Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Myśleli, że się utopimy

Katarzyna Kaczorowska
Władysław Frasyniuk
Władysław Frasyniuk Mikołaj Nowacki
Rozmowa z Władysławem Frasyniukiem z Wrocławia, uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu w 1989 roku.

20 lat po obradach Okrągłego Stołu jest Pan pewien, że warto było do niego usiąść?

Wtedy nie wierzyłem, że dojdzie do wolnych wyborów, że komuniści oddadzą władzę, że aż tak zmieni się Polska...

Są tacy, dla których podzieliliście wtedy Polskę.

Pewnie tak, i nie wiem, co by się musiało wydarzyć, żeby mieli inne zdanie. Ale przyszliśmy do Okrągłego Stołu tak naprawdę z jednym postulatem - chodziło nam o legalizację Solidarności. A wyszliśmy z mechanizmami, które zapewniły wolność i demokrację, również wolność krytykowania Okrągłego Stołu. Ówczesnej władzy wydawało się, że wprowadza nas na głęboką wodę, gdzie utoniemy, a my się rozpychaliśmy i szybko uczyliśmy się pływać.

Negocjacje w Magdalence i obrady Okrągłego Stołu mają niezłą dokumentację fotograficzną. Pana można zobaczyć na dwóch zdjęciach. Na jednym siedzicie razem z Aleksandrem Kwaśniewskim. Na drugim, już przy Okrągłym Stole, jest Pan między Lechem Wałęsą i Zbigniewem Bujakiem. Na obu jest Pan poważny, nie pije wódki i nie wznosi toastów.

Bo byłem cały czas spięty. Ciągle miałem obawy, że te spotkania mają jeden cel - rozegrania nas zgodnie ze scenariuszem wymyślonym przez władze. To dlatego nie piłem wódki, nie wznosiłem toastów i nie fraternizowałem się z ludźmi z tej drugiej strony.

Pamięta Pan, o czym wtedy rozmawiał z Kwaśniewskim?

Nie, ale pamiętam, jak bardzo różnił się od starszyzny władzy. I pamiętam, jak w czasie jakichś rozmów przechylił się przez kogoś, kto siedział między nami, wyciągnął rękę, przedstawił się i powiedział "Władek, zapomnij o nich, za kilka lat to my będziemy rządzić. Poznajmy się, Olek jestem". Spojrzałem na niego i dość ostro wypaliłem: "Wiem". Ale na "ty" z nim wtedy nie przeszedłem.
Co zdecydowało, że zgodziliście się siąść do stołu z komunistami?

Pierwszym sygnałem, że będzie coś takiego jak Magdalenka, była amnestia w 1986 roku. Tacy ludzie jak ja wychodzili wtedy z więzień nielegalnie - ustawa amnestyjna nie obejmowała recydywistów, a taki miałem status. Ale właśnie wtedy powstała tak zwana specjalna lista Kiszczaka, lista osób do zwolnienia z więzień, mimo że nie obejmowała ich amnestia. To był czytelny sygnał, że władza szuka narzędzi, które - tak wtedy sądziliśmy - mają unieszkodliwić opozycję. Potem były dwie fale strajkowe w 1988 roku, które chyba stały się tą kropką nad "i". No i był też telefon z Warszawy, że rozpoczynają się rozmowy, choć szczerze przyznam, że kompletnie nie pamiętam, kto wtedy do mnie zadzwonił.

Wie Pan, jak wyglądały przygotowania do obrad?

Nie brałem w nich udziału. Zresztą, ciągle za mało o nich wiemy. Jestem przekonany, że równolegle do postępującego od 1986 roku osłabienia represyjności toczyły się rozmowy na linii rząd - Kościół, zmierzające prostą drogą do Magdalenki. Poza tym trudno nie pamiętać, że w PRL władza z narodem rozmawiała przez Kościół.
Trudno też nie pamiętać o sytuacji zewnętrznej. W Związku Radzieckim nastała era Gorbaczowa. Może powiedział do kolegów z Warszawy: "Chłopaki, zróbcie z tym coś". Choć szczerze mówiąc, w czasie pierwszej Magdalenki nie miałem cienia wątpliwości, że to próba podzielenia nas, rozegrania. Byliśmy cały czas obserwowani, podsłuchiwani.

Ma Pan na to dowody?

Kilka. Jednym z naszych warunków przystąpienia do rozmów było przywrócenie ludzi do pracy. Czekamy na decyzję w Warszawie. Przychodzi jeden z biskupów. Któryś z naszych kolegów świeckich z komisji episkopatu mówi: "Kiszczak się zgodził, ludzie mają przynieść zwolnienia lekarskie". No po prostu super. Wszyscy są zadowoleni, udało się. Nie wytrzymałem i wywaliłem: "Zwariowaliście?!".
Dlaczego mieli zwariować? Władza Wam ustąpiła.

A bezpieka miałaby w archiwach kwity na lekarza, który wystawił lewy dokument, i na robociarza, który go przyniósł do kadr. Atmosfera zrobiła się ciężka. Część kolegów uznała, że się czepiam, bo każdy wiedział, że takie lewe zwolnienia w PRL to normalka. Tylko że większość z nich nie siedziała w kryminale i nie wiedziała, jak z takich drobnych rzeczy robi się akt oskarżenia. Nakrzyczałem wtedy na dostojnika kościelnego, który przyniósł tę propozycję. Zdaje się, że bardzo nieelegancko. Zrobiło się ciężko, ale w efekcie Wałęsa rozwiązał sytuację, mówiąc: "Władek ma rację". I miałem, bo już w Magdalence jeden z zaufanych doradców Kiszczaka podszedł do mnie i powiedział: "No, nie dał się pan na to złapać".

Ale zbliża się godzina zero, wyjeżdżacie do Magdalenki i...

I powiedziałem: "Ja Kiszczakowi ręki nie podam". Byłem przekonany, że obfotografują nas ze wszystkich stron, że zrobią z tymi zdjęciami, co będą chcieli. Jak ja się potem będę w kryminale tłumaczyć złodziejom, że podaję rękę takiemu facetowi? Znowu zrobiła się ostra wymiana zdań. Że głupio, że nie wypada, w końcu siadamy jednak do rozmów. Zostałem przy swoim. Poparł mnie tylko jeden kolega. I kiedy przyjechaliśmy do Magdalenki okazało się, że oni o tym doskonale wiedzieli. Zrobili szpaler z rosłych funkcjonariuszy służb, na końcu którego stał Kiszczak z wyciągniętą ręką, i nie było go jak wyminąć. Myślę sobie, trudno, ale idę, układam w głowie krótkie wystąpienie, dlaczego mu tej ręki nie podam. Przede mną jest jeszcze kilka osób i nagle po prawej ręce Kiszczaka robi się przestrzeń, przez którą mogę wyjść. Przeszedłem. Kolega, który mnie poparł, był tuż za mną - jemu furtka się zamknęła niemal przed nosem i nie był w stanie tej ręki generałowi nie podać. I ten sam doradca Kiszczaka powiedział mi potem: "Z materiałów, jakie mieliśmy na pana z więzienia, wynikało, że może pan mieć żyletkę w dłoni i zaatakować; ja obserwuję pana od pierwszego dnia, znam wszystkie raporty, i to nie do pomyślenia, że pan tak dobrze wygląda".
Gra?

Strategia. Cały czas patrzyli, co z kim mogą ugrać. Te pierwsze rozmowy skończyły się niczym, były swoistym rozpoznaniem. Poprosili Wałęsę, żeby pozostały tajne. Powiedziałem mu wtedy, że nie ma mowy, bo jedyne, co mamy, to nasz autorytet. Że w takiej sytuacji można z nami zrobić wszystko, pokazać w głównym wydaniu dziennika jako zdrajców. Odbyło się głosowanie. Przegrałem je. Wróciłem załamany do Warszawy. Poszedłem do Adama Michnika. "Adam, przecież zaczną nami grać tak, jak będą chcieli. Czy oni zwariowali?!". Przyznał mi rację i powiedział, że trzeba zrobić konferencję. Ale o czym? Tam nic nie ustalono. Zrobiliśmy jednak tę konferencję. Rozmowy z władzą się zatrzymały. Jerzy Urban powiedział, że rozmawiać można z dżentelmenami, a nie z facetami, którzy wszystko roznoszą.

Do obrad jednak wróciliście. W czerwcu 1989 roku odbyły się pierwsze wolne wybory. Jak się Pan czuje ze świadomością, że zdjęcia z Magdalenki widnieją na jednej z antysemickich stron internetowych? Pan został na niej rozszyfrowany jako niejaki Rotenschwanz.

No cóż, te materiały, wszystkie, powinny się znaleźć w archiwach państwowych. Tam, gdzie mogliby się nimi zająć historycy, a nie amatorzy spiskowej teorii dziejów.
Powtórzę więc jeszcze raz - warto było 20 lat temu zacząć rozmawiać z komunistami? A pani ma wątpliwości? Bo ja nie mam.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska