Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pacjent idzie do szpitala, żeby nie stać w kolejce

Małgorzata Moczulska
Dariusz Lorenc z wałbrzyskiego SOR-u mówi, że połowa pacjentów nie powinna tam trafić
Dariusz Lorenc z wałbrzyskiego SOR-u mówi, że połowa pacjentów nie powinna tam trafić Dariusz Gdesz
Kolejki w przychodniach sprawiają, że pacjenci traktują Szpitalne Oddziały Ratunkowe jako sposób na dotarcie do specjalisty lub szybkie wykonanie badań. Średnio 30 proc. z nich to osoby, które nie wymagają pilnej interwencji ratującej życie lub zdrowie. To wynik raportu Najwyższej Izby Kontroli, która sprawdziła oddziały ratunkowe w miastach wojewódzkich. Okazuje się, że na Dolnym Śląsku, zwłaszcza w mniejszych szpitalach, jest znacznie gorzej.

Stanisław Biernacki, ordynator Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w Jeleniej Górze, mówi wprost: - Sytuacja jest katastrofalna. Ponad 90 proc. pacjentów, którzy do nas trafiają, mogłoby się leczyć w przychodniach.

Tłumaczy, że oddział musi ich przyjąć, bo np. przychodzą ze skierowaniem od lekarza rodzinnego. Wczoraj zajętych było wszystkich pięć łóżek, a sześciu chorych czekało na przyjęcie. Efekt? Personel nie nadąża z badaniami, bo na oddziale pracuje tylko dwóch lekarzy, a przyjmują nawet 3 tys. osób miesięcznie.

- Są dni, kiedy ponad połowa pacjentów to osoby, które nie powinni do nas trafić - zauważa doktor Dariusz Lorenc, szef SOR-u w Wałbrzychu. - Zdarza się, że o drugiej w nocy ludzie przychodzą, by ściągnąć im gips lub szwy. Zdarzają się też osoby po prostu przeziębione. Jednak najczęściej są takie, które na wizytę u chirurga czy innego specjalisty musiałaby czekać kilka tygodni. Nasz oddział to dla nich jedyny sposób, by otrzymać szybką pomoc za darmo - dodaje.

Lorenc podkreśla, że personel nikomu nie odmawia pomocy. - Bo co to da, że odeślemy kogoś z kwitkiem? Skończy się awanturą, bo nasze tłumaczenia o procedurach mało interesują pacjentów.

Pan Jurek, student ratownictwa medycznego, miał w ostatnie wakacje praktykę na oddziale ratunkowym w Legnicy i widział, jak to wygląda od środka. Opowiada, że pacjenci czekali po 4-5 godzin na przyjęcie. Było ich tak dużo, że lekarze SOR-u - jak podczas jakiejś katastrofy komunikacyjnej - robili selekcję na lżejsze i cięższe przypadki. - Mimo to ludzie wcale nie rezygnowali - wspomina student.

Nie rezygnowali, bo wielu z nich nie widziało innego wyjścia. Nie stać ich na prywatną wizytę u specjalisty, a w ramach ubezpieczenia trzeba czekać w długiej kolejce: do okulisty co najmniej 6 tygodni, do ginekologa nawet dwa miesiące, do kardiologa pół roku. Zaś do endokrynologa wolne terminy są dopiero w... 2014 roku.

- Sama w ubiegłym miesiącu pojechałam na SOR po tym, jak okazało się, że w moim mieście nie ma już poradni chirurgicznej, a w innych miejscowościach terminy były na grudzień - mówi Anna Szymańska ze Strzegomia.

Joanna Mierzwińska z Narodowego Funduszu Zdrowia uspokaja jednak, że dostępność do specjalistów będzie większa, a kolejki powinny być mniejsze, bo NFZ przekazał dodatkowo 8 mln zł. Dzięki temu od września do końca grudnia pacjenci na Dolnym Śląsku mają zyskać o 100 tysięcy więcej porad u specjalistów.

Współpraca: ALKA

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Pacjent idzie do szpitala, żeby nie stać w kolejce - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska