, bo nie będą musiały konkurować.
Ostatecznie świat im ucieknie, a one we własnym grajdołku będą liczyć tylko na sentymenty nabywców. Za przykład efektu, do jakiego prowadzi takie myślenie, podawano lata 70. XX wieku w USA, kiedy w branży samochodowej dominowało hasło "Buy American". To tak zdemoralizowało amerykańskich producentów aut, że Japończycy na lata uciekli im z jakością. W konsekwencji - cały świat odwrócił się od paliwożernych Chryslerów i zaczął kupować Toyoty, a producenci amerykańscy i tak mieli kłopoty, bo popyt wewnętrzny nie wystarczał na ich utrzymanie.
Trudno się z tymi argumentami nie zgodzić. Spróbuję jednak wytłumaczyć, dlaczego uznaliśmy je za nie najważniejsze i zdecydowaliśmy się mimo wszystko akcję rozpocząć. Po pierwsze, spora część produktów z Dolnego Śląska trafia tylko na nasz, regionalny rynek. Nie konkurują w skali ogólnopolskiej, dlatego podobne akcje w innych częściach kraju nie muszą im zaszkodzić. Co więcej, powinniśmy poprzeć podobne inicjatywy w Lublinie czy Krakowie (tam już są prowadzone). Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę producentów ponadlokalnych, to nasza kampania mimo wszystko powinna ich wzmocnić (myślę tutaj na przykład o rozpoznawalności marki).
Ale sprawa jest i tak głębsza. Jeśli w Katowicach mieliby uznać, że nie będą kupować naszych słodyczy, bo nie i koniec, to byłoby to wynaturzenie konsumenckiego patriotyzmu. Bo decydująca musi być jakość. I teraz przechodzę także do drugiego argumentu, tego, który oparty jest na amerykańskich doświadczeniach. Nie chodzi nam o to, by konsument wybierał produkt gorszy tylko dlatego, że jest lokalny.
Zależy nam wyłącznie na tym, by klient wybrał "dobre, bo dolnośląskie" w sytuacji, kiedy jest przekonany, że ten produkt naprawdę na to zasługuje. Na naszym podwórku nie powinniśmy się obawiać casusu amerykańskiej branży motoryzacyjnej lat 70. Nasze wyroby nie są bowiem gorsze - jak w przypadku porównania Chryslera i Toyoty - i nie ustępują innym. Co więcej, podążamy za nowymi trendami, innowacyjności w produkcji nam nie brakuje. Z pewnością nasi producenci nie zdemoralizują się tonąc w poczuciu, że i tak znajdą nabywców, którzy kierują się lokalnym patriotyzmem.
Podsumowując, lokalna mutacja "Buy American", ma promować produkty dolnośląskie, przede wszystkim dlatego, że są dobre, a nie dlatego, że są dolnośląskie. Jeśli uda nam się choć w kilku przypadkach sprawić, że poprawi to sytuację ekonomiczną naszych firm i, co za tym idzie, nie zwolnią one ludzi, będzie to nasz wspólny sukces.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?