Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cudowne odrodzenie mistrza. Śląsk pokonał Lecha 3:0. Levy zasłabł na ławce! (ZDJĘCIA)

Jakub Guder
W Poznaniu mecz ze Śląskiem nie wywoływał wielkich emocji. Niby to mistrz Polski, ale ostatnio go nie przypomina, a w Wielkopolsce widzieli przecież nie takie futbolowe marki. - Różnie to może dzisiaj być. Coś nam po tej Legii nie idzie. Ludzi też nie za dużo będzie - prorokował jeden z taksówkarzy. - Myślę, że w tym meczu padnie dużo bramek, ale mam nadzieję, że to my zgarniemy komplet punktów - mówił kapitan gospodarzy Rafał Murawski. Mariusz Rumak uczulał na stałe fragmenty rywala, ale który z trenerów tego nie robi przed spotkaniem z wrocławianami? Zresztą miało się potem okazać, że niewiele dały te uwagi.

W Śląsku tymczasem najwięcej plotek krążyło wciąż wokół Patrika Mraza. Okazało się, że byłego już obrońcę WKS-u po alkoholowej nocy na przedpołudniowym treningu miał "zakablować" kolega z drużyny, za co podobno teraz pozostali nie szczędzą mu złośliwych uwag. To już kolejna wersja tej historii.

W stolicy Wielkopolski stawiło się 1100 kibiców z Wrocławia. Wszystkie autokary i samochody osobowe, który wyjechały spod Oporowskiej około 13.30 były eskortowane do samego stadionu. Także przy wejściu na trybunę - jak informowała miejscowa policja - obyło się bez incydentów. Gorzej mieli ci, którzy wybrali się w podróż na własną rękę. W poznańskich korkach kibole Lecha wypatrywali dolnośląskich tablic rejestracyjnych i zaczepiali podróżnych. Niewiele brakowało, by oberwało się klubowemu samochodowi Śląska, którym jechało kilku pracowników mistrzów Polski (m.in. tłumacz trenera Levego) oraz Waldemar Prusik. Szalikowiec, który do niego zajrzał uznał na szczęście, że to nie kibole, ani nie rozpoznał żadnej z twarzy i odpuścił.

Z zapowiadanych kar i rewolucji kadrowej trenerowi Stanislavowi Levemu wyszło niewiele, bo wyjść nie mogło, a to z prostej przyczyny, że wielkiego manewru na ławce rezerwowych nie miał. Na dodatek nie zdecydował się na zagranie va banque i nie wykorzystał ani Marka Wasiluka, ani młodego Kamila Juraszka. Zresztą - byłoby to duże zaskoczenie. Jedyną ofiarą meczu z Jagiellonią został Rafał Grodzicki, którego zastąpił Marcin Kowalczyk. Nie dziwił za to brak Dalibora Stevanovicia. Raz, że miał za sobą koszmarny pojedynek z "Jagą", dwa - trzeba było jednak ustawić drużynę trochę bardziej defensywnie. Wyszło więc na to, że personalnie najbardziej zaskakująco prezentowali się... arbitrzy. Tych zamiast trzech było pięciu. Tradycyjnej "trójce" pomagali bowiem sędziowie liniowi - Robert Małek i Hubert Siejewicz.

Mecz długo wyglądał na spotkanie z cyklu "kto strzeli pierwszy - ten wygrywa", przy czym zaskakująco goście nie wyglądali na ekipę rozbitą psychicznie i podzieloną jakimś wewnętrznym konfliktem. Mało tego - bardzo często sprawiali wrażenie jedenastki mądrzejszej, która nie tylko dobrze radzi sobie w obronie, ale potrafi też bardzo przytomnie rozegrać piłkę w ataku. Co prawda to Lech zaraz na początku pierwszy stworzył groźną sytuację, ale bardziej wynikała ona z błędu Mariana Kelemena, niż z jakiejś przemyślanej akcji. Kebba Ceesay popędził przez pół boiska, a następnie uderzył wprost w słowackiego bramkarza, który zamiast złapać, wypuścił piłkę przed siebie. Na szczęście szybko do niej dopadł. Gambijczyk był niebezpieczny z przodu, ale niepewnie grał w obronie. Podobnie jak Krzysztof Kotorowski, który zastąpił między słupkami kontuzjowanego Jasmina Buricia. To stwarzało kolejne okazje dla Śląska. W 13 min. dobrze wpadł w pole karne Waldemar Sobota, zmylił obrońcę, ale uderzył prosto w golkipera. To był sygnał ostrzegawczy dla gospodarzy. Skarceni zostali w 21 min po - a jakże! - stałym fragmencie gry. Rzut wolny wykonywał Sebastian Mila. Wszyscy spodziewali się dośrodkowania, ale kapitan WKS-u podał na skrzydło do Soboty, ten wrzucił piłkę w pole karne, a w siatce umieścił ją strzałem głową Cristian Diaz.

Po tej bramce tempo trochę siadło. Śląsk nie atakował zaciekle, a Lech był strasznie nieporadny i gdyby tylko wrocławianie potrafili to wykorzystać, jeszcze przed przerwą strzeliliby z pewnością drugą bramkę.

Na początku drugiej połowy kibice Lecha odpalili race, czym boisko zadymili tak, że nie było widać bramki Kotorowskiego. Pół żartem - pół serio można powiedzieć, że Śląsk to wykorzystał i w dwie minuty strzelił dwa gole! Bramek nie widział trener Levy, który zasłabł w przerwie i nie wyszedł na drugą część. Piłkarzami charyzmatycznie dyrygował Paweł Barylski. Niecałe 10 min. przed końcem sędzia musiał przerwać mecz, bo kibole Lecha znów zadymili murawę. Chwilę potem na ławkę trenerską wrócił Levy. Mimo prowadzenia 3:0 na boisku horroru też już nie było.

Lech Poznań - Śląsk Wrocław 0:3 (0:1)
Bramki: Diaz 21, Sobota 55, Ćwielong 57
Sędzia: Paweł Gil
Widzów: 18794

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska