Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cyganie pod czułą opieką wrocławian

Jerzy Wójcik
Choć na pierwszy rzut oka altany wyglądają niezbyt solidnie, w środku jest czysto i ciepło, a Cyganie nie narzekają na swój los i chwalą wrocławian
Choć na pierwszy rzut oka altany wyglądają niezbyt solidnie, w środku jest czysto i ciepło, a Cyganie nie narzekają na swój los i chwalą wrocławian Paweł Relikowski
Pomagamy przetrwać mroźną zimę przybyszom z Rumunii. Straż miejska i graniczna, policja - wszyscy zapomnieli o przepisach.

Koce, ubrania i drewno na opał zawieźli im pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. Strażnicy miejscy sprawdzają, jak radzą sobie z mrozem i czy nie grozi im pożar. Policjanci zaglądają do nich, by sprawdzać, czy ktoś ich nie atakuje.

Taką opieką otoczyły nasze służby grupę 30 rumuńskich Cyganów, koczujących na obrzeżach Wrocławia, w pobliżu osiedla Widawa. Przybyszom, wśród których są małe dzieci (w tym niepełnosprawne), pomagają również nieliczni wrocławianie, którzy nie obawiają się zapuszczać do ich obozowiska. To dzięki pielęgniarce, która chce zachować anonimowość, udało się wyleczyć przeraźliwie kaszlącego chłopca.

Nawet gdy za oknem mróz, w altanach skleconych z desek jest ciepło jak w domu. Każda chatka ma swój piecyk opalany drewnem. Skąd biorą opał?
- Dobrzy ludzie z Wrocławia nam pomogli - przyznaje Marija, jedna z mieszkanek obozowiska.

Jeszcze kilka lat temu podobny łańcuch ludzi dobrej woli byłby nie do pomyślenia. Teraz służby i urzędnicy tłumaczą, że przecież Cyganie z rumuńskimi paszportami to obywatele Unii Europejskiej i trzeba im pomóc. Czy to znak, że jesteśmy już Europejczykami pełną gębą? Przybysze są o tym przekonani.

- Nie chcemy wracać do Rumunii, bo tutaj ludzie traktują nas lepiej i możemy liczyć na pomoc - przyznaje Margarita. - Wiem, co mówię, bo przez kilka lat zjeździliśmy całą Polskę: Gdańsk, Łódź, Katowice - wymienia ładną polszczyzną. - We Wrocławiu jest nam najlepiej.

MOPS, straż miejska, policja, urząd wojewódzki czy wreszcie straż graniczna - gdziekolwiek dzwonimy, pytając o rumuńskich koczowników, rozmówcy przede wszystkim informują nas, że na problem trzeba spojrzeć od strony ludzkiej, a dopiero później zaczyna się rozmowa o przepisach.

- To tylko potwierdza, że Polacy i Romowie coraz bardziej się integrują - kiwa głową Józef Mastej, prezes Stowarzyszenia Romani Bacht z Wrocławia. - Znamy się, mogą na nas liczyć. Może we współpracy z władzami miasta uda się zapewnić im jakieś lepsze warunki życia? - zastanawia się Mastej.
O działkę należącą do Skarbu Państwa nikt się nie upomina, okoliczni mieszkańcy też nie narzekają na towarzystwo. Czy wszystko jest zatem w zgodzie z prawem?

- Teoretycznie nie, bo obywatele Unii mają prawo przebywać na naszym terytorium przez trzy miesiące jako turyści - wyjaśnia Tomasz Bruder, kierownik oddziału do spraw cudzoziemców w Dolnośląskim Urzędzie Wojewódzkim.
Później muszą się zarejestrować w urzędzie wojewódzkim. Taka procedura unijna trwa krótko i kosztuje symboliczną złotówkę.

Jednak Romowie na razie nie myślą o żadnych formalnościach. Co im grozi? Urzędnicy przyznają, że grzywna, ale w praktyce nikt nie jest im w stanie udowodnić, że są u nas dłużej niż trzy miesiące. I nikt nie próbuje.

Straż graniczna twierdzi, że zajmuje się ściganiem nielegalnie przebywający obywateli państw spoza Unii. Straż miejska nie ma tego w swoich kompetencjach. MOPS poinformował o sprawie ambasadę rumuńską, ale do tej pory nie przyszła odpowiedź.

Kiedy pytaliśmy o sytuację Cyganów, nasi rozmówcy przypominali, że wielu Polaków koczowało na Wyspach Brytyjskich w poszukiwaniu pracy. Lepiej rozumiemy przybyszów?
List wrocławskiej pielęgniarki o tym, jak pomaga rumuńskim Cyganom

Zobaczyłam ich z rok temu na wiosnę 2008. Szli grupą: dzieci, kobiety i mężczyźni, około 20 osób. Szli, nieśli dzieci, niektóre bose. Stali koło mnie we Wrocławiu, na przystanku tramwajowym pod Marino. Wsiedli w "piętnastkę" razem ze mną. Ja jechałam do miasta oni... do pracy: siedzą na dworcu, na rynku, pod Arkadami na ul. Świdnickiej. Proszą o litość o pieniądze. Matki z dziećmi przy piersi.

W lecie było im lepiej: co tam, że na bosaka, że dzieci gołe szły. Przyszła zima, spadł śnieg. Oni nadal chodzą. Ta sama trasa. Od rzeki Widawy do tramwajów pod Marino.
Ostatnio temperatury w mieście spadły do minus 15 stopni Celsjusza.

Jestem matką. Zrobiłam paczkę: ciuszki po synku, jego za małe kozaczki, adidaski. Wyszły mi tego dwa wory. Ale najpierw zabrałam tylko jeden. Poszłam. Buty mi przemokły. W sumie nie wiedziałam, gdzie oni mieszkają, bo Widawa jest długą rzeką. Było minus 10 stopni. Zobaczyłam ich. Tylko 2 osoby. Ojciec i matka. Nieśli swoje dzieci. Nikt z nich nie miał kurtki! Szli w swetrach, dzieci owinięte były w jakieś szmaty.

- Mam tu ciuszki po moim synku. Jeśli się przydadzą to proszę - podałam kobiecie torbę.
Wracałam do domu. Szłam przez śnieg w tych moich mokrych butach i nie wytrzymałam. Nerwy mi puściły. Rozpłakałam się. Jaki podły jest ten świat!

***
Pracuję w szpitalu. Jestem pielęgniarką. Kiedy miałam znowu dzień wolny od pracy wzięłam swoją drugą torbę ciuszków po synku. Poszłam do baraków na rozeznanie. Kiedy dotarłam na miejsce wyskoczył na mnie jakiś mały pies. Swoisty system alarmowy. Za psem przybiegły dzieci. Mali chłopcy. W samych swetrach.
Wyszła do mnie kobieta. Potem druga, trzecia z dzieckiem na ręku stanęła w drzwiach baraku. Mężczyźni patrzyli na mnie ukradkiem stojąc wokół ogniska. Z nimi nie rozmawiałam. Zwróciłam się do najstarszej z kobiet.

- Dzień dobry. Jestem pielęgniarką. Mam tu trochę ubrań dla małych dzieci. Jest też parę ciepłych bluz po moim bracie i moje swetry których już nie nosze. Nie są nowe, ale są ciepłe.
- Dziękujemy, podzielimy się. A ma może pani jakieś lekarstwa? Jest pani pielęgniarką. Mamy chore dziecko. Kaszle.
- A ile ma lat?
- Ma 2,5 roku.
- Gorączkuje?
- Nie, tylko strasznie kaszle.
- A gdzie teraz jest?
- Z matką w mieście siedzą pod kościołem.
- Czy macie tutaj możliwość bezpłatnej opieki lekarskiej w Polsce?
- Nie, jak chcemy to tylko prywatnie, ale skąd mamy mieć pieniądze? - wtedy wtrąciła się młoda dziewczyna, może 15 letnia. Wyglądała na ok. 5. miesiąc ciąży. - Ja chciałam na Kamieńskiego do szpitala , żeby sprawdzić czy z dzieckiem jest wszystko dobrze to mi lekarz powiedział 200 zł za wizytę.

W pracy opowiedziałam koleżankom o moich nowych znajomych.
- Powiedz a ty się nie boisz iść do tych Rumunów do baraków?
Rumunia jest w Unii Europejskiej: to tacy sami ludzie i jej równoprawni obywatele jak i my.
Ale nie są tacy sami. Warunki życia nie są takie jak nasze.

***
Moi pacjenci w szpitalu wciskają mi czekolady. Mam ich w domu szafkę. Nie jem. Odchudzam się. Wsadziłam do torby z 10 tabliczek, jakieś cukierki, paczkę kawy fusiary kolejny prezent od pacjenta i syrop na kaszel po synku. Sprawdziłam termin przydatności. Był dobry. Poszłam do baraków.

Powiedziałam, że mam syrop dla dziecka. Ale oczywiście go nie było. Nie poszli na żebry. Poszli do TESCO na zakupy. Było zimno. Młoda dziewczyna zaprosiła mnie do baraku, żebym poczekała w środku na kaszlącego chłopczyka i nie stała na mrozie. Wtedy weszłam do baraku pierwszy raz w życiu. Ściany miał z desek i blach. Okna z szybkami jak altanki na działkach. Kiedyś tu faktycznie były działki, ale je zlikwidowano. Widać ich części posłużyły im do budowy baraków.

W baraku podłoga była z czegoś grubego co przypominało linoleum. Stały w niej 3 wersalki przykryte firankami. W baraku nie było zimno! Na podłodze stało coś dziwnego z blaszaną rurą wychodzącą dachem. Z rury leciał dym. To dziwne było z blachy i było jak bęben pralki ale bez dziurek. Takie leżące blaszane koło w kształcie opony od samochodu, a w tym czymś się paliło drewnem i szmatami. Na tym niby piecu młoda postawiła wiadro i nalała wodę z baniaka. Baniak przyniosła inna kobieta. Kiedy wrócą ci z TESCO przyniosą warzywa na zupę.

Usiadłam na wersalce. Ona usiadła naprzeciwko mnie na drugiej, na trzeciej spał jakiś facet. W baraku kręciły się 2 małe dziewczynki, potem przyszła jeszcze jedna młoda kobieta z synkiem.

Pierwsza Młoda dziewczyna zaczęła mi opowiadać ich historię.
- Jesteśmy w Polsce już długo. Te dwie się urodziły w Gdańsku. Mają po 7 lat. To bliźniaczki uwierzyłaby Pani? Jedna taka mała liliputka czarnulka, a jej siostra wyższa od niej o głowę i taka jaśniejsza. To moje córki. Mam jeszcze 2 starsze. One są już dorosłe. Mają 17 i 14 lat i swoje rodziny. Ja mam 6 dzieci - uśmiechnęła się i podała mi swój paszport.

- 6 dzieci?! O matko! A ile ma Pani lat? - jakoś nie kryłam fałszywie swej ciekawości, byłam z nimi szczera od początku.
- 31 - uśmiechnęła się Młoda.
Ja zrobiłam wielkie oczy, a facet śpiący do tej pory na wersalce roześmiał się w głos. Przypomniały mi się czekolady i kawa. Wyjęłam je z torby i dałam dziewczynkom. Młoda pokazała mi paszporty. Rumuńskie. Wpisane do nich miała ze zdjęciami 6 dzieci. W baraku był też chłopczyk. Dostał paczkę żelków. Usiłował ją otworzyć zębami i nie dawał sobie rady. Nożyczek nie mają.

Młoda mówiła dalej:
- Te dwie mają już 7 lat. Chcę je posłać tu w Polsce do szkoły. Ktoś by je zawoził i przywoził potem. Same by nie szły. Ale nie wiem co mam zrobić? Nie mamy kart pobytu, ale nie potrzebujemy teraz wiz, bo odkąd jesteśmy w Unii możemy jeździć po całej Europie.
- Dlaczego wybraliście Polskę?
- Bo tu jesteśmy już długo, zanim Rumunia weszła do Unii. Znamy polski. Nie pojedziemy stąd do Niemiec czy gdzieś, bo tam znowu od zera by trzeba zaczynać.

Zauważyłam przez szybkę w baraku, jak podjechał biały samochód z dudniącą muzyką rumuńską. Do baraku weszła Młoda z siatkami. Potem wyszła i wróciła z synkiem.
- Niech pani zobaczy to jest paragon. To wszystko na co nas stać. A te buty to mój synek ma od Pani.
Wzięłam paragon, był na 31 zł. Same ziemniaki, marchewka, seler itd.

Mały chłopczyk chodził po baraku w kozaczkach i bluzie mojego synka. Kaszlał. Taki widok chorego dziecka w ubranku własnego synka łapie za serce. Wyciągnęłam z torby syrop. Wytłumaczyłam dawkowanie. W drugim baraku stojącym obok, leżała na łóżku mała dziewczynka. Poproszono mnie bym ją zobaczyła.

- To moja córka. Ma 5 lat. Nie siedzi sama ani nie chodzi. Czy coś można zrobić?
- A czy ona się taka urodziła? Czy coś się jej stało?
- Jak wracaliśmy ze szpitala jak ona miała 3 dni mieliśmy wypadek samochodem. Lekarz w Katowicach powiedział, że ma uszkodzony mózg, ale ona rozumie co się do niej mówi tylko nie rusza nóżkami.
- Jak ma na imię?
- Persenida
Wzięłam małą na kolana. Ma 5 lat a wzrostem nie przewyższa mojego 2,5 letniego synka. Kiedy trzymałam ją na wyprostowanych rękach uśmiechała się do mnie. Jej nóżki bezwładnie zwisały. Oddałam ją jej mamie. Na to nie miałam lekarstwa.

Wstałam i szykowałam się do wyjścia, bo skoro już spełniałam swoją misję miłosierdzia czas było wracać do normalnego świata - świata laptopów i komórek. Zawiązałam szalik, zapięłam się pod szyję.
- Pani. Jak by się udało, to czy może mi pani załatwić mydło? - zapytała jedna z kobiet.
Mydło? Zobaczę co się da zrobić. Jak będę mieć inne ciuszki po synku, jakieś inne rzeczy znajdę to wam przyniosę innym razem. - pomyślałam sobie: Boże ona mnie o mydło prosi, a ja jej kawę przynoszę.
Wyszłam na mróz z baraku. Szłam do ciepłego domu.

***
Są ludzie którzy zostali zepchnięci na margines. Którzy nie myją się w wannie i nie pachną Armanim. Nie mają mydła. Chorują, ale nie mają lekarstw. Mają dzieci, mają rodziny. Mają swoje historie, które nikogo nie obchodzą.

Kiedy pytałam czy ktoś im pomaga, zaprzeczyli. Pomoc Społeczna była raz. Przyjechała zabrać same dzieci. Nie zgodzili się. Autokar część z nich wywiózł do Rumunii: tylko tych którzy mieli do czego wracać. Reszta została i nadal mieszka w barakach. Oby do wiosny.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska