Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Jan Miodek: Nara jest spoko. Nie kumasz? (ROZMOWA)

Robert Migdał
Jarosław Jakubczak
- W Polsce po 1989 roku nie boimy się obcych słów. Natomiast jeśli chodzi o naszych rodaków za granicą, to jest różnica. Oni są bardziej wyczuleni na problemy językowe niż ci Polacy znad Odry czy znad Wisły. Oni boją się zagrożeń dla języka polskiego. Mają nam na przykład za złe, że utrwaliliśmy takie anglicyzmy, jak "dżojstik"czy "skaner" - mówi prof. Jan Miodek, którego najnowsza książka "Słownik polsko@polski z Miodkiem. Część 2", trafiła właśnie do sklepów.

"Słownik polsko@polski z Miodkiem" to kopalnia wiedzy, rad i porad językowych dla Polaków. Także dla tych z zagranicy, którzy są od języka ojczystego oddaleni.

Polacy z zagranicy mają zachowania purystyczne wobec języka. Starają się propagować formy tylko rdzennie polskie. Ale to można odnieść i do Czechów, i do Niemców, bo takie tendencje pojawiają się w chwilach zagrożeń we wszystkich narodowościach. Przez całe wieki na ulicach czeskich miast czeszczyzny praktycznie się nie słyszało: przetrwała ona wśród ludu, na wsi, bo język czeski był najbardziej chyba zgermanizowanym językiem słowiańskim. I kiedy oni się językowo budzili, to utrwalili w języku stare słowiańskie słowa, jak na przykład "hudba". I oczywiście każdy Czech wie, co to jest "muzyka", ale jednak tam słowem najczęściej używanym do tego rodzaju sztuki nie jest "muzyka", tylko właśnie "hudba". Dlatego też oni do dzisiaj mają "divadlo", choć cały cywilizowany świat ma "teatr". I u nich oficjalnie nie jest "narodni teatr" tylko "narodni divadlo". Niemcy, którzy się też jednoczyli w wieku XIX, mają dużo słów złożonych tylko z tworów niemieckich. Większość świata ma "telewizję", a oni mają "Fernsehen" - czyli "patrzenie na odległość".

I w Polsce było identycznie.

W XIX stuleciu też przeżyliśmy taki moment, że językowi puryści chcieli nawet z trygonometrii wyrzucić sinus i cosinus i zastąpić go "wstawą" i "dostawą". Chcieli wyrzucić z użycia "uniwersytet" - bo to obce słowo - i zastąpić go "wszechnicą".

Poniekąd im się udało, bo uniwersytet nie zniknął, ale wszechnica stała się słowem, które trwa do dziś.

Pamiętam kursy wszechnicy radiowej. Po wojnie były nadawane. Poza tym często na takie czy inne zgromadzenie, w którym mamy do czynienia z nauką, mówimy, że to jest wszechnica. Natomiast jeśli narody są wolne, to te skłonności purystyczne zdecydowanie maleją, odchodzą. Możemy powiedzieć, że po 1989 roku jako społeczność staliśmy się bardziej liberalni w stosunku do zjawisk językowych: już się tak nie boimy obcych słów.

Natomiast jeśli chodzi o Polaka za granicą...

To jest różnica. On tęskni do kraju. Nawet jeśli się w Niemczech czy Ameryce dobrze urządzi, to jednak na dnie serca do tego ojczystego kraju tęskni. I dlatego jest bardziej wyczulony na problemy językowe niż ten Polak znad Odry czy znad Wisły. Polacy z zagranicy bardziej się boją tych zagrożeń dla języka polskiego.

Bardziej dbają o to, żeby mówić poprawnie?

Tak, ale niekiedy wychodzi z nich jednak snobizm. Za granicą stykam się z ludźmi, którzy wyjechali z Polski 50, 60 lat temu i ich polszczyzna jest taka jak moja, jak pana. A zetknąłem się i z takimi, którzy są w Ameryce czy we Francji kilka lat i będą udawać w czasie rozmowy, że nie pamiętają polskiego. I pytają: "jak się to po waszemu mówi", pokazując na lampę, młotek czy filiżankę. I ja mam uwierzyć, że on zapomniał polskich słów? A na dodatek będzie miał w sobie taką fonetykę, żebym ja koniecznie usłyszał, że tam w tle jest język angielski czy niemiecki. Wtedy czuję snoba na odległość.

Z jakimi najczęściej problemami zgłaszają się do Pana widzowie z zagranicy?

Myślę, że to jest przeciętna krajowa: tak samo jak w Polsce, razi ich złe akcentowanie. Bardzo ubolewają nad wulgarnością polszczyzny.

Bo język polski często jest przerywany... przerywnikami.

Taka scenka: 11 lat temu, po wielogodzinnej podróży samolotem, idę z żoną na nasz pierwszy spacer po dolnym Manhattanie. I ledwośmy wyszli i słyszymy: "Kur... Józek, jak ci przypier...". Nasi tam byli.
Nowy Jork, budowa i Polacy. Nasi. Ale takie dialogi słyszałem i w Paryżu, i w Berlinie, i w Pradze. Kiedyś pojechałem z żoną i synem do Paryża. Zbliżamy się z grupą do placu Pigalle. Nagle pojawia się Murzyn handlarz i słysząc, że jesteśmy Polakami, mówi: "Poloń, Poloń, kur...a, kur...a, za darmo, za darmo". To miało znaczyć, że to, co sprzedaje, jest tanie.

Niestety, ze słowem "kur..." świat kojarzy Polaków.

I to jest okropne. A ostatnio, tydzień temu, jeden z polskich piłkarzy, naszych reprezentantów z zaciągu cudzoziemskiego, twierdził w rozmowie z dziennikarzem, że słabo mówi po polsku. Ale na pytanie reportera: "Ale coś tam pan pewnie mówi po polsku". Odpowiedział od razu: "Oczywiście, »kur...a«". Nie wiem, co to się porobiło, bo niech mi pan wierzy, nie usłyszałem tego słowa z ust swojego ojca, nawet gdy prowadziliśmy rozmowy już jako dorośli ludzie.

Czy problemy językowe Polaków za granicą są przypisane do krajów, w których mieszkają? Czy inne problemy z polskim mają emigranci w Szwecji, inne w Anglii, a jeszcze inne w Niemczech?

Pamiętam, że jakiś Polak ze Szwecji wypomniał mi, że ja tak, jak my wszyscy w kraju, od wieków, na stolicę Szwecji mówię z niemiecka "Sztokholm", chociaż w oryginale szwedzkim powinien to być "Stokholm". Ale my pod wpływem fonetyki niemieckiej ze "Stokholmu" robimy "Sztokholm". Tak samo niemieckie z pochodzenia - jeśli chodzi o nazwę - "Sztrazburg" wymawiamy przez "sz". A wiadomo, jak to było z tym miastem: raz było przy Niemczech, a to przy Francji. Ponieważ jest teraz przy Francji, to coraz więcej osób mówi "Strasburg". Czasem więc te lokalne problemy, wątpliwości językowe wychodzą w pytaniach. Polacy dzwoniący z Czech czy ze Słowacji poruszają problem słów, które brzmią jednakowo w języku polskim, słowackim i czeskim, a znaczą jednak coś zupełnie innego.

Co na przykład?

To są czasem wulgarne słowa, jak polskie słowo "szukać", które w Czechach, oznacza "uprawiać seks", dosłownie: pier...lić. Oczywiście poruszają też takie problemy, jak: czy "na Słowacji" czy "w Słowacji", jedziemy "do Słowacji" czy "na Słowację".

I jak jest poprawnie?

Akurat tu można i tak, i tak. Jeden Polak z Ukrainy upomina się: Skoro mówicie do Niemiec, do Szwecji, do Francji, do Paragwaju, to powinniście mówić "do Ukrainy" i być "w Ukrainie". A ja mu na to odpowiadam: "Proszę Pana, niech się Pan nie gorszy. To są tradycją utrwalone wyjątki, że jedziemy "na Węgry", "na Litwę", "na Ukrainę". Jak nie mogę Polakom nagle kazać być "w Ukrainie".

A Polacy z krajów anglojęzycznych?

Oni są bardzo uczuleni na anglicyzmy. Mają nam za złe, że utrwaliliśmy "dżojstik", "skaner" - mówią, że powinniśmy coś innego wymyślić. Czasem są śmiesznostki: kiedyś Polka ze Szwecji miała nam za złe, że w adresie mejlowym wymyśliliśmy "małpę". Zapytałem ją: a co jest w języku szwedzkim, w adresie, zamiast naszej małpy? Ona na to: "ogonek słonia". I ja się pytam - w czym jest lepszy ogonek słonia od małpy? Tak jak w Ameryce pewien Polak zaczął mi zarzucać, jako przedstawicielowi narodu polskiego, żeśmy utrwalili "automatyczną sekretarkę". Jak mogliście to urządzenie tak kretyńsko nazwać - mówił. - My to nazywamy "ipsofon", bo rozmówca "sam się nagrywa".

Czy coś Pana jeszcze zaskakuje w pytaniach internautów?

Uważam się za szczęściarza wśród wszystkich jezykoznawców, bo mam bezcenny kapitał: wgląd w stan języka polskiego współczesnych Polaków. W kraju i na świecie. Nie ma nic cenniejszego, bo widzę język w ruchu. I dlatego każde pytanie telewidza, internauty czy czytelnika "Gazety Wrocławskiej" jest dla mnie bezcenne. Bo jeśli po raz 555. ktoś mnie pyta, czy w bierniku powiedzieć "tę" czy tą", to łapię się, że czasem mówię jak automat, bo ja odpowiedź mam wręcz nagraną w swoim mózgu, ale z drugiej strony widzę, że to pytanie cały czas nurtuje Polaków i jest dla nich ważne.

W programie są też uliczne sondy językowe. Bardzo dużo jest w nich polszczyzny ludzi młodych.

Nie czarujmy się. Mam 67 lat i 95 procent młodzieżowych neologizmów nie rozumiem i nie wiem, co one znaczą. A dzięki tym sondom się ich uczę. Nie zamierzam jej stosować, bo byłbym groteskowy, gdybym nagle do pana zaczął mówić "spoko", "nara", "zróbmy sobie melanż". Poznawanie tych słów jest dla mnie jednak bardzo ciekawe. Przy okazji wychodzą też, niestety, braki młodych ludzi: bo gdy słyszą pytanie, co to jest "ewidentny" albo "permanentny" - zaczynają kręcić. "Wiem, wiem, ale..." - i nie umie odpowiedzieć. A gdy mu Pan rzuci jakimś "LOL-em", to odpowiada od razu i to pełną definicją - taką, że można ją od razu wsadzać do słownika.

A co to jest ten "LOL"?

Uśmiech, coś śmiesznego. Pogodny wyraz twarzy.

Zdarzają się tacy rozmówcy, którzy stawiają sobie za zadanie "zagiąć" profesora Miodka?

Oczywiście. Na przykład: "Panie profesorze, od czego może pochodzić nazwisko...". I tu łubudu - rzucają nazwą. No i nie wiem - przyznaję się do tego. Mam takich telewidzów, że kiedy słyszę: "Łączymy się z telewidzką z Katowic", i widzę jej twarz na skypie, to już wiem, że coś dla mnie szykuje...

Ta książka to bardzo praktyczny poradnik. Taki do codziennego stosowania.

Są w niej konkretne odpowiedzi na konkretne pytania, rozwiewam językowe wątpliwości. Ale staram się dodać tło językowe - skąd się wziął ten problem, odsłonić mechanizm, który do tego problemu językowego doprowadził.

"Słownik polsko@polski" naszpikowany jest zdjęciami wpadek językowych: z gazet, z billboardów, z internetu... A Pan Profesor miał jakieś wpadki w trakcie nagrania programu?

Raz przeteoretyzowałem. Dostałem banalne pytanie od dzieci z Hiszpanii: "Od czego pochodzi słowo »dożynki«"? O mój Boże, od "dożnięcia", bo wiadomo - żniwiarze żną. A mnie coś się pogmatwało. I zacząłem: "Widzicie, bo to pokazuje, jak to była ważna czynność, wywiedziona od egzystencjalnie podstawowego słowa »żyć«". Pomyliło mi się wtedy z "żytem". Bo to "żyto" pochodzi od czasownika "żyć" - i można powiedzieć, że jest on taki egzystencjalny. Ale dożynki - nie. I kiedy to nagraliśmy, poprosiłem, żeby usunąć to z programu. Wpadki się zdarzają.

Słyszałem, że z prowadzącą program "Słownik polsko@polski" - Agatą Dzikowską - dostajecie Państwo niekiedy tak zaraźliwego śmiechu, że trzeba powtarzać nagranie.

Agata niezwykle pięknie i kulturalnie prowadzi "Słownik...". Ona jest twarzą tego programu, ale rzeczywiście jest, tak jak i ja, bardzo wesoła. Realizatorzy mają niekiedy z nami sporo problemów: bo gdy coś Agatę i mnie rozśmieszy, to z tego śmiechu aż płaczemy i program trzeba przerywać. Bo łzy się nam leją litrami.

W Pana najnowszej książce jest mnóstwo przykładów, tłumaczeń, rad językowych, okraszonych opowieściami, zdjęciami. Trudno się pracuje nad taką książką?

Przygotowanie do druku jest sto razy mitrężniejsze niż przygotowanie innej książki.

Czemu?

Dostałem z wydawnictwa wydruk z nagrań telewizyjnych odcinków "Słownika", ze wszystkimi niespójnościami, z powtórzeniami, których telewidz, słuchacz, nie dostrzega, bo taka jest mowa żywa. Natomiast na papierze to wszystko widać i trzeba to wyrzucić, wygładzić, opracować. Przyznam się panu: po wydaniu pierwszej części "Słownika polsko@polskiego" zaczęły mi jakieś dymki przed oczami latać. Potwornie przeciążyłem wzrok tym wgapianiem się w ekran komputera. I powiedziałem wtedy wydawcy: "Nigdy więcej. Wolę pięć nowych książek napisać niż mówioność z telewizji przetransportować na pisaność. A tu minęło parę miesięcy, a szef wydawnictwa podrzuca mi materiały na drugą książkę. I jak Pan widzi - dałem się przekonać. Znów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska