Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za 10 minut trzynasta... czyli nasze picie patriotyczne

Maciej Sas
Piotr Krzyżanowski
Polacy w PRL-u pili stanowczo za dużo, więc 30 lat temu gen. Wojciech Jaruzelski zakazał sprzedaży alkoholu przed godz. 13. Wtedy rodacy zaczęli pić jeszcze więcej, popisując się wyobraźnią w omijaniu głupich przepisów.

Wszyscy wsłuchują się w to, co płynie z radiowego głośnika. Ostatnie głośne, przeciągłe "piiii" oznajmia, że wybiła 13. Ufff, można zacząć dzień! Dla wielu Polaków to magiczny moment dnia. Shakin Dudi śpiewał: "13 wybiła, wstaje nowy dzień. Ruszyła kolejka, wszystkim lżej". A wszystko zaczęło się 2 grudnia 1982 roku, gdy PRL-owskie władze wprowadziły zakaz sprzedaży alkoholu przed godz. 13. Lud miał mniej pić. Posłuchał? Wolne żarty...

Herbatka z czekoladą

- Redakcja "Gazety Robotniczej" mieściła się we Wrocławiu na Podwalu. Chodziliśmy do pobliskiej knajpy na ul. Dworcowej, którą nazywaliśmy "Żuber". Nie, nie po 13. Tak między 10 a 11 - opowiada mój redakcyjny kolega, Krzysztof Kucharski. - Zamawialiśmy "wodę mineralną", ale z oranżadą. Na stole stawały więc dwie buteleczki o pojemności 0,33 litra. Jedna była biała, druga - ciemna, żeby się nie myliły... No i potem tę "wodę mineralną" popijaliśmy oranżadą. Tak było w większości knajp - śmieje się.

Mówi, że z abstynencji można się było skutecznie wyleczyć przed 13, pod warunkiem że się znało barmanów i kelnerów. I że utrzymywało się z nimi przyjazne kontakty. - W dawnym Klubie Lekarza przy ul. Kazimierza Wielkiego zamawiało się "herbatę arabską". To była wódka wlana do filiżanki. Albo mówiło się: "Proszę o herbatę arabską z odrobiną czekolady". Kto by pił coś takiego? Ale to była zwyczajna wódka z pepsi. Takich idiotyzmów było znacznie więcej, bo wszyscy traktowali to jako zabawę w omijanie koślawej rzeczywistości - mówi Krzysztof.

To, że alkoholowy drugi obieg rozwijał się znakomicie, potwierdza pan Krzysztof, były zawodowy żołnierz. - Jak miało się układ z kierownikiem restauracji, można było też skorzystać z tzw. pokoju gościnnego, nazywanego "prezesówką", na zapleczu. Tam można było o każdej porze dostać wszystko, co normalnie było zakazane - mówi.

Gorzej, gdy się trafiło na "obcy teren", gdzie wszyscy byli jednakowo anonimowi. O takiej sytuacji z rozbawieniem opowiada znany wrocławski dziennikarz, Wacław Sondej. - Byłem na wczasach nad morzem, w Rowach. Była tam knajpa stylizowana na statek korsarski. Przed 13. nie podawano alkoholu. Ale już przed 13. przy barze stała kolejka wczasowiczów, którym wara wisiała - wspomina. Ustawili się z kolegą. Punktualnie o 13. barmanka zaczęła wydzielać po 100 gramów wódki w literatkach. - Gdy przyszła moja kolej, zamówiłem: "Ja poproszę dwie butelki, odbiorę je w okienku obok". Powiedziałem to pewnym tonem. Kobieta zbaraniała, ale mi wydała dwie flaszki. Sam byłem zdziwiony. Udało się, bo zagrałem ważnego dygnitarza - mówi.

Miłość do historii

Wprowadzone obostrzenia sprawiły też, że staliśmy się miłośnikami historii, zwłaszcza tej średniowiecznej. Datę "1410" każdy rozszyfrowywał bez pomyłki. - To znaczyło: jeden kilogram cukru, cztery litry wody i 10 deko droższy. I mieliśmy pewny przepis na zacier do produkcji bimbru - śmieje się Wacław Sondej.

Jak wspomina, wszyscy stali się specjalistami w tej dziedzinie. W czasie spotkań towarzyskich wymieniano się recepturami, sposobami na to, jak polepszyć smak itd. Wacek wspomina też swoją przygodę z bimbrem. Miał dużo cukru, więc dogadał się z kolegą z radia, który mieszkał na Krzykach, na bocznej uliczce. To było idealne miejsce do produkcji alkoholu. - Pojechałem do niego. Gdy mnie z tym cukrem zobaczyła jego mama, zachwyciła się: "Jaki pan kochany, że nam pan tyle cukru przywiózł!" - opowiada. - Nie wiedziała, że mieliśmy coś zupełnie innego na myśli. Zrobiliśmy zacier. Pech chciał, że w trakcie, gdy ten "pracował", zostałem internowany. Gdy wyszedłem na wolność, poszedłem do Piotra, by się napić "naszego bimbru". A on mówi: "Wiesz, ja się bałem, wylałem to do kanału". Pewnie bym uwierzył, gdyby nie jego brat, Marek. Gdy mnie zobaczył, zagadnął: "Wiesz, to, co wtedy wypędziliście, było naprawdę niezłe...".
Pan Krzysztof, eksżołnierz przyznaje, że i on bawił się w producenta spirytualiów. Z sąsiadem postanowił zrobić "księżycówkę". Umówili się na noc z soboty na niedzielę, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Zasłonili okno w kuchni szczelnymi zasłonami, by nie było widać, że jest włączone światło. - W pewnym momencie uchylam zasłonę, a prawie wszystkie okna w kuchniach pobliskich domów są lekko rozświetlone. Wszyscy robili to samo, co my! - relacjonuje.

Alkohol był walutą, za którą można było wiele rzeczy załatwić. Ale, jak podkreśla pan Krzysztof, było coś cenniejszego. - To kolba szklana, 5-litrowa, żaroodporna. Trudno było ją kupić. A była świetna do produkcji bimbru. O szklanej chłodnicy nie ma co mówić, bo jej kupienie graniczyło z cudem. Kto miał taki sklep z czymś takim, dużo zarabiał - śmieje się.

Wódka konspiracyjna

Zakaz wprowadzony przez gen. Jaruzelskiego błogosławili ci, którzy prowadzili tzw. meliny. - W okolicach placu Grunwaldzkiego znaną melinę miał niejaki Blek - wspomina Bogusław Rogiński, wtedy student wrocławskiej Akademii Rolniczej. - Sprzedawał alkohol tylko studentom. Zanim się dostało butelkę, trzeba było okazać legitymację. Ten facet miał fiata 125 p. Zawsze, gdy mijałem to auto, powtarzałem kolegom, że przynajmniej jedno z kół na pewno kupił za pieniądze ode mnie - mówi z uśmiechem.

Blek działał konspiracyjnie - rzadko sprzedawał w domu. Jak mówi pan Bogusław, szło się do niego, a on umawiał się na trzeciej ławce w parku koło klinik na Skłodowskiej-Curie. - Przychodził Blek, wyciągał wódkę ze schowka w parku (chował butelki gdzieś w trawie), przynosił, brał pieniądze i znikał - opowiada.

Obalając flaszkę, obalasz komunę

Pewne jest jedno: wskutek wprowadzenia obostrzeń, Polacy zaczęli więcej pić. No bo przecież jeśli ktoś nam czegoś zakazywał, trzeba było mu pokazać, że nie z nami te numery... - Kto normalny o 10. rano zaczyna dzień od picia wódki? To było takie "robienie przeciw", żeby kogoś oszukać. Od 11. rano w Żubrze zaczynało się dzień od picia wódki. A przecież ani przed wprowadzeniem zakazu, ani po jego uchyleniu nikomu by to do głowy nie przyszło - mówi Krzysztof Kucharski. - Gdy pojawił się zakaz, o 11. padało hasło: "To co, panowie: po małym na dobry początek dnia...".

Wielu rodaków traktowało picie jako swój patriotyczny obowiązek! Potwierdzeniem tego jest historia zasłyszana od innego wrocławianina, Krzysztofa Kiniorskiego. Jego znajomy ma gospodarstwo rolne, do którego należy stara stodoła. W latach 80. trzeba było przełożyć dachówkę na dachu budynku. Właściciel postanowił zlecić to dwóm dekarzom zatrudnionym przez PGR. Któregoś popołudnia fachowcy przyjechali we dwóch na motorowerze marki Komar, by obejrzeć stodołę. Byli kompletnie pijani. Tłumaczyli to imieninami kolegi z pracy, ale zadeklarowali, że są gotowi wyzwaniu sprostać. Właściciel stodoły był innego zdania i na dach ich nie wpuścił
.
Pojawiali się jeszcze kilka razy - zawsze w tym samym stanie. Wreszcie ustalono nowy termin. W oznaczonym dniu panowie stawili się do pracy. Pijani. - Musieliśmy. Za zdrowie Reagana. W dzienniku mówili, że jest chory - tłumaczyli z przejęciem.

Gospodarz uznał, że jedyne, co może zrobić, to załatwić fachowcom urlop. Przekonał przełożonego obu dekarzy, by dał im wolne. Rankiem obaj pojawili się u niego. Trzeźwi. Wszystko szło dobrze do momentu, gdy zleceniodawca zauważył, że panowie siedzą na dachu i raczą się wódką. Gospodarz wpadł w szał. Biegał, wykrzykując coś o konsekwencjach, milicji, prokuraturze... - Bo my, szefie, właśnie przeciw komunie! Żeby pokazać, że tę całą trzynastą mamy w d...e i będziemy pić, gdzie i kiedy nam się podoba - wyjaśnili mu rezolutnie.

Faktem jest, że nie udało się Polaków oduczyć pijaństwa. Potwierdza to dr hab. Krzysztof Kosiński, pisząc w swojej książce "Historia pijaństwa w czasach PRL-u": "Polacy w czasach PRL stali się jednym z najbardziej rozpitych narodów na świecie. Pod koniec lat 70. nadużywało alkoholu ok. 5 mln osób, z których ok. 900 tys. nałogowo. Codziennie upijało się kilkaset tysięcy osób (głównie mężczyzn), część z nich w miejscu pracy. "Statystyczny" Polak wydawał na alkohol w ciągu roku jedną miesięczną pensję".

Zakaz uchylono 30 listopada 1990 roku. Ale że przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, nie od razu udało się o nim zapomnieć. - Kiedyś po całonocnej imprezie poszliśmy z kolegami na melinę po jeszcze jedną butelkę wódki. Gdy już ją kupiliśmy, uświadomiliśmy sobie, że zakaz sprzedaży do 13. już nie obowiązuje. Mogliśmy więc ją kupić znacznie taniej w sklepie. Cóż, siła przyzwyczajenia... - śmieje się Bogusław Rogiński.

Powrót do przeszłości?

Podobno człowiek uczy się na cudzych błędach. Ta zasada nie dotyczy jednak urzędników europejskich. Biurokraci z Brukseli zastanawiali się kilka miesięcy temu nad zaostrzeniem przepisów dotyczących sprzedaży alkoholu. Miałoby nim handlować tylko państwo i to jedynie przez 8 godzin dziennie. Czym prędzej wypytajcie więc ojca i dziadka, gdzie schowali aparaturę do bimbru...

Shakin Dudi

Kolejka jak zwykle ustawiła się.
Wszyscy tu mnie znają, ja ich też.
Odliczoną forsę w ręku mnę.
Przede mną 30 - nie jest źle!
Za 10 minut 13, za 10 minut 13...
13 wybiła,
wstaje nowy dzień.
Ruszyła kolejka,
wszystkim lżej.
Życie po 13. tu zaczyna się,
poproszę trzy flaszki!
Nie, siedem!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Za 10 minut trzynasta... czyli nasze picie patriotyczne - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska