Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nieźle to wszystko sobie rozegrał

Wojciech Koerber
Kazimierz Frelkiewicz z żoną Jolantą, czyli mistrzowie Polski w koszykówce i w pływaniu
Kazimierz Frelkiewicz z żoną Jolantą, czyli mistrzowie Polski w koszykówce i w pływaniu Michał Pawlik
OLIMPIJCZYCY SPRZED LAT: Kazimierz Frelkiewicz

- Ten człowiek po prostu został stworzony do gry zespołowej - charakteryzuje swojego przyjaciela z boiska Mieczysław Łopatka. On wie, co mówi. Gdyby nie oczy wokół głowy, boiskowy spryt i asysty Kazimierza Frelkiewicza, w swojej karierze zdobyłby pan Mieczysław nieco mniej punktów. Ich współpraca szła pełną parą i na niwie klubowej, i na polu reprezentacyjnym.

Za trzy tygodnie, 20 lutego, były wybitny rozgrywający naszej kadry skończy 76 lat. Karierę sportową zaczynał od piłki nożnej, lecz skręcona kostka nie pozwoliła kontynuować przygody z futbolem. O dziwo, nie przeszkodziła jednak rzucać do kosza. A przy tym skakać.
- Bo do basketu bardzo mnie ciągnęło. A zaczęło się to wszystko w Szkole Ćwiczeń nr 1 przy ul. Dawida - przypomina Kazimierz Frelkiewicz, olimpijczyk z Tokio (1964) i Meksyku (1968), gdzie biało-czerwoni zajmowali szóste lokaty.

Koszykówka nie dawała jednak szans na zwiedzanie do spodu tych ciekawych zakątków świata.
- Cóż, nasze turnieje trwały zwykle od pierwszego do ostatniego dnia igrzysk. Bywało więc, że oprócz hal zbyt dużo nie widziałem. Ale narzekać nie mogę. To jednak dzięki tej koszykówce zjeździłem świat wzdłuż i wszerz, widziałem niemal wszystkie kontynenty. Nie byłem tylko na Grenlandii i w Australii - zauważa playmaker.

Podczas igrzysk w Tokio był zapracowany do tego stopnia, że nie odczuł nawet trzęsienia ziemi, które nawiedziło Japonię.
- To prawda. Nikt z nas tego nie zauważył. Dziwiliśmy się natomiast, gdy widzieliśmy mężczyznę i kobietę idącą dwa kroki za nim. W naszej kulturze to przecież nie do pomyślenia - zauważa olimpijczyk. A według nas te Japonki i tak mają bardzo dobrze. Dlaczego? No bo wstają sobie rano i od razu w... kimono.

Cztery lata później w Meksyku egzotyka była już nieco inna, a największą uwagę ludzi przykuwała wioska olimpijska. Miejscowych ludzi, dodajmy. Tuż po igrzyskach budynki postawione z myślą o sportowcach miały się wszak zamienić w zwykłe mieszkania. Zatem ci, którzy je nabyli, przychodzili sobie oglądać przyszłe lokum i snuć plany z nim związane. Taka to była otwarta wioska.

Życiową frajdą, gdy chodzi o sportowe doznania, były jednak dla Frelkiewicza mistrzostwa Europy. Dokładnie rzecz biorąc, te rozgrywane w 1963 roku we Wrocławiu. Biało-czerwoni sięgnęli wówczas po srebro, ulegając w spotkaniu o pierwsze miejsce ekipie ZSRR 54:64. Wcześniej, w półfinale, ograli natomiast Jugosławię 83:72, a podczas całej imprezy batutę trzymał w ręku właśnie Frelkiewicz. To on wychodził w pierwszej piątce, i to on szukał pod dziurą Łopatki.

W pamięci zapadł też wcześniejszy, grupowy pojedynek z NRD.
- Bo zaczynał się o godz. 9 rano. Imprezę rozgrywano przecież w jednym obiekcie, Hali Ludowej. Grafik musiał więc być napięty. Trochę obawialiśmy się tego spotkania, lecz gdy wyszliśmy na boisko, zobaczyliśmy przepełnione trybuny. To było niesamowite. Dzień powszedni, ludzie mieli być w pracy, a tu takie obłożenie i taki gorący doping. Oj, urosły nam wtedy skrzydła. Ruszyliśmy do ataku i skończyło się triumfem - wspomina gracz, którego charakteryzowano w ten mniej więcej sposób: "pożyteczny, pracowity, doskonale broniący, choć stosunkowo skromnie punktujący".
Tych oczek pan Kazimierz rzeczywiście nie kolekcjonował z wypiekami na twarzy. Frajdę sprawiało mu obsługiwanie kolegów. Takie zresztą miał w drużynie zadanie.
- Inną miał Kaziu emocjonalność na boisku, i inną poza nim. Na co dzień był spokojny, jednak w trakcie gry swoją postawą i swoimi umiejętnościami potrafił wpływać na zespół - zauważa Mieczysław Łopatka.
- Czasem trzeba też było krzyknąć, powiedzieć komuś coś do słuchu. Np. wtedy, gdy kolega nie chciał zagrać ustalonej zagrywki. Zasada była jednak taka, że jak trafił, to w porządku - tłumaczy Frelkiewicz zespołowe arkana.

Na podium ME stał również w Moskwie (1965) i Helsinkach (1967). W obu przypadkach na najniższym stopniu.
- Tę ostatnią imprezę dobrze pamiętam, bo rzucałem wtedy w granicach 15-20 pkt na mecz. Jak na mnie, to było sporo - dodaje. Na igrzyskach jego zdobycze wahały się między 2 a 8 oczkami.

Czego się dorobił Frelkiewicz na sporcie?
- Głównie choroby serca - ripostuje z uśmiechem. Np. wtorkowego horroru Polska - Norwegia w szczypiorniaka nie oglądał. Jako posiadacz rozrusznika serca wolał się nie denerwować. - W ogóle w tym moim koszykarskim środowisku sporo jest sercowców. Nie wiem, z czego dokładnie to wynika, lecz ta lewa komora, jak to u sportowców, jest powiększona - konstatuje.

W tym sercu musiało się też znaleźć miejsce dla najbliższych. Jolantę Garecką poślubił rozgrywający w wieku 35 lat, a więc wtedy, gdy kończył karierę. Małżeństwo to więc wybitnie usportowione, bo była przecież pani Jolanta mistrzynią i rekordzistką Polski w pływaniu, specjalistką od 100 i 200 m stylem grzbietowym. W 1963 roku zajęła nawet czwarte miejsce na ME, lecz po prawdzie można ją uznać za złotą medalistkę tamtych zawodów. Z prostej przyczyny. Przed nią znalazły się trzy reprezentantki NRD.

Dziś pani Frelkiewicz wygląda wybornie, bez wątpienia o niebo lepiej niż wspomniane NRD-ówki. O ile jeszcze żyją, jeśli przedstawić prawdę w brutalny sposób.
- Też miałam nominację na Tokio, lecz jedną pływaczką nikt się nie przejmował, więc postawiono na mnie krzyżyk - wyjaśnia małżonka olimpijczyka. I człowieka, który po skończonej karierze świetnie się w życiu odnalazł. Mimo że przy sporcie nie został.

Frelkiewicz to absolwent elektroniki na Politechnice Wrocławskiej, zajmujący później wysokie stanowiska m.in. w Ośrodku Elektronicznej Techniki Obliczeniowej Budownictwa czy w Poczcie Polskiej. Ma też tę wielką zaletę, że od początku do końca kariery wierny był barwom Śląska, z którym sięgnął po dwa tytuły mistrza kraju (1965, 1970).
- Tu się grało i żyło, a nie zarabiało. Teraz sportowiec może się ustawić na lata - zaznacza Frelkiewicz. On jednak i poza boiskiem nieźle potrafił rozgrywać. Nie dał się, jak wielu innych.

***
Kazimierz Frelkiewicz - urodził się 20 lutego 1940 w Pogrzybowie (woj. poznańskie). Inżynier elektronik (spec. automatyka przemysłowa). Rozgrywający (181 cm), wychowanek Śląska (1956-1975). W barwach narodowych rozegrał 183 spotkania (712 pkt). Trzykrotny medalista ME (Wrocław 1963 - srebro, Moskwa 1965 - brąz, Helsinki 1967 - brąz), piąte miejsce na MŚ w Montevideo (1967), dwukrotnie szóste na IO. Wraz z żoną Jolantą wychowywał jej syna z pierwszego małżeństwa (Wojciech, obecnie 49 lat, pilot LOT), córka Magdalena (39 l.). Mieszka na Brochowie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Nieźle to wszystko sobie rozegrał - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska