Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dzięki tobie ktoś może żyć

Agata Grzelińska
Siedmioletni Ramires Szlif  z Nysy czeka na przeszczep szpiku.
Siedmioletni Ramires Szlif z Nysy czeka na przeszczep szpiku. Tomasz Hołod
Za mało Polaków zgadza się oddać swoje organy. Transplantacja to jedyna szansa dla wielu chorych.

Prawie dwa tysiące osób co roku czekają w Polsce na przeszczep. Co najmniej sto z nich umiera, bo nie udaje się znaleźć na czas narządów dla nich. Ciągle niewielu z nas zgadza się na ofiarowanie swoich organów czy tkanek krewnym czy na pobranie narządów od bliskich zmarłych.
- Mam jeden cel. Dotrwać do przeszczepu - nie kryje 63-letni Zygmunt Kamiński z Wrocławia. - Chodzę na dializy od dwóch lat. Z mojej dwudziestoosobowej grupy pacjentów pięć osób już zmarło.

Chorzy wiedzą, że nie mają czasu. Wiedzą to też lekarze.
- W naszej klinice co roku umiera kilkoro dzieci. O kilkoro za dużo - mówi prof. Krzysztof Kałwak z Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej przy ul. Bujwida we Wrocławiu. - Ale w Polsce mamy zarejestrowanych 47 tysięcy dawców szpiku, podczas gdy w Niemczech jest ich 3,4 mln, w USA - 5,12 mln, a na niewielkim Cyprze 109 tysięcy.

Na przeszczep szpiku czeka w Polsce 20 dzieci i ok. 200 dorosłych. Choć na świecie jest zarejestrowanych ok. 10 milionów dawców, ciągle potrzeba kolejnych. Bo idealnego dawcę nie jest łatwo dobrać. Ważne są też czas i koszty przeszczepienia szpiku od dawcy z drugiego końca świata. W jeszcze gorszej sytuacji są ludzie potrzebujący konkretnych organów.

Dlaczego jesteśmy tak nieskorzy do ratowania innych?
- Z nieświadomości i ze strachu - tłumaczy prof. Dariusz Patrzałek, dolnośląski konsultant wojewódzki ds. transplantologii. - Ludzie nie wiedzą, że przeszczepu dokonuje się wtedy, gdy nie ma już innego sposobu, by kogoś uratować, bądź gdy jest to najlepszy sposób, by komuś pomóc.

Dlatego transplantacja jest jedyną drogą do uratowania człowieka, którego nerki przestały samodzielnie pracować. Wprawdzie przez jakiś czas może żyć dzięki dializie, ale to życie zamienia się w udrękę. Trzy razy w tygodniu po cztery godziny jest podłączony do specjalnej maszyny, która filtruje jego krew z toksyn i odprowadza nadmiar wody. Wielu chorych na niewydolność nerek dializę przypłaca bólem, cierpieniem, utratą sił.
Kiedy czekają w kolejce, specjaliści sprawdzają, czy w ich rodzinie jest ktoś, kto ma tę samą grupę krwi. Sprawdzają, czy tkanki brata, siostry, ojca lub matki pasują biologicznie do ich tkanek. Wreszcie pytają, czy zdrowy członek rodziny chce oddać bliskiej osobie nerkę, fragment wątroby czy szpik. Jeśli taka decyzja jest za trudna lub w rodzinie nie ma dawcy, można już tylko liczyć na przeszczep od zmarłego dawcy.

Polskie prawo mówi o domniemanej zgodzie na pobranie narządów od zmarłego. To znaczy, że jeżeli ktoś nie zgłosił do Centralnego Rejestru Sprzeciwu tzw. oświadczenia woli bądź nie ma dwóch świadków, którzy pisemnie potwierdzą, że za życia nie życzył sobie być dawcą - lekarze mają prawo pobrać od niego narządy i tkanki do transplantacji. Ale mimo jasnej sytuacji prawnej lekarze i tak pytają krewnych zmarłej osoby, czy zgadzają się na pobranie narządów od ich bliskiego.

Jak cierpiących ludzi, zwykle w szoku, oszołomionych tragiczną sytuacją, przekonać do takiej decyzji? Lekarze, teolodzy, wreszcie chorzy czekający na przeszczep i żyjący dzięki transplantacjom, mówią jednym głosem: trzeba o tym rozmawiać.
- Rodziny często odmawiają zgody na pobranie narządów, mimo że nie znają woli zmarłego, nie rozmawiali z nim o tym, jak postąpić w takiej sytuacji. To w Polsce przecież ciągle temat tabu. O śmierci nie chcemy i nie umiemy rozmawiać - mówi prof. Dariusz Patrzałek.

Ale mała liczba przeszczepów wynika też z naszej niewielkiej wiedzy medycznej i braku zrozumienia dla procesów zachodzących w organizmie umierającego człowieka. Tak jest na przykład w przypadku stwierdzenia tzw. śmierci mózgu. To stan, który dzisiejsza medycyna potrafi stwierdzić ze stuprocentową pewnością. I który - jak podkreśla prof. Patrzałek - zdarza się niezwykle rzadko. Wśród umierających w szpitalach z powodu śmierci mózgu, której jednym z objawów jest brak zdolności do samodzielnego oddychania, odchodzi od 2 do 6 procent pacjentów.

Ale jak cierpiąca rodzina ma uwierzyć, że ich bliski, podłączony do maszyny, która za niego oddycha i pompuje krew, nie żyje?
- W tej kwestii stanowisko Kościoła katolickiego jest zgodne z tym, co mówi medycyna - tłumaczy ks. prof. Tadeusz Reroń, wykładowca teologii moralnej na Papieskim Fakultecie Teologicznym we Wrocławiu. - Po prostu trzeba dostarczać ludziom jak najwięcej wiedzy na temat transplantacji, by mogli świadomie i bez żadnego nacisku podejmować decyzje.
Ks. Reroń przypomina słowa Jana Pawła II z encykliki "Evangelium vitae", że oddawanie organów należy do czynów heroicznych.
- Stwierdzenie to dotyczy głównie dawców żywych, którzy sami mogą podjąć decyzję, czy na przykład oddać dziecku nerkę - podkreśla ks. Reroń. - Oddanie organu musi być bezinteresownym gestem miłości. Nikogo do niego nie można zmusić.

A lekarze nie kryją, że żywy dawca musi przecież liczyć się z pewnym ryzykiem. W przypadku zmarłych, za których decydują rodziny, jest inaczej.
- Ale jeśli wyrażając taką zgodę możemy komuś uratować życie, nie lękajmy się - mówi ksiądz profesor. I podkreśla, że rozmowy wśród bliskich o transplantologii są ważne i potrzebne. Bo kiedy staną w obliczu konieczności podjęcia decyzji, będą wiedzieli, co mówili ich mama, brat, siostra czy ojciec.
- Pamiętajmy jednak, że nie wolno nam nikogo osądzać i jakąkolwiek rodzina podejmie decyzję, trzeba ją uszanować - apeluje ks. Reroń.

Magdalena Pasieka nie miała wątpliwości, co powiedzieć, kiedy lekarze ze szpitala wojskowego we Wrocławiu zapytali ją o zgodę na pobranie organów od jej zmarłej nagle mamy. W tym ręki, którą chirurdzy z ośrodka transplantacji kończyn w Trzebnicy przyszyli młodemu mężczyźnie.
- Mama bardzo często powtarzała, przy obiedzie czy podczas świąt, że gdyby jej organy mogły komuś uratować życie, to chciałaby je oddać po śmierci - wspomina Magdalena Pasieka.

Operacja przyszycia ręki jej matki młodemu mężczyźnie była drugą tego typu operacją przeprowadzoną przez mikrochirurgów w Polsce.
- Cieszę się, gdy w telewizji pokazują, że rusza nią i może przekładać już biegi w samochodzie - nie kryje wrocławianka.

Siedmioletni Ramires Szlif z Nysy czeka na przeszczep szpiku. Do Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu trafił w połowie listopada ubiegłego roku.
Nigdy wcześniej nie chorował.
- Zawsze był bardzo ruchliwym dzieckiem, nie mógł usiedzieć w domu - opowiada Agnieszka Lis, jego mama. Gdy w listopadzie dostał zapalenia ucha i gardła, lekarz, którego zaniepokoiła bladość chłopca, skierował go na badania specjalistyczne.
- Zadzwoniono do mnie, że wyniki są fatalne i że musimy natychmiast jechać do kliniki we Wrocławiu - wspomina mama Ramiresa. - Miał 250 tysięcy razy przekroczony poziom leukocytów, czyli białych krwinek. Pojechał więc do kliniki prosto ze szkoły, z tornistrem.
Ramires do szkoły dotąd nie wrócił. Nawet święta Bożego Narodzenia spędził w szpitalu.
Jest chory na bardzo ostrą postać białaczki szpikowej, która w dodatku jest odporna na klasyczną chemioterapię. Przeszedł już kilka cykli różnego rodzaju zabiegów, które na razie nie przyniosły oczekiwanych efektów.
Życie siedmiolatka mógłby uratować przeszczep szpiku. Lekarzom udało się nawet znaleźć dawcę - 23-letniego mężczyznę. Ale u Ramiresa zabiegu na razie przeprowadzić nie można. Wcześniej małego pacjenta czeka mocna chemioterapia ratunkowa. Dopiero jeśli choroba cofnie się po niej wystarczająco, będzie można myśleć o przeszczepie.

- Teraz jest stosowane leczenie eksperymentalne, ostatniej szansy - mówi cicho Agnieszka Lis. Niestety, nastąpiły pewne komplikacje - dziecko spuchło i od kilku dni dostaje silne leki przeciwbólowe oraz przeciwzapalne. Nie może jeść, jest karmione dożylnie. Zwykle ruchliwy chłopiec leży osłabiony. Ramires jest całkowicie nieodporny. Dostaje silne leki przeciwbólowe. Z trudem otwiera oczy i lekko się uśmiecha.
Specjaliści przyznają, że obecnie udaje im się wyleczyć nawet 85 procent dzieci z tym nowotworem.
Ramires czeka na dawcę...
Arkadiusz Maruszewski z Wrocławia choruje na nerki od siódmego roku życia. Był aktywnym młodym człowiekiem, pilotem wycieczek zagranicznych, gdy w 1988 roku dowiedział się, że musi być dializowany. W szpitalu przy ul. Weigla był pierwszym pacjentem, na którym pielęgniarki uczyły się wkłuwania do żył i podłączania do maszyny dializującej. W 1991 roku, jako 34-latek, pan Arkadiusz dostał nerkę.
- Razem z przeszczepem dostałem prawie 20 lat normalnego życia - mówi.

Maruszewski uczy niemieckiego w IX LO. Trochę wahał się, czy opowiedzieć nam o swojej chorobie. Zastanawiał się, jak zareagują uczniowie. Ale gdy po namyśle uznał, że to może być ważna informacja także dla nich, że może kiedyś ktoś z nich stanie w obliczu podjęcia decyzji ratującej komuś życie, zdecydował się na rozmowę. Od kwietnia ubiegłego roku pan Arkadiusz znów chodzi na dializy. Podczas czterogodzinnych zabiegów czyta gazety, książki i sprawdza testy z niemieckiego.

Czeka na drugi przeszczep i ma nadzieję. Stara się żyć normalnie. Pracuje, jeździ na rowerze, chodzi na długie spacery. W poniedziałek ma wyznaczony kolejny termin badania.
- Dializy ratują życie, bez nich zdołałbym przeżyć tylko kilka dni - mówi. - Liczę, że ludzie coraz częściej będą się godzili na pobieranie organów od zmarłych, bo mogą w ten sposób przedłużyć życie kogoś takiego jak ja. Zabierając narządy do grobu, być może unicestwiają życie kilku ludzi.

Po latach choroby Arkadiusz Maruszewski ma smutne, ale prawdziwe przesłanie:
- Nigdy nie wiadomo, kiedy kogoś z nas, albo z najbliższych, dotknie choroba. Zawsze wydaje nam się, że nas to ominie, ale tak nie jest. Czasem, gdy sobie to musimy uświadomić, bywa już za późno na ratunek
Zygmunt Kamiński z Wrocławia nie kryje obawy o swoje życie.
- Kiedy w 2006 roku dowiedziałem się, że moje nerki się kończą, miałem jeden cel: dostać się na listę oczekujących na przeszczep - wspomina 63-latek. - Wiadomość o pierwszej dializie była dla mnie jak cios nożem w plecy. Na początku dość dobrze je znosiłem, ale teraz jestem coraz słabszy. Czekam na przeszczep i marzę, żeby choć na parę dni wyjechać z żoną do Polanicy i nie wracać na drugi dzień na zabieg.

Bo rytm życia wyznacza chorym cykl dializ.
- Spędzam na zabiegach tyle czasu, że gdy ktoś pyta, gdzie pracuję, mówię, że w szpitalu - śmieje się pan Zygmunt. Pomiędzy zabiegami musi stale kontrolować wagę, ilość wypitych płynów, liczyć kalorie.

Wanda Kamińska, żona pana Zygmunta, chciała oddać mu swoją nerkę, ale okazało się, że nie może, bo ma początki cukrzycy. Dzieci pana Zygmunta też nie mogą być dawcami.
- Nam się nie udało, ale zachęcam ludzi do rodzinnych przeszczepów - mówi Wanda Kamińska.- W kochającej się rodzinie to obowiązek.

- Ciągle czekam na nerkę i mam nadzieję, że gdy ktoś będzie mógł mi podarować ten dar życia, pomyśli, że wprawdzie jego bliski odszedł, ale jego cząstka może żyć w kimś innym - Zygmunt Kamiński jest pełen nadziei.
Współpraca: Eliza Głowicka
Zgoda na pobranie narządów to konkretna forma miłości
Z ks. Piotrem Sadkiewiczem, proboszczem z Leśnej koło Żywca, rozmawiała Agata Grzelińska

Oddał Ksiądz szpik swojej siostrze. Miał Ksiądz jakieś obawy lub wątpliwości?

Wątpliwości nie miałem. Wiedziałem, że skoro jestem jedynym zgodnym dawcą i mogę uratować życie mojej siostry, to chcę to zrobić. A obawy? Oczywiście, że były. Bałem się operacji. Oddawałem szpik 20 lat temu. Wtedy w Polsce mało się o tym wiedziało. Przeszczep wykonano we Francji.

Od tego przeszczepu zaczął Ksiądz namawiać wiernych do dzielenia się szpikiem?

Nie od razu. Dawcą zostałem jeszcze jako kleryk. Później długo tym się nie zajmowałem, aż do roku 2000, gdy usłyszałem, co Jan Paweł II mówił w Rzymie na Kongresie Międzynarodowego Towarzystwa Transplantacyjnego. Pomyślałem, że trzeba się zająć tematem przeszczepów. Zacząłem studiować naukę Kościoła o transplantologii. Na początku zachęcałem parafian do oddawania krwi. Ludzie zareagowali bardzo pozytywnie. Dwa lata później zacząłem namawiać parafian, by rejestrowali się także jako dawcy szpiku.

Jak ich Ksiądz przekonał?

Powiedziałem kazanie o tym, że jest wielu chorych, a mało dawców. Przekazałem wiernym słowa Jana Pawła II i po raz pierwszy publicznie przyznałem się, że sam jestem dawcą.

Jak zareagowali parafianie?

Bardzo pozytywnie. Na pierwsze badanie zgłosiły się 72 osoby. Ludzie mówili, że skłonił ich do tego mój przykład. Zobaczyli, że można oddać szpik i nadal być zdrowym człowiekiem.

Efekty są zaskakujące. Leśna liczy 3 tys. mieszkańców. Co dziesiąty jest zarejestrowany jako potencjalny dawca.

Tak. Troje moich parafian już oddało szpik, a ośmioro kolejnych zostało wytypowanych jako dawcy. Teraz proponuję ludziom, by wypełniali deklaracje o zgodzie na pobranie narządów po swojej śmierci.

Parafianie i tym razem byli tak bardzo otwarci?

Nie. To znacznie trudniejszy temat. Po pierwszym kazaniu przyszła do mnie starsza pani i zapytała: A co ze zmartwychwstaniem? W kolejnych kazaniach już tłumaczyłem, że zmartwychwstanie nie będzie cielesne. Trzeba mówić prostym językiem. Powtarzam, że dzielenie się narządami czy tkankami to bardzo konkretne forma miłości bliźniego.

A jak na Księdza akcje reagowali inni duchowni?

Na początku sporo księży i lekarzy się ze mnie śmiało. Teraz coraz więcej z nich przeprowadza podobne akcje.

Jak się czuje Księdza siostra?

Dobrze. Jest lekarzem. Kiedyś ja uratowałem jej życie, teraz ona ratuje innych. To taki łańcuszek życia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska