UWAGA! ARTYKUŁ POWSTAŁ W 2009 ROKU!
- Przede wszystkim to chciałbym zachęcić młodzież do uprawiania sportu, bo to przygoda życia. Ja pochodzę ze środowiska wiejskiego, ze Staniszowa k. Jeleniej Góry. Do biegania przekonał mnie szwagier, pracujący w LZS-ie - mówi nam Cych. - Później trafiłem do Zespołu Szkół Łączności w Jeleniej Górze, gdzie lekką atletykę propagował pan Daszkiewicz, aż wreszcie znalazłem się w Międzyszkolnym Klubie Sportowym Amator Jelenia Góra. Tam zaopiekował się mną świetny szkoleniowiec, Jerzy Swatowski. I tam też osiągnąłem swój pierwszy sukces. W 1962 roku w Olsztynie zdobyłem srebrny medal Igrzysk Młodzieży Szkolnej na 3 000 m. Później były jeszcze Górnik Wałbrzych i Śląsk Wrocław, bo zostałem powołany do wojska i trafiłem na kompanię sportową, do trenera Michała Wójcika - skrupulatnie dodaje, nie zapominając o opiekunach.
We Wrocławiu Cych już pozostał, a w 1966 roku trafił do młodzieżowej reprezentacji kraju. Pod skrzydła Zdzisława Krzyszkowiaka, który na dystansie 3 000 m z przeszkodami zęby zjadł. Był wszak mistrzem olimpijskim z Rzymu (1960). Z kolei późniejsze losy Bronisława Malinowskiego sprawiły, że konkurencji tej nie sposób było nazywać inaczej jak polską specjalnością. W 1972 roku w Monachium był jeszcze Bronek czwarty. Cztery lata później w Montrealu już srebrny, a w 1980 roku w Moskwie - złoty. Rok później, w wieku 30 lat, zginął tragicznie na moście w Grudziądzu, w wypadku samochodowym.
Optimum możliwości Cycha przypadło na okres między Krzyszkowiakiem a Malinowskim. Miał jednak zawodnik Śląska Wrocław tego pecha, że w Meksyku Europa kompletnie się nie liczyła, gdy chodzi o biegi wytrzymałościowe. Zbyt wysoko i zbyt duszno. Za metą przedstawiciele Starego Kontynentu nie myśleli o tym, czy ktoś włoży im na szyję medal, lecz o tym, czy ktoś poda im do ust butlę z tlenem. Tak, służby medyczne robiły tam bokami.
- To prawda, Europa nie odegrała w Meksyku żadnej roli. Pamiętam, że do finału konkurencji wytrzymałościowej dostał się tylko jeden z Jugosłowian, bo mieszkał gdzieś wysoko w górach. A wydawało się, że byliśmy dobrze przygotowani. Choć z drugiej strony być może trenowaliśmy za dużo. Kandydatów do startu było kilku, więc eliminowaliśmy się przez cały rok. Pamiętam mecz Wielka Brytania - Polska w Londynie, gdzie wygrałem. Te zawody komentował dla radia Bohdan Tomaszewski, a przed wyjazdem partyjni uczulali nas, by czasem nikt nie został na tamtych terenach. Mieliśmy też lecieć do USA, lecz tam nas już nie puścili - wspomina Cych.
Metę olimpijskiej rywalizacji minął nasz zawodnik na 11. miejscu. To był drugi przedbieg, zatem o awansie do finału nie mogło być mowy.
- Choć zaczęło się fantastycznie, myślałem, że powojuję. Ta wysokość - 2 400 m - zrobiła jednak swoje. Nagle jakbym dostał młotem po głowie. Nie wiem, jak dotarłem do mety. Po igrzyskach, gdy przyszedłem do klubu, pewna osoba do spraw szkoleniowych mówi do mnie: "No i coś ty tam nawojował". A ja mu na to, że był taki pan, który uważał, iż nie miejsce, a udział się liczy. Coubertin miał na nazwisko - uśmiecha się olimpijczyk.
Cych uzyskał w Meksyku czas 9.38.8. W finale zwycięzca, Kenijczyk Amos Biwott, wykręcił 8.51.0. Co ciekawe, rok po igrzyskach obaj spotkali się na Memoriale Kusocińskiego w Warszawie.
- I wtedy już nie byli ci Afrykanie tacy mocni. Biwott zajął siódme miejsce, ja bodajże piąte. W każdym razie na pewno przed nim. Jestem pewien, że w normalniejszych warunkach dostałbym się do tego olimpijskiego finału - konstatuje Cych. - Ja w ogóle miałem dużo hartu ducha. W meczach reprezentacji siedem razy byłem najlepszy z Polaków - dodaje.
Był też Cych naocznym świadkiem fenomenalnego rekordu świata Boba Beamona w skoku w dal (8,90). Ten wynik przetrwał przecież na szczycie tabel przez 23 lata. Aż do ery Mike'a Powella (1991 rok - 8,95).
- Siedzieliśmy naprzeciw. Tam się wszystko skumulowało. Fantastyczna pogoda, zachód słońca, zero wiatru. Szok - jeszcze dziś zachodzi w głowę lekkoatleta. Po zachodzie słońca też się działy różne ciekawe rzeczy. - Dzieliłem pokój z Władkiem Komarem. Jak się rano budziłem, to widziałem otwarte drzwi, przy nich buty, dalej spodnie, a na końcu śpiącego Władka. Często bardzo późno wracał. Niesamowity był to kawalarz. Nie do przebicia - kreśli tę postać.
- To były jedne z ostatnich igrzysk, na których można było się swobodnie poruszać, wyjść poza teren wioski. Ludzie swoimi samochodami podwozili olimpijczyków, a jeden Meksykanin chciał nas do swojego domu wziąć. Mówił, że mamie musi nas pokazać. Nie było wojska i karabinów. Miło to wspominam - zauważa Cych, który - o dziwo - nie był nigdy mistrzem Polski seniorów. - Raz jeden, w 1966 roku, miałem brąz na 3 000 m z przeszkodami. W Poznaniu. W roku olimpijskim mistrzostwa Polski rozgrywano w Zielonej Górze. Wtedy już było wiadomo, że lecę do Meksyku, więc zdecydowano, bym nie startował. Największa szansa na złoto przeszła więc obok nosa. Tak wyszło - wyjaśnia.
Brak złota przy nazwisku Cych nie jest też efektem przeoczenia.
- Gdy zaczynałem karierę, to byłem Chudecki. Rodzice wzięli ślub w 1947, a ja się urodziłem w 1944. Teraz ja i siostra nosimy nazwisko Cych, a brat Ryszard - Chudecki. Był raz 17. w maratonie nowojorskim z czasem 2 godziny 17 minut. Ja też dałem się namówić na starty w maratonie i to był chyba błąd. Chyba przez to ta moja kariera szybko zgasła. Jestem typem mięśniowca, więc do 35. kilometra byłem kozak. Tyle że maraton, jak mówią, zaczyna się od... 35. kilometra. W końcówkach więc zdychałem. Mój rekord to dwie godziny i 23 minuty - przyznaje pan Jan.
Kiedyś wystąpił też wspólnie z bratem na trójmeczu Polska-ZSRR-NRD w Chorzowie.
- Spiker przedstawił nas jako przyrodnich braci, co było efektem różnic w nazwisku - tłumaczy.
Dziś ma już Cych 71 wiosen na karku i wciąż biega.
- Z żoną Stanisławą, młodszą ode mnie o 13 lat. Co niedzielę. Mamy taką trasę o długości 6 km - wyjaśnia. Teraz biega więc z małżonką, wcześniej musiał za nią. - No i wybiegałem! - cieszy się.
Dodajmy, że to także była lekkoatletka, reprezentantka Polski. Mają syna Macieja. Z pierwszego małżeństwa Jana Cycha urodziła się natomiast dwójka - Renata i Piotrek, dziś pracownik zakładu teorii sportu na wrocławskiej AWF. - Mam też ośmioro wnucząt, a jedna zapowiada się na dobrą pływaczkę. To Beata Misztal, parokrotna mistrzyni kraju - zaznacza dziadek.
Był także Cych trenerem w Śląsku Wrocław. - Kiedy na pewnej Spartakiadzie Młodzieży Szkolnej mój chłopak wygrał 3 km płaskie, zwycięstwa wychowanka gratulował mi Aleksander Kwaśniewski, ówczesny minister sportu - mówi. Dziś zajmuje się olimpijczyk wędkarstwem (po stronie sukcesów jest 8-kilogramowy szczupak), ale nie tylko. - Pracuję również w Agencji Ochrony Kryza na Maślicach. Przecież nie będę w domu siedział. Udzielam się też w Regionalnej Radzie Olimpijskiej. No i raz jeszcze zachęcam młodzież do sportu! - podkreśla.
Jan Cych
Urodził się 20 kwietnia 1944 roku w Obornikach Śląskich. Technik kinematografik, po kursie trenerskim. Lekkoatleta Górnika Wałbrzych (1964) i Śląska Wrocław (1965-1975). Olimpijczyk z Meksyku (1968) - 3 000 m z przeszk. - 11 miejsce w drugim przedbiegu z czasem 9.38.8. Wielokrotny reprezentant Polski w meczach międzypaństwowych 1968-1969. Rekordy życiowe: 1500 m - 3.45.7 (lipiec 1968, Spała), 3 000 m - 8.11.8 (czerwiec 1968, Bydgoszcz), 3 000 m z przeszkodami - 8.39.0 (lipiec 1969, Colombes), 5 000 m - 14.05.8 (październik 1969, Bydgoszcz).
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?