Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

W służbie polskiego wywiadu

Hanna Wieczorek
Wrocławski profesor Jerzy Maroń
Wrocławski profesor Jerzy Maroń Michał Pawlik
- Informacje zdobywano w różny sposób. Oczywiście skarbem był dobrze ulokowany kontakt, choćby sprzątaczka - mówi prof. Jerzy Maroń, wrocławski historyk

Do dzisiaj słyszymy, że przedwojenny wywiad, czyli "dwójka", mógł się poszczycić niebagatelnymi osiągnięciami.
Formalnie wywiad i kontrwywiad, bo w "dwójce", czyli oddziale II sztabu generalnego, istniały obie te komórki. Faktycznie był to znakomity wywiad, jeśli weźmiemy pod uwagę warunki, w jakich działał: młode państwo bez doświadczenia i młoda służba, także bez doświadczenia. Brało się to z kilku powodów. Część kadry, szczególnie ta legionowa, z natury rzeczy przygotowana była do działań w konspiracji, a pod koniec I wojny światowej również do działań wywiadowczych. To była dobra baza do rekrutacji przyszłych pracowników dwójki. Do takiej działalności przygotowani byli także dawni oficerowie służb wywiadowczych armii zaborczych, przede wszystkim armii austro-węgierskiej. Być może, choć trudno tutaj wykazać bezpośredni związek, atutem było to, że tworzące się zręby polskiego wywiadu nie były obciążone niekoniecznie dobrymi nawykami.

Stąd też polski wywiad i kontrwywiad, jako jeden z pierwszych, sięgnął do absolutnych cywilów.
Polski wywiad, jako pierwszy na świecie, pozyskał do współpracy matematyków ze szkoły lwowskiej. To było nowatorskie posunięcie, ponieważ do tej pory tradycyjną grupą, z której wywodzili się kryptolodzy, byli językoznawcy. Musimy oddać sprawiedliwość wojskowym, ponieważ w radiowywiadzie służyli także oficerowie, którzy specjalizowali się w tym w armii austro-węgierskiej. jednak intelektualny trzon tej służby stanowili już wówczas, w latach 1918-1921, matematycy.
Matematykiem był także porucznik, który złamał szyfr rosyjski, używany w czasie wojny polsko-bolszewickiej?
Faktycznie, trzeba oddać sprawiedliwość porucznikowi Janowi Kowalewskiemu. Był to oficer rezerwy o wykształceniu technicznym, wywodził się z armii rosyjskiej, gdzie służył w wojskach łączności. Znał więc procedury radiowe, które zostały przejęte, łącznie z kadrą, przez armię czerwoną. Na przełomie sierpnia i września 1919 roku udało mu się złamać pierwsze klucze szyfrowe Armii Czerwonej.

Pewnie wymagało to żmudnej i długiej pracy?
Nasłuch radiowy prowadzono 24 godziny na dobę, i przez 24 godziny pełniono dyżury. Pewnego dnia kolega, który wybierał się na ślub siostry, poprosił go o zastępstwo. Porucznik Kowalski nudził się chyba na dyżurze, a że lubił rozwiązywać łamigłówki, zabrał się za łamanie szyfru. Użył do tego między innymi grzebienia. Później okazało się, że Armia Czerwona posłużyła się wówczas szyfrem wypracowanym jeszcze przez Cezara. I tak to się zaczęło. Efekt był taki, że polski radiowywiad czytał szybciej meldunki niż Rosjanie.

W filmie "Bitwa warszawska" jest scena, w której Polacy wysyłają Rosjanom przez radiostacje zaszyfrowane fragmenty...
... apokalipsy według św. Jana. Autentyczna rzecz. To było zagłuszanie sieci rosyjskiej radiowej. I właśnie apokalipsę św. Jana puszczano, zapewne zdumionym, radiotelegrafistom rosyjskim. Wschód w tym czasie był przejrzysty dla polskiego radiowywiadu. W pewnym momencie pojawił się problem mocy przerobowych. Polacy nie mogli rozszyfrowywać wszystkiego. Sytuacja zmieniła się, kiedy zgodnie z obowiązującą modą Rosjanie także wprowadzili maszyny szyfrujące. To było w 1927 lub 1928 roku. Nie było to urządzenie wielkości maszyny do szycia, tak jak niemieckie, bo z całym oprzyrządowaniem mieściło się na ciężarówce. Nie wiemy, jaki był stan zaawansowania w łamaniu radzieckich szyfrów maszynowych. Nasza wiedza ogranicza się do tego, że istniała specjalna komórka zajmująca się tym właśnie zagadnieniem. Głęboko zakonspirowana, podobnie jak ta zajmująca się enigmą.

No dobrze, przyjmujemy, że oficerowie i cywile zajmujący się analizami, łamaniem szyfrów byli pracownikami polskiego wywiadu. Ale nie ma wywiadu bez szpiegów.
Przypomina mi się kwestia z filmu "Szarada" z Audrey Hepburn: "My ich nie nazywamy szpiegami, my ich nazywamy agentami". Przed wojną wywiad osobowy był podzielony na głęboki i płytki wydział wywiadowczy oddziału II. Czyli centrala "dwójki" była również centralą dla wywiadu głębokiego. Jego pracownikami byli z reguły zawodowi żołnierze. Głównie oficerowie, rzadziej podoficerowie, których fikcyjnie przenoszono do rezerwy, by pracowali w konsulatach. Zarówno w krajach, które cieszyły się naszym największym zainteresowaniem, a więc tych sąsiadujących z Polską, jak i też w państwach graniczących z Niemcami, Czechosłowacją, Związkiem Radzieckim.

Szpiegowano np. Holendrów czy Francuzów?
Nie, te placówki nie prowadziły akcji przeciwko krajom, w których się znajdowały. Ich działanie było wymierzone w sąsiadów IIRP.

I tam odnajdujemy agentów z ich kontaktami, siatkami szpiegowskimi?
Informacje zdobywano w różny sposób. Oczywiście skarbem był dobrze ulokowany kontakt, choćby sprzątaczka czy portier w kluczowych dla agenta instytucjach. Najbardziej znany polski agent, rotmistrz Jerzy Sosnowski, oparł swoją siatkę szpiegowską na kobietach. Zwerbował do współpracy młode kobiety ulokowane na bardzo ważnych stanowiskach - sekretarek w kluczowych urzędach III Rzeszy. Większość z nich pochodziła zresztą z bardzo dobrych, niemieckich domów. Dość dobrze wiemy, co się działo w 1939 roku we Wrocławiu. Przez przypadek. Właśnie w tym czasie do polskiego konsulatu w stolicy Dolnego Śląska został skierowany por. Marian Długołęcki, oficer liniowy. Jego postać nie była przez wiele lat znana polskim historykom, ponieważ przydział otrzymał już po wydaniu ostatniego informatora służby dyplomatycznej i konsularnej w Polsce.

To skąd wiemy, że był we Wrocławiu w 1939 roku?
Długołęcki przeżył wojnę. Kiedyś przyjechał do Wrocławia i dowiedział się od znajomych, że młody wówczas doktor Romuald Gelles prowadzi w radiu pogadanki o polskim wywiadzie. Zadzwonił więc do obecnego profesora Gellesa i zaprosił go na spotkanie. Profesorowi udało się namówić Mariana Długołęckiego na spisanie wspomnień, które zatytułował "Ostatni raport". I dzięki temu dziś możemy spacerować po Wrocławiu nie tylko szlakiem komisarza Mocka, ale również porucznika Długołęckiego.

W ciągu kilku miesięcy trudno chyba zorganizować siatkę szpiegowską?

Marian Długołęcki większość informacji zdobywał przez obserwacje. Pierwszym zadaniem, jakie dostał, było sprawdzenie, który pułk artylerii stacjonuje we Wrocławiu. Wybrał się więc do piwiarni niedaleko koszar i po kilku dniach wiedział już wszystko, co miał wiedzieć. Natomiast podstawowym źródłem informacji jego szefa był krąg towarzyski byłego nadburmistrza Lipska, Carla Friedricha Goerdelera, straconego po 20 lipca 1944 roku. I choć w 1939 roku Goerdeler nie należał już do kręgów władzy, dla Polaków bardzo ważne były także wiadomości z kręgów opozycyjnych.

A wywiad płytki?
Jego ekspozytury znajdowały się wyłącznie na terenie Polski i działały do 300 km w głąb kraju zainteresowania.

Kraju zainteresowania? To znaczy?
Ekspozytury wywiadu płytkiego były podzielone terytorialnie i działały przeciwko Litwie i ZSRR, Niemcom i Czechosłowacji. Posiadały swoje jednostki terenowe, które w ówczesnej nomenklaturze nazywano posterunkami oficerskimi. Najbardziej aktywna była ekspozytura w Bydgoszczy kierowana przez majora Jana Żychonia.

I wykorzystywały Polaków wyjeżdżających za granicę?
Wykorzystując informatorów, którzy, jak mówiono wówczas, mieszkali za płotem, bądź Polaków, którzy z racji zawodu czy pełnionych funkcji, trybu życia za płot ten często się wybierali. Najbardziej znaną, zakrojoną na dużą skalę, akcję wywiadu płytkiego prowadziła ekspozytury Majora Żychonia. Nazwano ją akcją "wózek".

Wózek? Chyba nie od wózka dziecięcego?
Nie, choć polskie przedwojenne kryptonimy były dość łatwe do rozszyfrowania. Czy trudno się domyślić, że placówka "saboty" ulokowana jest w Holandii... Wróćmy do "wózka". Ekspozytura majora Żychonia zajmowała się niemiecką pocztą przewożoną przez Polskę do Prus Wschodnich. Poczta była zaplombowana, jednak przy pomocy kolejarzy oraz urzędów śledczych, szkolono ludzi, którzy korespondencję tę przeglądali i fotografowali.

A co do tego miały urzędy śledcze?
Dzięki nim nawiązano współpracę z włamywaczami.

Szkolono ludzi we włamaniach?
Pokazywano im, jak się dostać do zaplombowanych wagonów, wyposażano w fałszywe plombownice, by zatrzeć ślady włamań i uczono, jak otwierać listy. A metoda była prosta - za pomocą dwóch drucików w rogu zwijano list, fotografowano je i wsadzano z powrotem.

Czego się dowiadywano?
Całej masy drobiazgów, które razem dawały niesamowitą wiedzę. Na przykład kobiety lubiły się chwalić awansami mężów, plotki polityczne z aparatu partyjnego III Rzeszy, przeniesienia służbowe. Akcja przyniosła nieprawdopodobne efekty.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska