Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Domanasiewicz. Jedni daliby mu się pokroić, dla innych to arogancki furiat

Agata Grzelińska
Trzebnica 17-09-2007 dominik modrzejewski, ocmiolatek z jadwisina pod lodzia, ktoremu lekarze z trzebnickiego szpitala przyszyli urwana przez pralke reke. na zdjeciu dr adam domanasiewicz. fot. tomasz holod
Trzebnica 17-09-2007 dominik modrzejewski, ocmiolatek z jadwisina pod lodzia, ktoremu lekarze z trzebnickiego szpitala przyszyli urwana przez pralke reke. na zdjeciu dr adam domanasiewicz. fot. tomasz holod brak
Dla jednych geniusz i bohater, za którego daliby się pokroić, chociaż właściwie należy napisać: któremu daliby się pokroić. Dla innych arogancki furiat, z którym nie da się wytrzymać. Jedno jest pewne - dr Adam Domanasiewicz budzi skrajnie różne emocje, z wyjątkiem obojętności. Nic dziwnego, bo on sam też nie zna tego uczucia.

Kto kojarzy jego nazwisko, wie, że to genialny chirurg, który potrafi przyszyć odciętą rękę albo przeszczepić tę od zmarłego dawcy. To dzięki niemu i jego kolegom chirurgom ze Szpitala im. św. Jadwigi w Trzebnicy odciętą rękę odzyskał Damian Szwedo spod Wrocławia, który stracił dłoń na pile tarczowej. Podobnie Leszek Opoka z Radomia albo Mirosław Borodziuk z Mysło-wic, któremu ręka wpadła do sieczkarni. W Trzebnicy dwie nowe ręce dostał też komandos Gromu. To najbardziej spektakularne historie ludzi, o których było głośno w mediach. Mogą normalnie żyć, być samodzielni, pracować dzięki temu, że trafili w ręce jedynego nie tylko w Polsce i Europie, ale nawet na świecie genialnego zespołu chirurgów, który nie byłby taki, gdyby nie było w nim nietuzinkowego dr. Domanasiewicza.

Kiedy więc przed kilkoma dniami w mediach gruchnęła wieść o zwolnieniu tak cenionego lekarza, przez wielu nazywanego trzebnickim dr. House’em, nie tylko jego pacjenci, ale wielu ludzi wpadło w osłupienie.

Gwiazdy świecą tym jaśniej, im dalej od ich źródła - mówi metaforycznie dr Adam Chełmoński, zastępca dyrektora ds. lecznictwa w Szpitalu im. św. Jadwigi Śląskiej w Trzebnicy, dając do zrozumienia, że ci, którzy tak podziwiają jego zwolnionego kolegę po fachu, tak naprawdę wcale go nie znają...

Ale zacznijmy od początku. Przez kilka lat media co jakiś czas informują o spektakularnych przeszczepach i replantacjach ręki, których dokonuje rewelacyjny zespół chirurgów w trzebnickim szpitalu. W świat idzie sława placówki i pracujących tam lekarzy, którymi kieruje prof. Jerzy Jabłecki. Choć wiadomo, że replantacje i transplantacje to dzieło zespołowe, dość szybko staje się jasne, że jeden z chirurgów zaczyna się wyróżniać. Staje się wspomnianą gwiazdą, która świeci coraz dalej.

Dr Adam Domanasiewicz, bo o nim mowa, wybitny uczeń słynnego prof. Ryszarda Kocięby i prof. Jerzego Jabłeckiego, budzi podziw swoimi zawodowymi dokonaniami. Ludzie wiedzą, że jakby coś, to w Trzebnicy jest taki lekarz, co przyszyje urwaną rękę, naprawi nogę, zreperuje biodro, uratuje życie. Po słynnym serialu zaczynają mówić o nim „dr House z Trzebnicy”. Wiedzą też, że to nie lada oryginał, którego mogą spotkać nie tylko w sali operacyjnej, szpitalnym korytarzu, w poradni czy oddziale ratunkowym. Bywa też rycerzem w zbroi pod Grunwaldem albo żołnierzem wyklętym podczas historycznych rekonstrukcji. Może się też zjawić jako ratownik, gdy utkną w jaskini albo będą mieli wypadek w górach. Nie będą też zaskoczeni, gdy zobaczą go nurkującego, wspinającego się w górach. Pojechał też z anestezjologiem i instrumentariuszką do Sierra Leone, leczyć ofiary wojny.

Nieprzeciętne zdolności, wyrazisty charakter, dziesięć różnych pasji, temperament w stylu ADHD, szczerość do bólu, ormiańska krew, a do tego język ostry jak u filmowego Gregorego House’a i nerwy, które, w przeciwieństwie do konia, nie dają się utrzymać na wodzy. Taka mieszanka po prostu kiedyś musiała wybuchnąć. Jeśli nie w człowieku, to w jego otoczeniu. I wybuchła. Na szczęście dla doktora i jego pacjentów, nie w nim, ale w szpitalu...

Kilka słów o nietykalności

Jest koniec października. Dr Domanasiewicz kończy ostatnią zaplanowaną na ten miesiąc operację. W poradni czeka jeszcze na niego 46 pacjentów, ale zanim się nimi zajmie, musi jeszcze zajść do dyrektora Piotra Dytki. Wychodząc z jego gabinetu, już wie, że dla chorych z poradni ma tylko jedną wiadomość. Złą. Nie przyjmie ich. Szef szpitala właśnie rozwiązał z nim kontrakt, który zresztą i tak skończyłby się za dwa dni. Różnica taka, że nowej umowy nie będzie.

Oficjalny powód: „naruszenie nietykalności cielesnej pacjenta”, do której miało dojść ponad dwa miesiące temu.

- To ja zostałem napadnięty przez pacjenta, o czym natychmiast poinformowałem dyrekcję - mówi chirurg. Opowiada o zdarzeniu sprzed ponad dwóch miesięcy. Do jego gabinetu wchodzi młody mężczyzna o kuli, którą według specjalisty nosi od parady. Młodzieniec o głowę wyższy i o 30 lat młodszy od lekarza chce przedłużenia zwolnienia. Gdy słyszy od chirurga, że nie ma do tego medycznych podstaw, zaczyna krzyczeć, że przecież lekarz jest od tego, by dać zwolnienie „jak dupa od srania”. - I zamachnął się na mnie kulą. Zasłoniłem się, a potem go od siebie odsunąłem. Mam na to świadków - wspomina Domanasiewicz. - Pacjent był agresywny, chociaż nie był ani pod wpływem alkoholu, ani pod wpływem narkotyków. Od razu po tym zdarzeniu sporządziłem notatkę służbową i złożyłem ją u dyrekcji.

Urażony pacjent też składa skargę u dyrektora oraz w Narodowym Funduszu Zdrowia, ale nie zawiadamia policji ani prokuratury. Przez ponad dwa miesiące o sprawie jest cicho.

Zamykanie ust kotletem?

Zwolniony lekarz jest przekonany, że prawdziwe powody wyrzucenia go z pracy są inne. - Zwolniono mnie, odgrzewając stary śmierdzący kotlet, w dodatku z soi, nie z mięsa, dlatego, że jestem niewygodny - mówi Adam Domanasiewicz.

W czym chirurg, o którym mnóstwo ludzi mówi nie inaczej jak „wybitny”, może być niewygodny? Spójrzmy na tło.

Zadłużony na ponad 30 milionów mały powiatowy szpital stoi na krawędzi upadku. Ma być połączony z uniwersyteckimi klinikami przy Borowskiej. Gigant spłaci długi powiatowej lecznicy, a w zamian wchłonie światową markę. Przy okazji podpisywania listu intencyjnego wszyscy ważni z obu stron zapewniają, że to świetne rozwiązanie, bo pozwoli nie tylko uratować tonący okręt, ale pozwoli uniknąć redukcji załogi. Ludzie zostaną po prostu inaczej zagospodarowani. Plan majstersztyk. Gdyby nie informacje, że zwolnienia jednak będą. Z posadą ma się pożegnać ponad 70 osób. Wybitny chirurg jest nie tylko wybitnym chirurgiem, ale w Szpitalu św. Jadwigi Śląskiej także szefem Solidarności.

- Otwarcie sprzeciwiałem się redukcji zatrudnienia w szpitalu, zamienianiu umów o pracę na śmieciowe - mówi dr Adam Domanasiewicz. - Jestem człowiekiem niewygodnym dla dyrekcji jako naturalny lider opozycji wobec wprowadzanego przez nią systemu zarządzania. Dlatego postanowiono się mnie pozbyć. Szkoda tylko, że zrobiono to bolszewicką metodą, podważając zaufanie pacjentów do mnie.

Bo był niemiły

Dyrektor placówki długo odmawia komentarza w sprawie zwolnienia słynnego fachowca. Tymczasem w internecie aż buzuje od komentarzy. Zdecydowana większość internautów stoi murem za lekarzem. Piszą jego wdzięczni pacjenci albo bliscy tych, którym pomógł. Przy okazji nie szczędzą ostrych słów pod adresem młodego dyrektora. Są też jednak wpisy przekonujące, że rewelacyjny chirurg wcale nie jest taki fajny, jak się wszystkim dookoła wydaje.

W końcu szef trzebnickiego szpitala decyduje się przedstawić swoje stanowisko. Zaprasza media do ciasnego, ascetycznego gabinetu, w którym zbiera się 20-osobowa grupa personelu medycznego. Oprócz dyrektora jest też jego zastępca ds. lecznictwa dr Adam Chełmoński, przez lata kolega Domanasiewicza z oddziału. Jeszcze nie tak dawno razem opowiadali w mediach o transplantacyjnych sukcesach. Może dlatego na twarzy wicedyrektora widać jakieś niedające się ukryć cierpienie.

Stojący wokół dyrekcji ordynatorzy, lekarze, pielęgniarki i inni pracownicy placówki mówią jednym głosem, że Domana-siewicz jest świetnym fachowcem, doskonałym, wybitnym chirurgiem, ale bardzo trudnym człowiekiem. Zanim zacznie się wyliczanie jego przewinień, dziennikarze słuchają trzech oświadczeń.

Chełmoński, który bierze na klatę chyba jednak za duży ciężar decyzji o zwolnieniu kolegi, tłumaczy powody. Zapewnia, że zwolnienie doktora nie spowoduje żadnych negatywnych skutków dla pacjentów ani dla jakości usług.

- W ciągu 10 lat, odkąd ewidencjonowane są skargi, na żadnego innego z 99 lekarzy z tego szpitala nie było tylu skarg, co na doktora Adama Domanasiewicza - mówi wicedyrektor. Dopytywany o konkretną liczbę skarg, precyzuje, że jest ich około 10. Może 6, może 8. Potem jeszcze dodaje, że chirurg nie wypełniał dokumentacji medycznej.

Następny mówi dyrektor. Wyjaśnia decyzję bardzo spokojnie, nie ma wątpliwości, że postąpił słusznie. - Stanowczo podkreślam, że przyczyny rozwiązania umów z panem doktorem mają charakter wyłącznie merytoryczny - oświadcza Dytko. I prosi o głos resztę zebranych.

Pierwszy do wypowiedzi wyrywa się dr Henryk Szymański, ordynator pediatrii. Odczytuje oświadczenie o tym, że „rażące braki w dokumentacji medycznej stanowią wystarczająco mocne podstawy” do zwolnienia Domanasiewicza. Wtrąca przy okazji, że do Solidarności należy tylko 6 procent pracowników szpitala. Ma też wielkie pretensje do mediów, że jednostronnie (czyli chyba zbyt dobrze) piszą o jego koledze. Ledwo kończy, a już Marzena Mitman, kierownik bloku operacyjnego, opowiada, o tym, że kiedyś Domanasiewicz wyrzucił ją z sali operacyjnej. Inne pielęgniarki szybko dodają, że praca z nim była straszna. W kolejce czeka już Ryszard Tokarczuk, szef oddziału anestezjologii i intensywnej terapii. - Cztery lata temu na szpitalny oddział ratunkowy trafiło dziecko z porażeniem mózgowym, dr Domanasiewicz wyrzucił jego matkę z oddziału - opowiada.

Fałszywa nuta

Większość zebranych pracowników szpitala opowiada, jak źle lekarz potraktował ich lub pacjentów. Dodają jednocześnie, że sytuacja jest dla nich przykra i że nikt nie odbiera mu należnego uznania. Nie szczędzą komplementów, że wybitny, że doskonały. Jednak nikt z obecnych nie staje w obronie lekarza. Nawet jego przyjaciel, jak siebie nazywa, prof. Jerzy Jabłecki.

Słuchając wyliczanki przewinień nieobecnego na spotkaniu lekarza, trudno oprzeć się wrażeniu, że bierze się udział w partyjnym zebraniu z czasów stalinowskich, na którym chór prawomyślnych - aby zapewnić o swojej wierności systemowi - krytykuje buntownika. Niektórzy koledzy z pracy lekarza wyglądają, jakby tylko czekali na okazję, kiedy będą mogli sobie na nim poużywać. Na twarzach innych maluje się zażenowanie, że uczestniczą w tak żałosnym spektaklu.

W głowach słuchaczy rodzą się pytania. Jeśli tak trudno było wytrzymać z lekarzem, dlaczego nikt przez 25 lat jego pracy w tym szpitalu nie zażądał, by zapanował nad swoim nieznośnym charakterem? Ile z tych 6, 8 a może 10 skarg było uzasadnionych? I wreszcie, co trzeba czuć, by będąc poważnym, szanowanym człowiekiem na stanowisku, wziąć udział w swego rodzaju linczu na zwolnionym koledze, jednocześnie zapewniając, że kolega ten faktycznie jest wybitnym fachowcem? Czy decyduje osobista uraza do niego? Czy może lęk o posadę jest tak wielki? Nieważne.

Uczyli się od niego

Domanasiewicz, gdy słyszy o zebraniu, najpierw mówi krótko, że było tam 20 osób, a w szpitalu pracuje ponad 250. Opowiada swoje wersje historii przytoczonych przez „zdrajców”, jak nazywa występujących na konferencji prasowej lekarzy i pielęgniarki, brzmią sensownie. Mówi też szczerze. - Ja nie jestem człowiekiem obdarzonym specjalną empatią. Jest w tym coś, że ja skupiam się maksymalnie na skuteczności i każda rzecz, która staje mi na drodze i przeszkadza w doprowadzeniu do celu, czyli wyleczeniu pacjenta, jest przeze mnie usuwana.

Gdy szef trzebnickiego SOR-u czyta w gazecie, że nikt ze szpitala nie broni zwolnionego lekarza, skacze mu ciśnienie. Tłumaczy, że na spotkanie dyrekcja szpitala zaprosiła tylko tych, którzy popierają jej decyzję. A on jest nią zbulwersowany.

- Nie mogę się dłużej utożsamiać z grupą kierowników oddziałów, którzy zachowali się niewłaściwie - mówi dr Paweł Jo-nek. - Nie godzi się to z moim sumieniem. Dr Domanasiewicz poświęca swoje życie po to, by ratować życie innych. To jest geniusz, do którego wiele osób nie dorosło. Mam pełne przekonanie, że mam do czynienia z osobą wybitną, która przerasta innych, a do tego, która przedstawia bardzo jasno swoje stanowisko - dodaje Jonek.

Tłumaczy, że strata Domanasiewicza, który jest najcenniejszym i najbardziej wartościowym chirurgiem, bo potrafi perfekcyjnie operować przez 12 godzin, czego starsi chirurdzy już nie wytrzymują, a młodsi jeszcze nie potrafią, to fatalny ruch. Tracąc go, Trzebnica przestaje być wiodącym ośrodkiem.

Dr Maciej Paruzel, chirurg, który przez 20 lat dzielił z Domanasiewiczem lekarską dyżurkę, opowiada, że to człowiek, na którego zawsze może liczyć i którego wsparcie czuje. Lubił z nim operować, bo wiedział, że zawsze wszystko będzie szło tak jak należy.

- Operowanie z nim to satysfakcja. Adam zawsze wprowadzał różne nowości operacyjne, które przywoził z całego świata - mówi Paruzel. - To jest wyjątkowy profesjonalista. Jemu dałbym się zoperować. Położyłbym mu się na stół.

Dr Robert Gałązkowski jest szefem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Domanasiewicza zna od lat. Przyznaje, że to jest pewne indywiduum, ale indywiduum niezawodne.

- Przez 15 lat pracy w pogotowiu, czy dzwoniłem do niego o godzinie 9 rano, czy o 22, czy o 3 w nocy, nigdy nie odmówił. To jest jego klasa i poświęcenie dla pacjenta, który potrzebuje natychmiastowej pomocy - mówi Gałązkowski.

Dzięki niemu żyją

W piątkowe popołudnie pod trzebnicki szpital przychodzi kilkadziesiąt osób, by zaprotestować przeciwko zwolnieniu ich ulubionego doktora. Ulubionego nie dlatego, że taki miły, ale dlatego, że taki skuteczny. Podpisują się pod petycją z żądaniem przywrócenia do pracy chirurga, skierowaną do starosty trzebnickiego i burmistrza Trzebnicy.

- Doktor pomagał mi już nieraz i znów miał mi zreperować część ciała, ale za późno, bo ktoś go zwolnił. Fakt faktem, że to jest specyficzna postać, ale to jest lekarz. On nie musi mnie przytulać i głaskać po główce, może mnie opierniczyć, ale ten człowiek mimo wszystko nas ratował - mówi Tomek „Kowal” Kowalski, zwycięzca „Must Be The Music”.

Bartłomiej Woźniak to kolejna osoba, która przyszła poprzeć chirurga, bo zawdzięcza mu życie. Dwudziestoparolatek wspomina sytuację sprzed dekady.

- Straciłem nerkę, kilka razy odsyłano mnie z tego szpitala, aż któregoś dnia trafiłem na doktora Domanasiewicza, który kazał mi zrobić USG, a potem natychmiast uznał, że trzeba się mną zająć. Jak się okazało, liczyły się już godziny. Dzięki niemu żyję, dlatego tu jestem i marznę, i będę marzł, ile trzeba.

- Ja dzięki doktorowi chodzę. Myślę, że szpital to jest dla niego pierwsza rodzina, a żona i córka są na drugim miejscu - mówi Anita Holak.

Leszek Opoka z Radomia jest jednym z tych pacjentów, którym trzebnicki chirurg przeszczepił rękę. Nie kryje wdzięczności.

- Nikt z nas nie powie o nim złego słowa. Bo wszyscy mu wiele zawdzięczamy - mówi krótko.

Starsza pani o literackim nazwisku dzwoni do redakcji po lekturze informacji o zwolnieniu lekarza, by powiedzieć o swoim oburzeniu.

- Gdy go poznałam, pomyślałam, że wygląda, jakby go z poprawczaka wypuścili, dziwnie się zachowywał, ale od razu zauważyłam, że ma ogromną wiedzę, nie tylko medyczną - opowiada Dagny Kosiba. - Przyjmował mnie już po godzinie 20, a potem pędził na operację. Na drugi dzień zobaczyłam go w telewizji, jak opowiadał o przeszczepie. Co za głowa, co za ręce, co za wiedza. To powinno być numerem jeden, a nie jego dziwactwa. On swoją wiedzą służy ludziom, ratuje im życie i zdrowie. Takiego faceta nie można się pozbywać.

Pikietę w obronie lekarza szykuje też dolnośląska Solidarność. Jej szef Kazimierz Kimso wspomina, jak wspólnie walczyli o podwyżki dla pielęgniarek i jak policja wynosiła ich z gabinetu wojewody.

- To jest facet z jajami, społecznik, rycerz, który ma poczucie sprawiedliwości, a przy tym, jak wszyscy bardziej obdarzeni przez Pana Boga talentem, ma też pewne braki. Jest cholerykiem, jest niecierpliwy, ale jest też człowiekiem bezinteresownym - wylicza Kimso.

Słucham tych opowieści i przypominam sobie starą piosenkę. Sztywny Pal Azji śpiewał: „Nie wolno wznosić się za wysoko”. Na szczęście wciąż zdarzają się tacy, co o tym nie wiedzą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Adam Domanasiewicz. Jedni daliby mu się pokroić, dla innych to arogancki furiat - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska