Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czarny wtorek pod Wrocławiem

Eliza Głowicka, Agata Grzelińska, Janusz Krzeszowski
Helikopter runął w zarośla. Strażakom trudno było go odnaleźć, zwłaszcza że panowała gęsta mgła
Helikopter runął w zarośla. Strażakom trudno było go odnaleźć, zwłaszcza że panowała gęsta mgła Paweł Relikowski
Katastrofa śmigłowca: zginął pilot i ratownik. Lecieli z pomocą ofiarom wypadku na autostradzie.

Tępy huk, jakby wybuchła butla z gazem. Żadnego ognia ani dymu. Mieszkańcy Jarostowa, małej wioski leżącej w powiecie średzkim, obok autostrady A4, nie mieli we wtorek rano pojęcia, że w ich wsi rozbił się śmigłowiec pogotowia ratunkowego. Że zginęli pilot i ratownik medyczny, a ciężko ranny lekarz z nadzieją czeka na ratunek.

Załoga śmigłowca leciała na pomoc dwojgu rannym, w tym ciężarnej kobiecie, którzy ucierpieli w karambolu na autostradzie. Na bardzo śliskiej drodze, we mgle, zderzyło się tam sześć samochodów.
Helikopter był już blisko. Rozbił się kilkaset metrów od autostrady. W niewidocznym miejscu, w zagajniku. Przez półtorej godziny nikt nie umiał ustalić, gdzie dokładnie są ratownicy z Wrocławia. Dziś nie wiadomo jeszcze, z jakich powodów nie działał transponder - czujnik, który ułatwia poszukiwania w razie katastrofy.

Ranny lekarz Andrzej Nabzdyk zdołał wykręcić numer 999. Ale też nie potrafił opisać, gdzie runęła maszyna. Poskutkował dopiero pomysł jednego ze strażaków. Zadzwonił na komórkę lekarza i poprosił, aby ten zadzwonił na numer 112. Działa tam system, który wskazał, że telefon komórkowy znajduje się w zasięgu nadajnika w Granowicach. To pozwoliło zawęzić promień poszukiwań do 6 km.
Straż pożarna zaapelowała więc do mieszkańców pobliskich wsi o pomoc w poszukiwaniach. Ale informacje były sprzeczne. Bronisław Baziuk z Jarostowa nie miał pojęcia, że helikopter leży 150 metrów od jego domu.

Na miejscu katastrofy pierwsi zjawili się Artur Pruczkowski i Paweł Mazurkiewicz, mieszkańcy Jarostowa. Najpierw poczuli zapach paliwa.
- Szliśmy jego tropem, aż wreszcie na drzewie zobaczyliśmy niebieski koc. A chwilę potem zgnieciony śmigłowiec i zakrwawionego człowieka - opowiada Pruczkowski.
- Spytałem, czy żyje. Odpowiedział. Przykryliśmy go kurtką i bluzą. Po chwili zadzwoniła jego komórka. Ktoś prosił, abyśmy zostali z nim, dopóki nie nadejdzie pomoc - opowiada.

Po chwili na niebie pojawił się śmigłowiec ściągnięty na pomoc z Zielonej Góry. Przetransportował rannego do szpitala. Na pomoc kolegom przyleciał też helikopter pogotowia z Poznania. Niestety. Ani pilot Janusz Cygański, ani ratownik Czesław Buśko już nie żyli.
Stan rannego doktora jest bardzo ciężki.
- Ma uraz głowy. Potłuczona jest też klatka piersiowa i poważnie zranione nogi. Poczekajmy do rana, żeby stwierdzić więcej - prosi doktor Jarosław Majcherek ze szpitala wojskowego.
Lekarza uratowało to, że siedział z tyłu maszyny. Jest bardzo doświadczonym medykiem. W ubiegłym roku zdobył mistrzostwo świata w ratownictwie medycznym.
Wczorajsza akcja była utrudniona z powodu gęstej mgły. Wzięło w niej udział ponad dwieście osób, w tym zwykli ludzie.
- Śmigłowiec został doszczętnie zmiażdżony, dosłownie rozszarpany. Siła uderzenia była tak wielka, że maszyna ścięła pnie drzew - podkreśla Zbigniew Klim, zastępca komendanta dolnośląskiej straży pożarnej.

Jakie były przyczyny katastrofy? Na razie nie wiadomo. Wyjaśnia je komisja badania wypadków lotniczych. Dopiero dziś wrak śmigłowca zostanie przewieziony do hangaru, w którym przejdzie szczegółowe badania.
- Janusz Cygański był bardzo doświadczonym pilotem, wylatał 5 tys. godzin - podkreśla Robert Gałązkowski z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. I zapewnia, że w przyszłym tygodniu do Wrocławia trafi inny Mi-2. W sierpniu dostaniemy wreszcie jedną z 23 nowoczesnych maszyn Eurocopter. Procedura ich zakupu ciągnie się od... 2005 roku.
- Janusz bardzo się cieszył, że dostaną nowoczesny helikopter, niestety, nie doczekał się go - mówił łamiącym się głosem Gałązkowski.

Jedną z przyczyn tragedii mogło być oblodzenie silnika. Niewykluczone, że do wypadku doprowadziła fatalna pogoda. W momencie startu śmigłowca panowała mgła, jednak widoczność pozwalała na lot. Sięgała ponad 3 km.
- 15 minut później była już ograniczona do 600 metrów - przyznaje Dariusz Kuś, prezes wrocławskiego lotniska.

Nad autostradą A4 było jeszcze gorzej. Helikopter, który leciał z Gliwic na pomoc rozbitkom, zawrócił na wysokości Opola.
- Gęsta mgła ograniczała widoczność do 10 metrów. Droga była oblodzona - wspomina wicemarszałek Dolnego Śląska Piotr Borys, który uczestniczył w karambolu na autostradzie. Tył jego auta został zmiażdżony, ale marszałkowi nic się nie stało. Z szóstki rannych w wypadku czwórka już wyszła ze szpitala.

Dlaczego tak ważna droga była pokryta lodem? Odpowiedzialna za stan A4 Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zapewnia, że zrobiła wszystko, co mogła. Mimo to dyrektor oddziału we Wrocławiu Robert Radoń nakazał sprawdzenie, czy odśnieżanie zostało przeprowadzone prawidłowo.
Tragiczna śmierć 47-letniego pilota Janusza Cygańskiego, kierownika bazy Lotniczego Pogotowia Ratunkowego we Wrocławiu, i 51-letniego ratownika Czesława Buśki to wielki wstrząs nie tylko dla rodzin zmarłych, ale i dla pracowników służb ratowniczych we Wrocławiu.
- Znaliśmy się długo. Obaj byli wspaniałymi ludźmi i wybitnymi profesjonalistami - mówi Wincenty Mazurec, dyrektor wrocławskiego Pogotowia Ratunkowego.

Janusz Cygański był wytrawnym pilotem. Wielokrotnie ryzykował, by jak najszybciej dotrzeć do poszkodowanych. Uratował wielu ludzi. Teraz sam stracił życie. Czesław Buśko przez długie lata był dyspozytorem w pogotowiu, zdobył wszystkie uprawnienia i jako wykwalifikowany pielęgniarz pracował w ratownictwie medycznym.
- Jeździł też u nas w erce - mówi Mazurec. - Straciliśmy świetnych fachowców. Bardzo trudno będzie teraz odbudować normalną działalność pogotowia.

Pielęgniarka ze szpitala wojskowego Mariola Dumińska ze łzami w oczach wspomina pilota i ratownika.
- Bardzo ich lubiliśmy - opowiada. - Często transportowali rannych do naszego szpitala. To była ekipa prawdziwych profesjonalistów. Wspaniali ludzie.

Loty ratunkowe są tak samo trudne, jak te na wojnie
Rozmowa z Tomaszem Szulcem, ekspertem techniki lotniczej z Politechniki Wrocławskiej

Musiało dojść do takiej tragedii?

Bardzo trudno to oceniać. Loty śmigłowcem ratunkowym przypominają te prowadzone w warunkach wojennych. Lata się szybko, nisko i na skróty. Nie ma chwili do stracenia. Nie można lecieć na tysiąc metrów w górę i potem osiadać wolno na lądowisko.

Skoro pogoda we wtorek rano była kiepska, to czy pilot nie miał prawa odmówić lotu?

Miał. Mógł to zrobić i nikt nie miałby do niego żadnych pretensji ani złego słowa by nie powiedział. Jednak w pogotowiu ratunkowym pracują najlepsi specjaliści. Są świetnie wyszkoleni, przelatali mnóstwo godzin i dla nich liczy się najbardziej cel lotu. Gdy słyszą, że trzeba ratować ludzkie życie, nie zastanawiają się zbyt długo. Z powodzeniem latali już wiele razy w czasie opadów deszczu czy mgły. Nie robią tego absolutnie przez brak profesjonalizmu, ale przez zaangażowanie w swoją pracę. Dlatego w tym przypadku nie może być mowy o żadnej brawurze czy nonszalancji.

Jakie mogły być przyczyny tej katastrofy?

Ocenią to dopiero specjalistyczne badania. Trudno dziś wyrokować. Mogła mieć na to wpływ pogoda czy też awaria śmigłowca. Znałem pilota, który siedział za sterami. Wiem, że był doświadczony, więc zakładam, że nie był to błąd ludzki. Niestety, gdy się lata w warunkach "bojowych", czyli nisko, najdrobniejsze zdarzenie może zakończyć się katastrofą. Nie ma czasu myśleć, trzeba działać odruchowo. Na każdą reakcję jest zbyt mało czasu. Śmigłowiec ze 100 metrów spada w kilka sekund. Uderzenie ptaka, zwolnienie pracy silnika czy cokolwiek innego prowadzi do katastrofy.

Tragiczne minuty

godz. 7.10 - karambol na autostradzie A4 w pobliżu Budziszowa (powiat jaworski). Na oblodzonym pasie nagle zatrzymuje się osobowe auto, bo jego kierowca widzi stojące we mgle samochody. Na stojący pojazd najeżdżają kolejne: pięć aut osobowych, dwa busy i dwa tiry. Poszkodowane są dwie osoby, w tym kobieta w ciąży.

godz. 7.18 - śmigłowiec lotniczego pogotowia ratunkowego wyrusza na pomoc rannym. Startuje z lotniska na wrocławskich Strachowicach.

godz. 7.40 - helikopter rozbija się w Jarostowie.

godz. 7.48 - dyspozytor pogotowia w Jaworze
odbiera telefon od rannego lekarza, który leciał śmigłowcem. Niestety, lekarz nie potrafi określić miejsca, gdzie runęła maszyna.

godz. 7.52 - zgłoszenie o wypadku odbiera straż pożarna. Zaczyna się poszukiwanie helikoptera. Strażacy jadą w ciemno. Wiedzą tylko, że maszyna leży gdzieś w powiecie średzkim.

godz. 7.55 - jeden ze strażaków dzwoni do znajomego lekarza z pogotowia lotniczego. Chce zapytać, czy coś wie o wypadku. Ten odpowiada krótko: "To my". Strażak prosi lekarza, by zadzwonił na numer 112. Dzięki temu obszar poszukiwań zawęża się do promienia 6 km.

godz. 7.59 - do akcji włącza się policja i ludzie z okolicy, którzy usłyszeli hałas. Po godzinie mieszkańcy docierają do miejsca tragedii.

godz. 9.05 - telefon lekarza odbiera jeden z mieszkańców i podaje strażakom dokładną lokalizację wypadku.

godz. 9.15 - piloci drugiego śmigłowca ratowniczego widzą już w zaroślach rozbitą maszynę.

godz. 9.20 - do ofiar katastrofy docierają ratownicy: pogotowie ratunkowe, strażacy i policjanci.

We wtorek rano w ciągu zaledwie 40 minut na A4 w pobliżu Budziszowa doszło też do czterech innych wypadków. Zderzyło się w sumie trzynaście samochodów osobowych, trzy tiry i trzy busy. Sześć osób przewieziono do legnickiego szpitala. Cztery z nich, w tym ciężarna, wyszły już do domu.

Ranny lekarz Andrzej Nabzdyk potrzebuje krwi grupy BRh+. Wszyscy, którzy mają tę grupę krwi lub grupę 0Rh-, powinni zgłosić się do szpitala przy ul. Weigla we Wrocławiu i oddać ją na hasło "Krew dla Andrzeja".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska