Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław Bareja z Jeleniej Góry

Małgorzata Matuszewska
Filmy Stanisława Barei  są uwielbiane przez Polaków. W I LO w Jeleniej Górze, do którego chodził Bareja, wisi pamiątkowa tablica słynnego reżysera
Filmy Stanisława Barei są uwielbiane przez Polaków. W I LO w Jeleniej Górze, do którego chodził Bareja, wisi pamiątkowa tablica słynnego reżysera Marcin Oliva Soto
Kto nie widział choć jednego filmu Stanisława Barei, ręka do góry. Nie ma takich? Nie dziwię się... Każdy zna przynajmniej "Misia". Mało kto wie, że reżyser mieszkał w Jeleniej Górze i że oprócz robienia filmów, lubił też w nich występować, w minirólkach.

Gdyby żył, niewątpliwie miałby czemu się dziś przyglądać i co wyśmiewać w swoich filmach. Stanisław Bareja, król polskiej komedii, na rzeczywistość był czuły niczym skrzypce na dotyk muzyka.

Jeleniogórzanie mogą być dumni, bo Bareja był absolwentem ich I Liceum Ogólnokształcącego (po wojnie sprowadził się wraz z rodzicami w Karkonosze i mieszkał w Jeleniej Górze wiele lat). Liceum skończył w 1949 roku. Do świata filmu trafił, kończąc łódzką Filmówkę w 1954 roku, jednak dyplom dostał dopiero 20 lat później. Ale w 1960 r. zadebiutował jako samodzielny reżyser, wcześniej będąc drugim reżyserem i asystentem reżysera.

Oczywiście, wcześniej pracował przy produkcjach filmowych. W 1955 roku był asystentem Jana Rybkowskiego przy powstawaniu sensacyjnego wojennego dramatu "Godziny nadziei". Po raz pierwszy na ekranie pojawił się w filmie "Trzy starty" (jako kolarz).

"Nowelę kolarską" tej produkcji wyreżyserował wrocławianin Stanisław Lenartowicz. Nazwisko Barei nie pojawiło się w czołówce, co w karierze Barei - reżysera i aktora - stało się tradycją. Później w swoich filmach pojawiał się niczym Alfred Hitchcock, ale ukrywał swoją tożsamość. Z Lenartowiczem współpracował także przy "Zimowym zmierzchu", grając pomocnika maszynisty.

Po komedię, swój ulubiony filmowy gatunek, sięgnął samodzielnie w 1960 roku, kręcąc "Męża swojej żony" według scenariusza, który napisał razem z Jerzym Jurandotem. "Mąż swojej żony" był opowieścią z przymrużeniem oka o młodym małżeństwie: sportsmence i kompozytorze.

Filmy, które są dołączane do "Polski-Gazety Wrocławskiej", to jedne z najwybitniejszych w jego twórczości. "Poszukiwany, poszukiwana" powstał w 1972 roku. Scenariusz napisał razem z Jackiem Fedorowiczem, a roboczy tytuł brzmiał "Kariera Stanisława Marii R.". Marysię zagrał Wojciech Pokora, a ponoć pomysł fabuły narodził się z opowieści żony reżysera - Hanny Kotkowskiej-Barei, która pracowała jako kustoszka w Muzeum Narodowym. Sam Bareja oczywiście pokazał się na ekranie, grając mężczyznę goniącego samochód historyka sztuki, niesłusznie posądzonego o kradzież obrazu.
Już dwa lata po nakręceniu "Poszukiwanego..." duet Bareja - Fedorowicz sięgnął po mieszkaniowe kłopoty tamtych czasów. Jacek Fedorowicz zagrał główną rolę w "Nie ma róży bez ognia". Bareja, jak to on, dostrzegał absurd haseł wywieszanych i malowanych przez komunistyczne władze, gdzie popadło. "Matko pamiętaj! Dziecko twój skarb" niosło się hasło z megafonu na autobusowym dworcu.

W "Brunecie wieczorową porą" (1976 r.) Bareja wystąpił jako pijaczek na dworcu. Scenariusz napisali wspólnie z Andrzejem Killem - pod takim pseudonimem artystycznym występował Stanisław Tym. To naprawdę była komedia absurdów, w które wikłał się główny bohater, Michał Roman, grany przez Krzysztofa Kowalewskiego. I komedia absurdalnych dialogów. Pamiętacie Państwo, jak Michał Roman przez pomyłkę telefonuje do obcej osoby? "Przepraszam, pomyłka. To po co pan dzwonił? To po co pani podnosi słuchawkę? Bo zadzwonił telefon!".

Albo restauracyjny dialog, z którego śmiali się wszyscy, bo zawsze było miło pośmiać się z milicjantów: "Co podać? Poproszę dwóch milicjantów. Albo nawet trzech (kelner podaje wódkę w kieliszkach i mówi: Oto dwaj). A razem z trzecim kieliszkiem dodaje słowa "a nawet trzeci".

W "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", nakręconym w 1978 roku, Stanisław Bareja zagrał aż dwie role. No, oczywiście, był też reżyserem i współautorem scenariusza, napisanego razem ze Stanisławem Tymem. Ale pojawił się na ekranie jako Newtonow, facet z walizką, idący pośpiesznie na Dworzec Centralny. Oczywiście nie wystąpił w filmowej czołówce jako aktor.

"Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" to dziwnie współcześnie brzmiąca opowieść o dyrektorze zakładu próbującym przekonać dziennikarzy, że kierowany przez niego zakład świetnie się rozwija. Niestety, nie jest to prawda, a dodatkowym kłopotem Krzakoskiego (Krzysztof Kowalewski) jest skomplikowane życie prywatne, czyli nieoczekiwana ciąża dziewczyny, którą poznał na paryskich salonach, czyli raucie w polskiej ambasadzie. Czy to nie ładna reakcja na zaskakującą wiadomość? "Jestem w ciąży. - A to przepraszam, nie wiedziałem".

Na pewno Bareja umiałby dowcipnie skomentować dzisiejszą kaleką, za to pełną wulgaryzmów, polszczyznę Polaków. Dwóch panów tak rozmawiało w "Co mi zrobisz...":
"I zdanżam na czas, proszę pana. - Zdążam. - No właśnie, i pan zdanża".
Bareja musiał, po prostu musiał skonfliktować się z cenzurą, wyłapującą słowa i obrazy "zagrażające" polskiemu państwu. Cenzor zdjął nawet plakat do "Co mi zrobisz..." ze świnią na obrazku, nie mówiąc już o scenach. Kto dziś rozumie, dlaczego musiała wypaść scena rozmowy milicjanta z kobietą biegnącą za kurą? Może dlatego, że Bareja pokazywał brak inteligencji "pana władzy", pytającego "czemu zwierzę nie na smyczy"?

Bareja miał kłopoty nie tylko z cenzurą. Krytykowali go krytycy, krytykowali koledzy filmowcy. Kazimierz Kutz, który bardzo nie lubił Barei, ukuł określenie "bareizm" jako synonim złego filmowego smaku. O niezrozumieniu tamtych klimatów przekonałam się podczas wrocławskiej premiery "Rysia" Stanisława Tyma, kiedy to młoda pani prowadząca spotkanie z reżyserem zapytała go, czy uważa, że wkrótce powstanie kierunek w filmie zwany "tymizmem", podobnie jak kiedyś "bareizm". Pytanie było jak najbardziej poważne i postawione życzliwie. Stanisław Tym ostro wówczas przypomniał, czym naprawdę był przywołany "bareizm".

W najsłynniejszym chyba filmie Barei - "Misiu", młodego aktora w teatralnym przedstawieniu zagrał Andrzej Precigs. Dziś tak wspomina reżysera: - Był skromnym, wyjątkowym artystą. Umiał budować filmy z otaczającej nas rzeczywistości. Stanisław Bareja to pierwsza osoba w historii polskiej kinematografii, która wyszła obronną ręką z przemian ustrojowych. Odnosił się do najprostszych uczuć, potęgujących poczucie niesamowitej rzeczywistości, którą wykreował. Przed upływem czasu obronił się mentalnie, filozoficznie i artystycznie.

Andrzej Precigs uważa też, że od Stanisława Barei reżysera, dzisiejsi młodzi twórcy mogliby się uczyć pracy z aktorami.
- Na planie filmowym był delikatny, uważny, czuły na to, co mógł wydobyć z aktora, którego zaprosił do współpracy.

Przy pisaniu tekstu korzystałam z książki Macieja Łuczaka "Miś, czyli rzecz o Stanisławie Barei".

Filmy z gazetą
W czwartek z naszą gazetą można było kupić "Bruneta wieczorową porą". Komu się nie udało, niech nie załamuje rąk. Już 12 marca do kupienia z "Polską-Gazetą Wrocławską" "Poszukiwany, poszukiwana", 19 marca - "Nie ma róży bez ognia", a 26 marca - "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska