Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Godne życie w zapiętej kamizelce

Małgorzata Matuszewska
Jerzy Stuhr
Jerzy Stuhr Marcin Makowka
Rozmowa z Jerzym Stuhrem.

Jak Pan spędza święta Bożego Narodzenia?

W ciszy, to jest najważniejsze. Staram się je spędzać w naszym wiejskim domu.

Rodzinnie?

Jak się da. To trudne, bo nasz syn założył swoją rodzinę, ma gdzie indziej obowiązki. Nie, że tylko przyjedzie do mamusi i tatusia. Musi dbać o swoje gniazdo i sam odmówić modlitwę przed posiłkiem. Nawet kiedyś mnie wzruszył, bo zadzwonił do mnie i spytał: "Tata, jak to się mówi przy stole, co ty zawsze mówisz, bo końcówki nie pamiętam?" (śmiech). Maciek ma poczucie, że to trzeba zrobić.

Często bywa pan we Włoszech. Przeniósł pan jakieś włoskie tradycje na swój grunt?

Tam nie ma takiej tradycji, a właściwie jest odwrotna. Raz jeden, w latach 80., nie byłem w święta w domu, bo pracowałem we Włoszech. Pamiętam, żona z Maćkiem do mnie przyjechali, córka Marianna została z babcią. W wigilię grałem, ku zdumieniu wszystkich: co za zwyczaj, przecież to katolicki kraj?! U nas w wigilię grało się w latach 50. Do teatru ściągano wojsko i dla wojska grali. Ale to była propaganda. A we Włoszech ludzie myślą: jest wigilia, mamy wreszcie wolne, to po co siedzieć w domu? Zjedzą kolację, przeważnie w restauracji, i idą gdzieś się pobawić, na przykład do teatru. Całą rodziną. Ale pamiętam, że było mi smutno. Rozmyślałem, że rodzice zostali sami, i potem już zawsze, gdziekolwiek byłem, choćby na końcu świata, tak planowałem, żeby na wigilię wrócić.

Ważne jest dla pana dzielenie się opłatkiem?

Chyba tak. No bo, cokolwiek by było, to jest szczere. Nawet z własnymi dziećmi często prowadzi się jakieś negocjacje, nie mówi się wszystkiego. Że chłopak córki się nie podoba, że wolałoby się kogoś innego. Tego się nie mówi, tylko tak robi, żeby sama do tego doszła. A w życzeniach wigilijnych jest szczerość. Wierzę w to i chciałbym, żeby się spełniło to, czego komuś życzę.

We wstępie do swojej książki "Stuhrowie. Historie rodzinne" napisał pan, że powstała, by pokazać ciągłość rodziny.

I to, co z tej ciągłości wynika! Jakie to może dawać poczucie siły, pewności płynącej z przekonania, że za plecami mam coś, co mnie ukształtowało.

Ale chyba też słabości, czasem rodzina jest ciężarem.

W książce opisuję nie tylko wesołe rzeczy. Tak jak życie składa się z różnych komponentów, tak historia mojej rodziny naznaczona jest także wydarzeniami wręcz tragicznymi, które stawiają nas w obliczu wyzwań najcięższych, czyli chorób, śmierci. Nie bałem się tego.

Do tej pory pilnie strzegł pan prywatności, ale w książce opisuje najbardziej traumatyczne przeżycia związane z chorobą córki i ze śmiercią rodziców. Po co pan odkrywa swoje życie?

Moja żona pracuje w stowarzyszeniu UNICORN opiekującym się chorymi na raka. Uczy ich tę chorobę okiełznać, a przede wszystkim psychicznie się z nią oswoić. Żeby to zrobić, powinni umieć mówić o swojej chorobie. A to jest rzecz wstydliwa, zwłaszcza w Polsce. Ja też musiałem się tego nauczyć. Kiedy dotknęła mnie ciężka choroba, na początku starałem się ją zataić. Długo się uczyłem, że mówienie o chorobie uwalnia, pozwala mi ją zwalczyć i wrócić do społeczeństwa. W stowarzyszeniu, w którym pracuje żona, o chorobie mówi się otwarcie i tym sposobem ją rozbraja. Pomyślałem, że to jest o wiele wyższy stopień walki z chorobą.

Otwartość pomaga panu, ale chyba też osobie, z którą pan rozmawia, albo czytelnikowi.

Tak. Nigdy nie wiadomo, czy właśnie w tej chwili, mówiąc o swoich zmaganiach, nie pomagam komuś, kto znalazł się w podobnie trudnej sytuacji. Jestem absolutnie przekonany, że otwartość pomaga. Tak o tym myślę dzisiaj: że się tego rzeczywiście nauczyłem.

Wiem, że za granicą wielu Polaków radzi się pana, czy lepiej zostać, czy wrócić do kraju. Wymieniając plusy i minusy emigracji, pyta ich pan, czy zdołają się porozumieć z Irlandką czy Włoszką. Ale jest chyba prosta platforma: jesteśmy ludźmi, więc możemy się dogadać.

Głęboko wierzę w porozumienie między ludźmi. Tylko jest jeszcze coś takiego, jak tęsknota, której doświadczyłem za granicą. Tęsknota za czasem dziecięcym, za doświadczeniami, które są moje, bardzo indywidualne. Czy starczy nam sił, by porozumieć się z kimś, kto jest wychowany w trochę innej kulturze? Jestem głęboko przekonany, że np. rozwód dla Amerykanina znaczy co innego niż rozwód dla mnie, wychowanego w tym kręgu kulturowym. I tylko o tym mówię młodym emigrantom.

Drażni Pana w Polsce głupota, pazerna chęć zrobienia kariery za wszelką cenę, kołtuństwo, prowincjonalizm, oddanie się w ręce Kościoła rzymskokatolickiego takie wiernopoddańcze, bezkrytyczne, bałwochwalcze. A przecież żyje Pan w Krakowie, przez resztę Polski kojarzonym z mądrym spojrzeniem na Kościół księdza Tischnera i "Tygodnika Powszechnego"...

A widzi pani, ile ja w tym Krakowie jestem? Po kraju jeżdżę bez przerwy. U mnie na wsi, 70 km od Krakowa, już się pani spotka z zupełnie innym myśleniem. Tam też są Polacy, prawda?
Jaki rodzaj katolicyzmu obserwuje pan we Włoszech?

O, to trudno porównać. Bo niby katolicki kraj, jak nasz, a jednak symbioza z Watykanem, która na przestrzeni wieków nie zawsze była sielanką, wytworzyła inne warunki współżycia. Na przykład przekonałem się, że Włosi kpią z zewnętrznych atrybutów Kościoła katolickiego i to wcale nie oznacza, że tracą wiarę. To było dla mnie szokiem. Myślałem: to bluźnierstwo. A oni jakoś potrafią łączyć wiarę z taką kpiną. Pytałem, skąd się to bierze. Bo jeżeli oni świętym potrafili zrobić zakonnika, który pod murami watykańskimi założył kabaret i kpił z władzy papieskiej, to mnie zastanawia, czy u nas w kraju byłoby to możliwe. Chodzę we Włoszech do kościoła, jak mam wolne. Kiedyś byłem ministrantem, ciągle interesuje mnie teatralność mszy.

Nigdy nie zdarzyło się, żebym usłyszał tam czytany z ambony list biskupów. A u nas co drugą niedzielę ktoś czyta taki list. To znaczy: hierarchia poucza naród. We Włoszech słyszałem kazania o duchowości, omawiało się ewangelie. Jestem przekonany, że tylko droga twórczego krytycyzmu, pozwolenie sobie na niezgodę, tworzy nową jakość. Tak jest w sztuce i w życiu też tak powinno być. Trzeba być przeciw, spierać się, dyskutować, negocjować... Niech mnie ktoś przekona, że jest inaczej, niż myślę, a nie nakazuje coś z góry. Krytycyzm - tego się nauczyłem - nie oznacza, że tracę wiarę.

W przeszłości Pana rodzina doświadczyła wielkich finansowych dramatów: zbankrutował pradziadek Stefan Iglicki, stracili wszystko Stuhrowie. Niosąc taki bagaż, jaki Pan ma stosunek do światowego kryzysu?

Po wojnie wszystko nam zabrano: kamienicę, fabryczkę, którą mieliśmy w podwórzu. Kiedy ja się rodziłem, nagle rodzina stała się bardzo biedna. Mój ojciec jako chłopiec przeżył krach Iglickich. Miał doświadczenie, którego ja nie miałem. Przyjął "postawę żółwia": nie zauważał krachu. Do tego stopnia, że kiedy w 1990 roku odzyskaliśmy kamienicę z wielkim lokalem na dole, dawną restauracją mojego dziadka, oczywiście wszystko zniszczone za komunistów, nawet tam nie poszedł. Mnie uczynił pełnomocnikiem. Gdy zacząłem remontować kamienicę, prosiłem "przyjdź, zobacz", chciałem się pochwalić, że wracamy, że coś z tym robimy. Ale nie, wyrzucił to z pamięci. Też chciałbym się tak zachować. To jedyna zdrowa postawa. Nie rozpacz, wyklinanie i nienawiść do tych, co mi to zabrali.

Trzeba zawsze iść do przodu?

Oczywiście. Widzieć wartości gdzie indziej.
Pana osobiste doświadczenie dotyczy pożyczek branych przez rodzinę, kiedy był Pan mały. To dlatego ucieka pan przed kredytami?

Pani mówi o kryzysie, a mnie on jakby mniej dotyczy. W tę sferę, która okazała się tak niebezpieczna, w ogóle nie wchodzę. Nie rozumiem Ameryki, tamtejszego życia na kredyt, bardzo źle się tam czuję. To jest mi tak obce i tak się tego boję, że wolę rzodkiewkę jeść trzy razy dziennie niż wziąć jakiś kredyt i udawać, że żyję w luksusie.

Gratuluję Pana żonie, życie z Panem musi być bezpieczne.

Żona też tak została ukształtowana. Mieliśmy podobne dzieciństwo, doświadczenia, mamy o czym pogadać. Jako aktor często jeżdżę luksusowymi autami, noszę jakieś wspaniałe szaty z najdroższych domów mody. Gdybym wziął kredyt i też sobie kupił pałac i wspaniałe auta, miałbym poczucie, że to jest filmowy plan, fikcja.

A gdyby nie mógł pan zrobić wymarzonego filmu i jedynym wyjściem byłby kredyt, wziąłby go Pan?

Nie. Jestem doświadczonym człowiekiem. Skąd wiem, czy ten film się zwróci? Ile już razy robiłem różne rzeczy i potem się okazywało, że one nie trafiały do publiczności. Nie, to bardzo niepewna inwestycja. Chociaż następny film nakręcę jako współproducent. Ale nie biorę kredytu, tylko wykładam swoje pieniądze.

Jaki to będzie film?

Kolejny film - zwierzenie, jak to nazywam. Czasem oddalam się od tej poetyki, ale teraz chcę wrócić do mojego intymnego tonu, formalnie dosyć skomplikowanego, który nie mieści się w gatunkach. To nie jest film psychologiczny, raczej przypowiastka, posługująca się pewnymi elementami psychologii. W czymś takim trochę się wyspecjalizowałem, nikt mnie jakoś nie naśladuje. Jestem sam, mam swój osobny mały dział. Mam poczucie, że chciałbym się tym podsumować. Ale to będzie komedia.

Z humorem szwejkowskim, jak Pan określa ten odziedziczony po dziadku Oskarze?

No może nie, bo szwejkowski jest czasem toporem ciosany. Ale jeden element z niego będzie: śmianie się z samego siebie.
Ma pan do siebie duży dystans?

Tak. Zwłaszcza w poczuciu humoru. Zawsze najpierw będę się z siebie śmiał, żeby móc śmiać się z innych.

To galicyjska umiejętność?

Nie, czeska. Praga w dół i w górę. Jak nożem uciął, kończy się w Cieszynie. I wtedy zaczyna się taki humor, że śmiejemy się "z nich". Łowcy.B, grupa kabaretowa z Cieszyna, robią z siebie kretynów i dlatego są bardzo śmieszni. To czeski humor, szwejkowski.

W swoim gabinecie ma Pan austriacki Wojskowy Krzyż Zasługi, przyznany Oskarowi Stuhrowi za udział w obronie Przemyśla, rodzinne fotografie, obraz Juliusza Kossaka "Ułan i dziewczyna". Co by Pan zabrał, gdyby nagle musiał Pan uciekać?

To jest trudne pytanie, bo ja to wszystko traktuję na równi. I tamte rzeczy, i filiżankę z podobizną pradziadków Anny i Leopolda Stuhrów, i akt swojszczyzny, czyniący mego pradziada pełnoprawnym obywatelem Krakowa, z czego był niezwykle dumny... To są dla mnie równoważne rzeczy. Nie umiem odpowiedzieć.

Może najważniejsze dziedzictwo nosi pan w sobie?

Tak. Przed chwilą mówiłem, że ojciec, gdy straciliśmy dom, fabrykę, wyszedł i nawet się nie obejrzał. Gdyby stworzyła się sytuacja, którą pani maluje, to największym moim bagażem byłby ten, który niosę w sobie. Bagaż pewnego kodeksu, kanonu, który jest moim bogactwem, chociaż czasem to jest ciężar na dobre i na złe. Ojciec zawsze mi powtarzał: "Jak wychodzisz na ulicę, miej kamizelkę zapiętą". Tak metaforycznie ujmował to, żeby nie prezentować w życiu rozmamłania. Taka postawa ma też swoje ujemne strony, czasem przed najbliższymi paraduję w zapiętej kamizelce. A powinienem ją rozluźnić.

Może dlatego, że w ostatecznych rozrachunkach człowiek jest sam?

Tak. I do tej samotności trzeba się przygotować. Ja to ćwiczę.
Stara się Pan nie ujawniać emocji poza sceną i filmem?

Wie pani, to jest dość kosztowny akt. I z wiekiem coraz bardziej kosztowny, więc trzeba go trochę oszczędzać.

Tęskni Pan za czasami, kiedy mówiono do pana "Juruniu", jak pana babcia Maria?

Nie, bo każdy wiek ma swoje ksywki, powiedzenia. Gdyby dzisiaj ktoś do mnie tak powiedział, to bym się czuł dyskomfortowo.

Żona czasem używa deminutywów (zdrobnień - przyp. red.), jak by je nazwać po filologicznemu, i pewnie jest wtedy milej. Żeby dzieci mówiły podobnie, to sobie nie wyobrażam. Jak już córka mówi "tatku", oho! (śmiech), zdaje się, czas ruszyć portfelem.

W cyklu filmów o Krakowie chciał pan pokazać kamienicę i emerytkę, której prototypem miała być pana babcia Masia.

Autor tego projektu Piotr Łazarkiewicz już nie żyje. Fajny był pomysł, może należałoby zapłodnić nim jakiegoś producenta: dziesięć 15-minutowych filmów zrobionych przez reżyserów związanych z Krakowem.
Wymyśliłem, że mój film będzie opowieścią o jednym dniu mojej babci. Ale to miała być tylko forma dla właściwej treści: uporczywej walki o godność w nieprzyjaznych czasach. O tym, żeby "na ulicy" cały czas "być w zapiętej kamizelce", jak chciał mój ojciec.

I w koronkowym kołnierzyku, wycinanym z białego papieru w czasach biedy?

Tak. Babcia wycinała kołnierzyki, jak nie miała pieniędzy na nową bluzkę. Ważne, żeby zawsze mieć na kawę i ciastko u "Noworola" (krakowska kawiarnia "Noworolski" - przyp. red.). A jak nie starczało na ciastko, kupowało się precla do kawy. Ile razy widziałem panie w "Antycznej", "Europejskiej" czy u "Noworola" na Rynku, jak dyskretnie pod stolikiem kruszyły precle. Nie miały na ciasteczko do kawy, ale kawa musiała być na Rynku. To jest moje miasto.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska