Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kościelne dzwony Niemcy zwieźli do Wrocławia. Poznaj historię człowieka, który oddawał je kościołom

Hanna Wieczorek
Paweł Relikowski
Jak dożyć 100 lat? Pan Paweł Bartoszewicz, który w styczniu obchodził setkę, mówi, że najważniejsza jest pogoda ducha doprawiona dobrą dietą. Poznaj niezwykłą opowieść wrocławianina.

Pan Paweł Bartoszewicz urodził się 100 lat temu w Białostockiem. - Pochodzę nawet z dość zamożnej rodziny - mówi. - Ale widziałem ogromną nędzę, dzisiaj ludzie nie mają pojęcia, jaka bieda była w przedwojennej Polsce. Jan Nowak-Jeziorański nawet pisze w swojej książce, że inteligencja miejska nie wie, w jakiej nędzy żyją ludzie. Ale on tej nędzy nie widział. On tylko widział dzieci, którym zabrakło mleka. A przecież przed wojną prawie połowa gospodarstw wcale nie miała krów. Gdyby Nowak-Jeziorański widział to, co ja, te kurne chaty, z glinianą polepą zamiast podłóg, zostałby komunistą.

Wojna pierwsza światowa

Kiedy przyszła I wojna światowa, ewakuowano go wraz z rodziną w głąb Rosji. - Do smoleńskiego obwodu - opowiada. - Chorowałem tam na zapalenie płuc. Pamiętam to jeszcze, choć miałem wtedy może cztery lata. Postawili mi bańki, obudziłem się przerażony, patrzę: coś mam na piersiach. Udało mi się jedną urwać. Jaka była ulga.

Kiedy wrócili do domu, przyszedł akurat czas na naukę. - Byłem najmłodszy w szkole - uśmiecha się. - Wróciliśmy w końcu do naszej wsi, a mieliśmy tam duży, ładny dom. Murowany. Budowany z takiej specjalnej cegły, licówki. Po powrocie okazało się, że jest w nim pełno książek rosyjskich. Miałem pięć czy sześć lat i dorwałem się do tych książek. Nauczyłem się czytać po polsku i rosyjsku.

Naukę musiał przerwać w wieku 14 lat, po śmierci ojca. Żałował, bo lubił się uczyć. Szczególnie matematyki. A ta była na naprawdę wysokim poziomie. Do dzisiaj pamięta równania kwadratowe, funkcje... - Chciałem nawet małą maturę eksternistycznie zdawać - wspomina. - Bo matematyki się nie bałem, z historii i geografii byłem obkuty, z fizyką było gorzej. Napisałem w tej sprawie, ale odpowiedzi nie dostałem.

Przyszła wojna, druga, światowa
W Horoszczy życie biegło spokojnie. - Nie wiem, jak to się stało, ale chociaż byłem najmłodszy w tym otoczeniu, cieszyłem się niemałą estymą - opowiada. - Może dlatego, że angażowałem się w różne rzeczy. Po powrocie z wojska, na przykład sztuki Fredry, takie jednoaktówki wystawiałem. Sam byłem reżyserem, scenografem i aktorem.

Przyszła II wojna światowa. Paweł Bartoszewicz dostał przydział do 42 pułku piechoty, w karabinach maszynowych. - Od razu dostałem przydział obserwatora - wspomina. - Walczyłem pod Nowogrodem i pod Ostrołęką. Pod Nowogrodem przyjechał konno goniec i powiedział, że jesteśmy otoczeni. Mamy się przebijać na Wschód. Ja wtedy mówię: "Karabiny maszynowe zakopujemy i idziemy na Wschód. Kto za mną?". Ale większość bała się. Ja tylko z kilkoma ludźmi poszedłem. Ci, co zostali, dostali się do niewoli, ale Niemcy na terenach, które potem Rosjanie przejęli, puszczali do domów. Nie brali do stalagów.

Awans na nauczyciela

Paweł Bartoszewicz wrócił do domu. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, pomyślał, że może jakiś kurs zrobi. Zgłosił się do sowieckich władz i zapytał o możliwość kształcenia. - Dowiaduję się, czy jakiś kursów nie ma, a oni mnie pytają: "A rosyjski znasz?". Ja na to: "Znam". "I na piśmie?". "Tak, i na piśmie" - opowiada. - "To siadajcie i piszcie autobiografię". To siadłem i napisałem. A oni: "Po co wam na kurs? Szkoła jest do objęcia, nauczyciela nie ma".

I tak Paweł Bartoszewicz został nauczycielem w czteroklasowej szkole. Śmieje się, kiedy wspomina, jak to przyjechał do niego inspektor, jeszcze przedwojenny. Kiedy obejrzał szkołę, sprawdził, jak wyglądają lekcje, zapytał się, gdzie pan Bartoszewicz kończył gimnazjum nauczycielskie. Zdziwił się, kiedy usłyszał, że nigdzie. - Ja mu nie powiedziałem, dlaczego tak dobrze wypadłem - wspomina. - A wszystko dlatego, że poprzedni nauczyciel prowadził wzorowo dzienniki lekcyjne. Ja te dzienniki lekcyjne zabezpieczyłem i zrobiłem sobie z nich wzór. I miałem pierwsze lokaty u tego inspektora.
Właśnie ten inspektor zarekomendował go na kierownika nowo tworzonej szkoły niepełnośredniej. Jak wspomina, 8 nauczycieli w niej było: dwóch przedwojennych, trzech jeszcze z carskiej Rosji i trzech ze Związku Radzieckiego i on jako dyrektor. Ale miał tam lżej, tylko historii i geografii uczył. - I proszono mnie, żebym przeprowadził lekcję pokazową z geografii dla nauczycieli - śmieje się.

Szczęścia nigdy dosyć

Kiedy Niemcy weszli na Białostocczyznę, Paweł Bartoszewicz zakończył swoją karierę nauczycielską. - Powstała wtedy partyzantka, jak to mówili sowiecka, akowska i Narodowych Sił Zbrojnych - opowiada. - W Białostockiem szczególnie było burzliwie. Ja należałem do partyzantki wschodniej.

Zamyśla się chwilę i dodaje: - Wie pani, coś jest, co człowieka ratuje, chroni... Pamiętam, był rok 1944, mieszkałem u znajomych w Białymstoku, pokoik miałem na górce. Marynarkę powiesiłem jak zwykle na krześle. Był czerwiec, dzień długi, noc krótka, i nie wiem, po co podchodzę do marynarki i wyciągam podrobioną legitymację, a potem chowam do tylnej kieszeni spodni. W życiu tego nie robiłem. I schodzę na dół, słyszę pukanie: "Gestapo, otworzyć". To ja do drugich drzwi. Wychodzę i wpadam na Ukraińców, którzy tam stali. "Kuda?" "Ja familia, Karpowicz". Oni mnie wzięli i z powrotem do tych drzwi, w których Niemcy stali, wpakowali. Gestapowcy żądają ausweisu. Mówię: "Mam". I podaję tę sfałszowaną legitymację. A on mnie pyta o arbeitskarte. Ja mu na to, że jestem ze wsi. On mi oddaje dowód i wychodzę. Miałem kilka takich faktów.

W końcu przyszedł koniec wojny. Paweł Bartoszewicz zgłosił się do Sowietów. - Wsadzili mnie do obozu przyfrontowego, sprawdzali, kim jestem - opowiada. - Potem przywieźli mnie do Białegostoku i przekazali wojewodzie do dyspozycji. I wojewoda zrobił mnie pełnomocnikiem PKWN do spraw reformy rolnej.

Długo nie pobył na tym stanowisku. Pod koniec 1945 roku dostał rozkaz: "Jak najdalej od Białegostoku". - Bo były zamachy. Moich kilku znajomych zginęło z rąk NSZ - opowiada. - Był radnym - zamordowali, został sołtysem - zamordowali. Mnóstwo zginęło. I pojechałem do Katowic, bo tam byli moi koledzy. Ale, jeszcze przed wyjazdem, zgłosiłem się do Instytutu Pedagogicznego jako zaoczny student. To później okazało się bardzo mądrym posunięciem. Uczyłem się tam, egzaminy pisałem...

W Katowicach trafił do tworzonego właśnie Ministerstwa Ziem Odzyskanych, którego szefem był Władysław Gomułka. Nie siedział w jednym miejscu, wysyłano go tam, gdzie trzeba było dobrego organizatora. Aż w końcu, w 1946 roku, dostał delegację do Wrocławia, żeby rozkręcić Urząd Likwidacyjny. - Wysłali mnie w delegacji do Wrocławia i jestem w niej do dzisiejszego dnia - śmieje się. Dodaje, że we Wrocławiu poznał żonę, lekarkę, we Wrocławiu urodził się jego syn, wnuki i prawnuczka.

Dzwony na placu

Praca w Urzędzie Likwidacyjnym nie była lekka. - W końcu przyjechał wiceminister, klepie mnie po ramieniu i mówi: "Dobrze tu rozkręciliście robotę, teraz trzeba jechać do Szczecina" - opowiada. - Ale ja wiedziałem, że chodzi o coś innego. Bo z Wrocławia nie można było nic wywieźć bez zezwolenia. Nawet z UB przychodzili po pozwolenie na wywiezienie jakichś drobiazgów.

Jak opowiada Paweł Bartoszewicz, mało kto wie, że do Wrocławia Niemcy zwieźli prawie 100 dzwonów z polskich kościołów. Nie zdążono ich przetopić, stały wszystkie na pustej parceli na dzisiejszym placu Jana Pawła II. I to on dostał zlecenie oddania ich właścicielom.

- I przyjechał do mnie ksiądz z parafii w Horoszczy, żebym ja załatwił organy, bo Niemcy zniszczyli organy w Horoszczy - śmieje się. - Widać poszła w świat fama, że Bartoszewicz z Gomułką wszystko załatwią. A ja z Gomułką słowa osobiście nie zamieniłem.

A organy załatwił, nawet podziękowanie od księdza i parafian dostał. Kiedy Gomułka odszedł z ministerstwa, zaczęło się coraz gorzej pracować. - Niesamowite kombinacje były - mówi. Odszedł więc z Urzędu Likwidacyjnego do zakładów odzieżowych, potem do mięsnych. A w końcu machnął ręką na stanowiska. Przekwalifikował się na radcę prawnego. I na tym etacie dotrwał do emerytury.

- Przydało się zaświadczenie z Instytutu Pedagogicznego - uśmiecha się. - Z tym zaświadczeniem na Uniwersytet się zgłosiłem i powiedziałem, że chcę prawo studiować. Musiałem tylko zdać egzamin z języka polskiego. I tu znowu moje szczęście się odezwało. Dostałem temat z Mickiewicza, a Mickiewicza miałem w małym palcu. Pierwszy rok na trójkach skończyłem, drugi - na czwórkach, a potem to już piątki były.

Sto lat na białym serku

Paweł Bartoszewicz jest zmęczony uroczystościami urodzinowymi. Ale z aktywnego życia nie rezygnuje. Co prawda zdrowie już nie pozwala na pracę w ukochanym ogródku, ale do lektury go ciągnie. I do pisania, maszyna, przenośny Łucznik czeka, żeby znowu zaczął stukać w klawisze. Ale nie narzeka, bo - jak mówi - miał burzliwe życie...

Jak dożyć 100 lat? Ważna jest dieta, Paweł Bartoszewicz przez całe życie na śniadanie mleko i biały ser z miodem jadł. A jak miodu nie było, to z konfiturą z czarnej porzeczki. - I usposobienie - dodaje. - Ja nie mam złości...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kościelne dzwony Niemcy zwieźli do Wrocławia. Poznaj historię człowieka, który oddawał je kościołom - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska