Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bramkarz, dla którego zabrakło złotego krążka

Wojciech Koerber
Marian Szeja ze złotym medalem z Monachium (1972). Otrzymał go przed... dwoma laty
Marian Szeja ze złotym medalem z Monachium (1972). Otrzymał go przed... dwoma laty Dariusz Gdesz
OLIMPIJCZYCY SPRZED LAT: śp. Marian Szeja.

UWAGA! ARTYKUŁ POWSTAŁ W 2009 ROKU

Marian Szeja. Postać tyleż szlachetna i heroiczna, co pechowa. Najmłodszy z czworga braci i, niestety, jedyny, który jeszcze żyje.
- We wrześniu ubiegłego roku w Belgii zmarł Norbert. Dwa miesiące po tym, jak pochowałem żonę. Odeszła 13 lipca- smutnym głosem zwraca naszą uwagę wybitny bramkarz, mistrz olimpijski z Monachium (1972). W 1992 roku też żegnał brata.

- Alfred również kopał piłkę, na poziomie A-klasowym. Pracował w Zakładach Azotowych Kędzierzyn-Koźle, w brygadzie remontowo-ślusarskiej. Nawdychał się w życiu tych trucizn i poszedł jako drugi. Osiem lat wcześniej zmarł najstarszy z nas, Rudolf. No i sam teraz zostałem - dodaje z mocno wyczuwalnym śląskim akcentem.

Od 1961 roku mieszka w Wałbrzychu, gdzie odwiedza go często młodszy syn Dariusz (44 lata), na co dzień mieszkający we francuskim Sarrebourgu. Starszy, Bernard, również żyje nad Sekwaną: w Auxerre, gdzie ojciec kończył piękną karierę.

Najstarszy z braci, wspomniany Rudolf, był bramkarzem. On przecierał szlaki. Zaczynał w Siemianowiczance, bronił też w chorzowskim Ruchu. A jak Marian trafił na Dolny Śląsk, do Górnika? - Najpierw z Unii Kędzierzyn poszedłem do Concordii Knurów. Był tam działacz, który przede mną wyjechał do Wałbrzycha. Kiedy Concordia spadła z II ligi, przyjechał, ugadał się z dyrektorem mojego hotelu i wspólnie zaproponowali, bym w ramach służby wojskowej pojechał do Wałbrzycha. No i pojechałem - przypomina.

W 1972 roku, już jako nasz człowiek, udał się Szeja na igrzyska do Monachium, gdzie biało-czerwoni wywalczyli złoty krążek, pokonując w finale Węgrów 2:1. Los jednak chciał, że na boisku w ogóle się nie pojawił. Od pierwszej do ostatniej minuty rywalizacji między słupkami uwijał się Hubert Kostka.

To sprawiło, że przez wiele lat bezwzględni statystycy próbowali odbierać Szei prawo do nazywania się olimpijczykiem. A przecież był w Monachium! Cały czas do dyspozycji, cały czas gotów do działania. No i bronił narodowej bramki wcześniej, w czasie olimpijskich kwalifikacji. Choćby w Dijon, gdzie pokonaliśmy Hiszpanów 2:0.
- Czy miał Pan żal do Kazimierza Górskiego, że nie dał spędzić na boisku ani symbolicznej minuty? - pytam.
- Miałem, i to duży. Ale nie mówiłem o tym głośno. Trudno powiedzieć tak komuś, że ma się do niego żal - wyjaśnia Szeja z charakterystyczną dla siebie, śląską dobrotliwością. - W ogóle nie miałem tych meczów w kadrze wiele. Chyba piętnaście oficjalnych mi naliczono. Ale bywało tak, że już naprawdę nikogo nie było, a ja oddawałem się do dyspozycji. Grałem z Brazylią na Maracanie, z RFN-em, z Anglią dwukrotnie - dodaje.

My dodamy tylko, że pierwszy pojedynek z Anglią miał miejsce 5 stycznia 1966 roku w Liverpoolu, a skończył się - a jakże - remisem 1:1. Wiecie, jak się nazywa człowiek, który zatrzymał wówczas dumnych synów Albionu? Szeja. Bronił wybornie. On był pierwszy. Nie Tomaszewski.

Wracając do Monachium. Walka o te złote medale rozpoczęła się po prawdzie nie z pierwszym, lecz z końcowym gwizdkiem polsko-węgierskiego pojedynku. Inne to były czasy.
- To prawda. Krążki otrzymało jedynie dwunastu zawodników. Tylko ci, którzy zagrali w finale. Tym jedynym rezerwowym był Szymczak z Gwardii Warszawa, co wszedł na 20 minut. Węgrzy dokonali dwóch zmian, więc dostali trzynaście medali. Dla rezerwowych podobno też można było dokupić medale, za ileś tam marek, lecz nasze kierownictwo nie wiedziało o tym. Gdy w końcu Szymczak wszedł ze zdobyczą do szatni, trener Górski zdjął mu ją z szyi i dał Szymanowskiemu. Powiedział, że bardziej należy się Antkowi. No i faktycznie tak było. Szymanowski grał cały czas, lecz w półfinale z Ruskimi złamał nogę. Ja po igrzyskach wyjechałem do Francji, a pozostali rezerwowi dostali w końcu te medale. I Grzesiek Lato, i Kraska, i Szymczak również - tłumaczy Szeja.

On na replikę musiał czekać do jesieni 2007 roku. Wtedy to, w Chorzowie, przy okazji meczu z Belgią, złoto trafiło do właściciela. Po 35 latach walki, w którą włączyła się także "Polska-Gazeta Wrocławska" (red. Artur Szałkowski).

Medal medalem, a co z olimpijską emeryturą, ktoś zapyta?!
- Też przyznali mi ją dopiero dwa late temu. Czy próbowałem walczyć o jakąś rekompensatę? Przez moment myślałem o tym, ale pogodziłem się już ze wszystkim - skromnie tłumaczy Szeja.

W tym samym czasie emerytury dla czwórki swoich podopiecznych wywalczył Janusz Wójcik. Dla tej czwórki, która w 1992 roku była w Barcelonie, lecz nóg do drugiego miejsca nie przyłożyła. Siedziała sobie przez cały olimpijski turniej przy linii bocznej. Arkadiusz Onyszko, Dariusz Szubert, Dariusz Koseła i Tomasz Wieszczycki mieli jednak to szczęście, że chociaż medal dostali z miejsca i bez łaski.
Po igrzyskach udał się Szeja do Francji.
- Jak się miało 31 lat, to można było wyjechać za zasługi. Nic się za nas nie płaciło, a PZPN dawał carte blanche. Najpierw było I-ligowe FC Metz, w pełni zawodowe. W drużynie mogło wówczas grać tylko dwóch obcokrajowców, a było nas tam takich sześciu. Mimo to od grudnia do maja rozegrałem pięć czy sześć spotkań w pierwszej drużynie. A resztę w rezerwach. Na jednym z meczów zauważył mnie Guy Roux, podszedł do prezesa Metz i choć kontrakt miałem już podpisany, udało się przejść do Auxerre. Ten klub dopiero się wtedy tworzył. Wchodził właśnie z czwartego miejsca do II ligi, bo ktoś tam nie przedstawił gwarancji finansowych. Pierwsze lata to była katastrofa, musiałem się poświęcać. Ani pieniędzy, ani boiska, ani świateł - wspomina sportowiec, który spędził tam 7,5 roku.

Ma Szeja tę satysfakcję, że w 1980 roku wprowadził zespół do ekstraklasy i od tej pory tam jest jego miejsce.
- Przecierałem też dróżkę innym Polakom, bo trafili tam po mnie Szarmach z Janasem. Przed nimi był też Wieczorek, lecz nie za długo, bo kontuzji łą-kotki się nabawił. Grałem tam m.in. z Józefem Klosem z Odry Opole, ojcem Mirka, którego matka w pieluszkach wtedy do Francji przywiozła. A później cała ich rodzina dostała się do Niemiec - mówi wałbrzyszanin.

W 1979 roku wystąpił w finale prestiżowego Pucharu Francji, w którym po dogrywce lepsze okazało się Nantes (1:1, 1:4). Była jednak okazja, by podać rękę prezydentowi kraju.
Po skończeniu kariery, w 1980 roku, okazało się, że słowo kostka nie przestało prześladować naszego bohatera.
- W dwa lata później zacząłem jeździć do Auxerre trenować bramkarzy. Tylko na okresy przygotowawcze. Moim wychowankiem jest m.in. Bruno Martini. Gdy brakowało na treningach bramkarza, to ja stawałem. I tak skręciłem kostkę - tłumaczy Szeja.

Początkowo wydawało się, że uraz ustępuje. Po miesiącu się jednak odezwał, już w Polsce.
- Dwa odpryski były. Przyklejały się, odlepiały, problem z maziówką, stopa zniszczona. W Polsce chcieli mi ją amputować. Wtedy odezwał się Guy Roux, mówiąc krótko: "Marian, przyjeżdżaj. Jak ty byłeś, to forsy nie było. A teraz jest i drzwi masz zawsze otwarte". Operowali mnie specjaliści zajmujący się kierowcami Formuły 1. A jeden dzień mojego pobytu w szpitalu kosztował klub jakieś 1200 dolarów. Przez 10 lat było dobrze, lecz później coś się odnowiło, blachy nie wytrzymały, wdało się jeszcze zakażenie. 18 października znów miałem w Paryżu operację i czekam na oględziny w marcu. Mam nadzieję, że będzie dobrze - wierzy nasz olimpijczyk.

Kariera Mariana Szei w ogóle naznaczona była kontuzjami i zdrowotnymi kłopotami. Wstrząs mózgu nie jest akurat w przypadku bramkarza czymś niespotykanym, lecz strata nerki - w wyniku urazu - to już poważny uszczerbek. Nie na tyle jednak, by złamać człowieka, któremu wielokrotnie wiało w oczy. Czasem nawet huraganowo. Jak choćby w zeszłym roku, kiedy w ciągu dwóch miesięcy stracił żonę i brata. Dziś mieszka pan Marian w domku szeregowym w Wałbrzychu, a sport wciąż żyje w jego sercu. Od lat umiera natomiast w jego mieście.

Marian Szeja
Urodził się 20 sierpnia 1941 w Siemianowicach Śląskich, zmarł 25 lutego 2015 roku w Wałbrzychu. Absolwent zasadniczej szkoły zawodowej. Bramkarz Unii Kędzierzyn (1955-60), Zagłębia Wałbrzych (60-73) oraz francuskich Metz (73-74) i Auxerre (74-80). 15 meczów w reprezentacji A - debiut w 1965 z Finlandią (7:0), ostatni mecz w 1973 (0:1 z USA). Mistrz olimpijski z Monachium, gdzie Polska pokonała Kolumbię 5:1, Ghanę 4:0, NRD 2:1, zremisowała z Danią 1:1, wygrała z ZSRR 2:1, Marokiem 5:0 i w finale z Węgrami 2:1. Brązowy medalista mistrzostw Polski (1971). Finalista Pucharu Francji (1979).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska