Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Maciek Kurowicki - lider zespołu HURT uzależniony od słodyczy (WYWIAD)

Robert Migdał
Zdjęcie (zrobione polaroidem) z sesji do najnowszej płyty pt. "HURT"
Zdjęcie (zrobione polaroidem) z sesji do najnowszej płyty pt. "HURT" fot: Barbara Kaja Kaniewska
Żadnej pracy się nie boi. Roznosił ulotki supermarketów, rozklejał plakaty, sprzedawał dżinsy, a nawet był wziętym fotoreporterem. Teraz zarabia na życie śpiewaniem. Z Maćkiem Kurowickim, wrocławianinem (z urodzenia), Kanadyjczykiem (z obywatelstwa), wokalistą i liderem zespołu HURT (z miłości do muzyki), rozmawia Robert Migdał.

Prawdziwy artysta, taki rockandrollowiec, nie wstaje przed południem. A Ty co? Umawiasz się ze mną na śniadanie w kawiarni...
Dobrze znam ten stereotyp, w którym muzyk jest rozkosznym leniem, który leży pod kołdrą do dwunastej i radośnie traci czas. Od prawie trzech lat jestem w związku z dziewczyną, która ma sześcioletnie dziecko i mam bardzo konkretny rytm dnia. Jeśli nawet położę się bardzo, bardzo późno, to hasło "bajka" albo "wskok na łóżko" o godzinie 7 rano powoduje, że jestem na nogach o zupełnie innej godzinie niż parę lat temu.

Na śniadanie kawka. I ciastko czekoladowe widzę. Spokojnie. Na luzie. Nie tam żadne piwko na kaca, tatar.
Kiedy w latach 90. zespół HURT był tylko i wyłącznie moim hobby, i graliśmy cztery koncerty rocznie, żyłem w zupełnie innym, łagodnym rytmie. Od 2005 roku zaczęliśmy grać masowo koncerty, czasem nawet nawet 80 rocznie, jeden za drugim. Taka intensywność powoduje totalny stres, napięcie: "czy wyjdzie?", "czy wszystko będzie OK?". I naturalnie pojawia się alkohol. Piję go więcej niż kiedyś, na 100 procent. Ale szczęśliwie znam swoje granice i nie rwie mi się film.

Przykładasz się do pracy.
Tak, koncert to dla mnie i dla moich kolegów z HURT-u magiczne wydarzenie, spotkanie, wybuch. I dlatego, kiedy po występie w garderobie pojawia się wiśniówka albo koniak postawiony przez organizatora, to zazwyczaj potrafię zachować umiar. Kiedy byłem nastolatkiem, nie piłem alkoholu, nie paliłem trawy, nie robiłem takich rzeczy. Później to mi się wszystko oczywiście wydarzało, jednak szczęśliwie nie jestem uzależniony od niczego poza słodyczami.

Jesteś poukładany w życiu? Pedantyczny?
Jestem fatalnie zorganizowany. Zupełnie niepedantyczny. Jestem totalnym bałaganiarzem. Pracowałem kiedyś, przez rok, w firmie fonograficznej - zajmowałem się kontaktem z mediami. W czasie rozmowy o pracę opowiedziałem im, że "na bank" moje notatki, kartki będą w całym biurze, na wszystkich biurkach, że wszystko będzie wszędzie i czy oni się na to decydują. Oni przytaknęli, bo myśleli, że to są jaja, ale to nie były jaja. Mam tak, że pamiętam, że pod gazetą, która leży gdzieś tam, jest mój dowód osobisty i 10 złotych. I kiedy jest mi to potrzebne, to to znajduję i mam.

Taki artystyczny nieład, w którym się odnajdujesz.
Bywa, że czasem, zjawiskowo, się nie odnajduję. A koncert jest jednym z tych szczególnym momentów, kiedy chcę, muszę być uważny i obecny.

Jesz śniadanie na mieście, bo może nie masz talerzy w domu?
Czemu?

Słyszałem, że kiedy przyjdzie ci do głowy jakaś melodia, rytm, to chwytasz widelec, nóż i wybijasz ten rytm na talerzach, tłukąc jeden po drugim.
Talerze mam. Całą zastawę. (śmiech). Ale kiedy mieszkałem sam, to miałem taki moment, że się żywiłem tylko na mieście. To było bardzo miłe. Zawsze miałem problem z myciem naczyń. Mój moment krytyczny nastąpił wtedy, kiedy miałem jechać na koncert do Irlandii, i postanowiłem, że do czasu wyjazdu pozmywam wszystkie naczynia w domu. Bo było tak, że zamiast myć brudne, wyciągałem z szafek kolejne czyste i kolejne, i kolejne... Uzbierało się tych brudnych talerzy, ale udało mi się pozmywać, choć ich nie wypłukałem. I kiedy wróciłem, to schowałem wszystkie komplety naczyń i zostawiłem tylko jeden - żeby nie mieć syfu w kuchni.

Jesteś w czepku urodzony?
Dostaję od ludzi, życia mnóstwo prezentów, i to prezentów kosmicznych. Był kiedyś taki klub Indeks we Wrocławiu. To był początek lat 90. Pamiętam, jak z zapałem opowiadałem w tym klubie znajomym o zespole, który chciałbym mieć, nie mając żadnego przygotowania muzycznego. Bo to wszystko było w sferze planów, takie z palca wyssane. I marzyło mi się mieć automat perkusyjny, a nie miałem ani grosza. I jeden z kolegów, równolatków - a mieliśmy wtedy po 19-20 lat - powiedział, że jego ojciec jest bogaty, ma sklep i... kupił mi automat perkusyjny za 500 dolarów.

Ot, tak sobie?
Ot, tak sobie. Nie oczekując niczego w zamian. Nawet na poziomie emocjonalnym.

Dużo takich aniołów spotkałeś w życiu, takich dobrych ludzi? Bezinteresownych?
Tak. Może to dlatego, że im więcej mam lat, to mam coraz więcej zaufania do ludzi.

Nie miewasz czarnych myśli?
Mam czasem, oczywiście. Staram się jednak myśleć pozytywnie.

Ktoś wykorzystał to wielkie zaufanie, jakim obdarzasz ludzi?
Kilkanaście lat temu jedna z wytwórni fonograficznych, zablokowała wydawanie naszych płyt na trzy lata. Mieliśmy wielkie problemy. I to był ten jeden raz.

A w życiu prywatnym? Wśród ludzi Ci bliskich, przyjaciół? Nie zawiodłeś się?
Chyba nie mam żadnej takiej rany. Zdarzyła mi się jedna bardzo mocna relacja z dziewczyną, ciężka, wręcz hardcorowa. Ale z przyjaciółmi? Nie. W sprawie pieniędzy też - nie było "wtopy". No, może mi ktoś nie oddał 300 złotych, ale to nie jest coś wielkiego w porównaniu z tym, co się ludziom w życiu przydarza.
Zachowujesz się tak, jakbyś miał ADHD...
Od zawsze dostawałem pytania: "A co ty ćpasz?". A ja nic nie ćpam, jestem żywym człowiekiem. Kilka razy w tygodni biegam, nie jem mięsa, dbam o siebie.

Jesteś taki rozedrgany...
Strasznie mocno wszystko przeżywam, czuję. Często przychodzą mi do głowy nowe pomysły i tak naprawdę najbardziej interesuje mnie wymyślanie. Praca nad zrealizowaniem czegoś konkretnego, wymiernego, wydawała mi się często zwyczajnie nudna. Dlatego tak rzadko pojawiają się kolejne płyty HURT-u. Ostatnio jestem bardziej aktywny, więcej piszę. W ubiegłym roku pojawił się pierwszy singiel mojego nowego zespołu "Lubię to". Teraz napisałem kilka tekstów dla kolejnego projektu, do którego zostałem zaproszony. Za chwilę zaczynamy próby do... Nie mogę jeszcze zdradzić, czego... To będzie wielka niespodzianka.

Wymyślanie, tworzenie idei... To bardzo dalekie od zwykłego, przyziemnego życia. Takiego z dnia na dzień: a tu dom, dziewczyna, dziecko, musisz zrobić zakupy, posprzątać, pogadać z dzieckiem, pobawić się z nim... Jak to godzisz? Jak to u Ciebie wygląda? To przecież dwa różne światy...
Godzę to, staram się przynajmniej i niestety regularnie - mam nadzieję nieszkodliwie - nawalam. Bo zapominam kupić soli, mleka, czegoś tam. Bo okazuje się, że kupiłem coś, co już jest w domu. A to przychodzi upomnienie za niezapłacony rachunek, choć pieniądze na niego są, a ja zapomniałem, że on istnieje. Na szczęście Marta, moja dziewczyna, choć też wykonuje wolny zawód - jest aktorką - jest trochę lepiej poukładana ode mnie.

Muzyka to nie jest całe Twoje życie. Jakie masz inne pasje?

Kiedy miałem 12 lat, we Wrocławiu wybuchł stan wojenny. Postanowiłem wtedy, że będę fotoreporterem. W 1983 roku była duża pierwszomajowa, solidarnościowa manifestacja: opozycja wdarła się w pochód i przemaszerowała przed trybuną na ul. Świerczewskiego, dzisiejszą Piłsudskiego. I wtedy moim aparatem - smieną symbol - zrobiłem dwa negatywy. Znajomy mojej mamy wywoływał mi te zdjęcia i dopiero kilka lat później powiedział mi, że były na tyle dobre, że zostały użyte w serwisach niezależnych, podziemnych, w całej Polsce. Nie wiedziałem tego, bo wyjechałem zaraz potem z mamą do Włoch, do obozu dla uchodźców.
Wyjechałem, wyjechałem... - mama Cię wywiozła, bo zobaczyła, że to, co było niebezpieczne, zaczęło Cię wkręcać.
To prawda. Wywiozła mnie siłą. Bała się, żeby mi się krzywda nie stała, bo zaczynałem jako 14-latek mieć problemy z SB: zajmowałem się kolportowaniem podziemnej prasy.

Na to, jakim jesteś człowiekiem, mieli wpływ rodzice?
Wychowywała mnie mama. Ojca nie znam. Nigdy go nie poznałem. Mama dawała mi akceptację, wsparcie dla moich wszystkich, często zwariowanych pomysłów, dla moich słowotoków, które były niekiedy pewnie męczące. Zawsze miałem w niej wsparcie. Nie hamowała mojego wolnego strumienia myśli, tego, że mogłem ubierać się, kreować tak, jak chciałem.

Za granicą zobaczyłeś inny świat.
We Włoszech chodziłem do księgarń, gdzie były albumy fotograficzne i oglądałem, analizowałem. Bez końca. Podobnie było w Kanadzie, do której wyjechaliśmy z Włoch. Fotografia mnie wciągnęła. Po lekcjach całe godziny spędzałem, przeglądając pisma "Zoom", "Foto". Kiedy przyjechałem w 1988 roku do Polski na wakacje, to już zostałem. Ja i mój aparat Canon, dwa obiektywy i lampa błyskowa, które kupiłem za roznoszenie prospektów reklamowych kanadyjskich supermarketów. Nauczyłem się sam wywoływać negatywy i masowo publikowałem: w prasie polonijnej, podziemnej. Byłem "wolnym strzelcem" - wymyślałem sobie tematy fotograficzne do zrobienia, realizowałem je i sprzedawałem gazetom. I robiłem tak przez pięć lat.

Twoi znajomi mówili mi, że byłeś bardzo odważnym fotoreporterem: wchodziłeś na imprezy skinów, fotografowałeś ich świat. Jedno z Twoich zdjęć, na którym skini palą flagę Izraela, zostało nawet opublikowane w "New York Timesie" i okładce tygodnika "Wprost"...
Nie jestem superbohaterem, ale robiłem wszystko dla dobrego zdjęcie. Nie wahałem się utaplać w błocie, wejść czasem w niebezpieczną sytuacje. Myślałem wtedy, że chcę być fotoreporterem wojennym. Całe szczęście, nie zrealizowałem tej fantazji.

To dlaczego porzuciłeś fotografowanie?
Komercyjne pisma powoli przestawały publikować reportaże, a mnie zupełnie nie interesowała fotografia usługowa. I płacili mniej. A zdarzyło się, że wcześniej jedno z wydawnictwo opublikowało kalendarz z moimi zdjęciami z koncertu w Jarocinie i honorarium za te kilka dni pracy umożliwiło mi wynajmowanie mieszkania we Wrocławiu przez rok i życie z tego. Potem już takie pieniądze się nie zdarzały. No, chyba że po wydaniu pierwszej kasety HURT-u - "Babilon". To były piękne prezenty na początku kariery, ale bardzo to było demoralizujące.

A skąd Ci się wziął ten pomysł na muzykę? Robiłeś wiele różnych rzeczy i nagle - granie, zespół. A na dodatek grać na żadnym instrumencie nie potrafisz.
W 1988 roku byłem na festiwalu w Jarocinie: to było pomieszanie wolności z obozowymi zasadami funkcjonowania pola kempingowego, kolumnami milicji za murami stadionu. Wszystko, co zobaczyłem, było bardzo realne: i publiczność, i zespoły, i nawet ci milicjanci za murami. Tęskniłem za takim właśnie kontaktem z rzeczywistością. Z czasem poczułem, że takie emocje, taką realną wymianę, szarpanie, wybuchanie razem znajduję właśnie na koncertach i bardzo mnie to zainteresowało. Zacząłem być fanem muzyki punkowej, alternatywnej - zassało mnie i tyle. Wiedziałem, że chcę pisać piosenki i dawać dźwięk paszczą.
Nie kusiło Cię, żeby zostać w Kanadzie, w tym pięknym, kolorowym świecie? Gdzie jest człowiekowi łatwiej żyć?
Pod koniec lat 80. Kanada była spokojnym bardzo konsumpcyjnym krajem. To kontrastowało bardzo wyraźnie z czymś nowym, świeżym, rodzącym się wtedy w Polsce. Wylądowałem w Warszawie dzień po zaprzysiężeniu na obywatela Kanady. Obywatelstwo tego kraju jest zabezpieczeniem dla mnie, z którego zawsze mogę skorzystać w razie problemów. Miałem wtedy 21 lat. Paszport jest już nieważny, ale jakiś nadgorliwy urzędnik dokonał w moich dokumentach "drobnego" fałszerstwa polegającego na tym, że wpisali mi obywatelstwo kanadyjskie i narodowość - zamiast polskiej - też kanadyjską. Więc, myślę, nie mogą mi odebrać obywatelstwa (uśmiech).

Żadnej pracy się nie boisz: i roznoszenie ulotek, i fotografowanie zadym, i śpiewanie.
I w sklepie też pracowałem, dżinsy sprzedawałem. I przez trzy lata żyłem z tego, że nocami rozklejałem plakaty po mieście. Za pieniądze, po całym Wrocławiu. Fajna, ludzka historia mi się takiej jednej nocy przydarzyła. Mocna. Bo do 28. roku życia nie miałem żadnego polskiego dokumentu, żeby nie mieć stałego zameldowania i żeby dzięki temu uniknąć kontaktu z wojskowa komendą uzupełnień. Miałem paszport konsularny polski i paszport kanadyjski. Wojsko więc mnie nie ścigało. I pewnej nocy, jest rok 1997, zatrzymała mnie straż miejska, z jakimiś tam plakatami, bo kleiłem je oczywiście w miejscach niedozwolonych. Wzięli mnie do samochodu, poprosili o dokumenty, których przy sobie nie miałem. Podałem im więc swoje dane i nagle usłyszałem głos z wewnętrznej radiostacji w radiowozie: "Ostatnie dane o tym człowieku są z 1985 roku, po czym wyjechał do słonecznej Italii". Strażnik mnie objął, poprowadził parę metrów od samochodu i powiedział: "Posłuchaj. Nie wyglądasz na żadnego przestępcę, nie będę cię oszukiwał - powinniśmy cię zatrzymać w celu wyjaśnienia, ale nie zrobimy tego. Idź, poukładaj swoje życie, swoje sprawy". I mnie puścili.

Szczęściarz z Ciebie w życiu. Jesteś optymistą? Takim ciągle uśmiechniętym, wesołym człowiekiem?
Mam gorsze dni i lepsze, nie chcę tworzyć sobie laurek, ani depresyjnych, ani pozytywnych. Łatwo wracam do równowagi. Moje życie jest we wszystkich kolorach, które większość ludzi zna. Być może przez to wszystko, co mi się wydarzyło, przez te wszystkie prezenty, które dostaję od losu, od ludzi - jestem postrzegany jako bardziej pogodny od tych, którzy na przykład pracują w korporacji lub od 8 do 16 w biurze i nie robią tego, co lubią. Ale to nie jest tak, że ja jestem tylko pogodny, pozytywny.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Maciek Kurowicki - lider zespołu HURT uzależniony od słodyczy (WYWIAD) - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska