Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Inżynier z biedaszybów

Sylwia Królikowska
Grzegorz Wałowski - dzięki biedaszybom skończył studia i został inżynierem
Grzegorz Wałowski - dzięki biedaszybom skończył studia i został inżynierem Dariusz Gdesz
Jest technikiem BHP, a od lat kopie w wałbrzyskich biedaszybach. Zajęcie niebezpieczne i trudno w tym przypadku mówić o higienie pracy. Ale dzięki biedaszybom Grzegorz Wałowski z Głuszycy skończył studia.

- Wiem, że ludzie oceniają pracujących na biedaszybach jako hołotę, która zarabia tylko na wino i papierosy. To bardzo krzywdzące - uważa pan Grzegorz. - Każdy z nas ma rodziny, plany, marzenia. Wielu pół życia przepracowało pod ziemią, żeby potem ktoś stwierdził, że już są niepotrzebni - mówi z żalem.

W tym roku skończy trzydzieści lat. Niedawno obronił tytuł inżyniera na Politechnice Opolskiej. Temat pracy: "Podziemne zgazowanie węgla".
Pracował w najróżniejszych miejscach, nigdy jednak nie był górnikiem. Takich tradycji nie było też w jego rodzinie. Skąd więc takie zainteresowanie czarnym złotem? I jakim cudem trafił do biedaszybów? Bo wyczuł, że na węglu można zarobić i to lepiej niż za granicą. A przede wszystkim samemu odpowiadać za siebie.

Na własnej skórze poznał, co to znaczy być tanią siłą roboczą. W 2003 roku, w trakcie studiów na Politechnice Wrocławskiej, wyjechał na dwa lata do pracy we Włoszech. Jeszcze dziś nie potrafi bez emocji wspominać tamtych dni. W 40-stopniowym upale harował na plantacji bakłażanów. Do dziś czuje do nich wstręt.
- Nie wiem, jak oni to jedzą. Nie dość, że nie wygląda apetycznie, to jeszcze smakuje okropnie - ocenia pan Grzegorz.

Przyznaje, że zarobki były strasznie marne, a pracowali od rana do późnego wieczora. We Włoszech chciał zarobić na studia, bo na trzecim roku zaczynało mu już brakować pieniędzy i musiał zrezygnować z nauki na Politechnice. Zaraz po powrocie wrócił na uczelnię, na studia zaoczne, ale tym razem w Opolu. Wtedy już głośno było o biedaszybnikach z Wałbrzycha. Znajomi opowiadali mu, że można na tym nieźle zarobić. O inną pracę było trudno, a on za żadne skarby świata nie chciał wracać do Włoch.

- Słyszałem w telewizji, jak mówili o obozach pracy na południu Włoch, że wyzysk i źle traktują ludzi. Przecież ja tam właśnie byłem. Powiem szczerze, że dopiero wtedy tak naprawdę docierała do mnie złość, że daliśmy się tak traktować - mówi. - Ale było już za późno, żeby rwać włosy z głowy. Musiałem szybko znaleźć jakieś dochodowe zajęcie, żeby opłacić studia.

Zebrał kilku znajomych i postanowili poszukać miejsca, gdzie dokopią się do węgla. Przygotowali się profesjonalnie. Mieli mapy górnicze, na których są zaznaczone złoża. Większość z nich pochodziła z Głuszycy, więc szukali miejsca blisko - tak, żeby nie wchodzić w paradę tym, którzy już kopali w Wałbrzychu.
Wśród biedaszybników jest zasada, że nie żeruje się na czyjejś pracy. Jeżeli ktoś wykopał szyb, to on ma prawo wydobywać z niego węgiel.
Szybko znaleźli miejsce w sąsiedniej Jedlinie-Zdroju. Pan Grzegorz do dziś pamięta, kiedy pierwszy raz był na dołku. Trzęsącymi rękami chwycił łopatę i zaczął kopać. Co chwilę zmieniali się z kolegami. Po kilku godzinach udało się wykopać dziurę na ponad metr, ale cały czas nie było ani śladu węgla.

I tego dnia nie wyciągnęli ani jednej czarnej bryły, bo do akcji wkroczyła policja. Koledzy pana Grzegorza zdążyli uciec, on nie mógł, bo akurat stał w dołku i nie dał rady szybko wyjść na powierzchnię. Kiedy już zorientował się, że jakakolwiek próba ucieczki jest spisana na straty, usiadł w wykopalisku i z bijącym sercem czekał, aż podejdzie do niego policja.

- I co, kopiemy nielegalnie węgiel? - usłyszał pytanie zadowolonych z udanej akcji mundurowych.
- Jaki węgiel? - rzucił bez namysłu. - Widzicie tu gdzieś węgiel?
- A to niby co? - nie dawał za wygraną policjant i nabrał garść czarnej ziemi, będąc przekonany, że to miał węglowy.
- To jest ziemia - usłyszał w odpowiedzi.
- No dobrze, więc co pan tu robi, dlaczego siedzi pan w dołku? - dalej drążył temat mundurowy?
- Jestem u ojca w lepiance. Taką sobie wybudował. Przyszedłem go odwiedzić - odpowiedział niemal w jednej chwili Wałowski. Dziś sam nie może uwierzyć, że taka odpowiedź mu przyszła do głowy. - Jednak już wtedy przekonałem się, że nie będzie łatwo - mówi.

Spotkania z policjantami stały się codziennością. Niemal każdego dnia pracował ze strachem, że zaraz pojawi się policja. Ale biedaszybnicy nie boją się kolejnych kar, spraw w sądzie. Sam Wałowski miał ich już kilkanaście. Kopacze boją się stracić urobek.
- Bo ciężko harują, żeby wykopać choć worek. Owszem, zdarzają się takie dni, kiedy bywa 20-30 worków po 50 kilo każdy. Ale są i takie, kiedy wypełnione są ledwie jeden, dwa - mówi. - A najbardziej wkurzało wszystkich to, że jak już zabierali nam węgiel, to oddawali go do Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, zamiast na przykład dać domom dziecka czy biednym rodzinom.

Wałowski nie ukrywa, że kopanie węgla to nie jest łatwy kawałek chleba. Trzeba się pilnować na każdym kroku. Najważniejsze są rozsądek i wyobraźnia. Trzeba też wiedzieć, jak kopać i gdzie, żeby tony ziemi nie osunęły się na głowę. Zwykle takie wypadki kończyły się tragicznie.
Pan Grzegorz o tym wiedział, dlatego dokładnie stosował się do rad starszych, bardziej doświadczonych kolegów, w większości byłych górników. Każdy szyb dokładnie wzmacniali drewnianymi belkami. Najbardziej niebezpiecznie było, kiedy stemple musieli przenieść z jednej ściany na drugą. Wtedy ziemia się osypywała. Co prawda, zawsze było to kontrolowane. Jednak natura lubi być zdradliwa.

- Przekonało się o tym kilka osób, które zginęły pod ziemią - mówi Wałowski. Wspomina, że przeraził się, kiedy pierwszy raz schodził do biedaszybu na głębokości 30 metrów. Najpierw musiał zjechać w dół, tunelem tak wąskim, że ledwie sam się w nim mieścił. Potem, kucając, wybierał węgiel. Wiedział, że zawsze może liczyć na pomoc kolegów. Pracował w 15-osobowej grupie, razem z nimi założył stowarzyszenie biedaszybników.

- Pierwszy raz publicznie pokazaliśmy się w Warszawie na manifestacji alterglobalistów. Przyjechaliśmy z transparentami i przeszliśmy ulicami miasta - mówi Wałowski.
Wspomina, że do tego wyjazdu nie chciała dopuścić policja. Obawiała się, że może dojść do zamieszek. Stowarzyszenie wystrychnęło ich na dudka. Zamówiło cztery autokary, które dzień przed manifestacją wyjechały z Wałbrzycha. Ale... puste. Biedaszybnicy dotarli do Warszawy trzy dni wcześniej. Manifestacja przebiegła spokojnie.

- Mieliśmy coś ważnego do przekazania. Chcieliśmy pokazać, że w Polsce są ludzie, którzy po różnych przemianach zostali bez pracy. Jest też wielu młodych, którzy nie mogą znaleźć pracy, choć się starają - wspomina.

CV Grzegorza Wałowskiego już teraz liczy pięć stron. Drobnym maczkiem wypisał, czym się zajmował: statysta, technik BHP, sprzedawca, społeczny asystent posła, pracownik leśny, budowlaniec. Można by tak jeszcze długo wymieniać. Pojawiają się oczywiście biedaszyby, wymienia, że założył stowarzyszenie. Na końcu dopisuje, że lubi góry, zna język angielski, biegle obsługuje komputer.

- Dlaczego w CV piszę o tym, że jestem biedaszybnikiem? A dlaczego mam kłamać? Nikogo nie okradam. Pracowałem ciężko całymi dniami, uczyłem się wieczorami i cały czas mam nadzieję, że pojawi się ktoś, kto wreszcie zrobi pożytek z tych pokładów węgla, które jeszcze są w Wałbrzychu. A ludzie, którzy teraz uciekają przed stróżami prawa, będą mogli spokojnie spać i zarabiać na swoje rodziny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska