Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Amerykański drim, czyli jak oni w tym USA potrafią cieszyć się niepodległością

Arkadiusz Franas
W połowie tygodnia podobno cały świat zamarł, bo w USA wybierali prezydenta. Tak przynajmniej twierdzili uczeni w piśmie i ci, co są zmuszeni robić 24-godzinne telewizje informacyjne. A ja jakoś miałem wrażenie, że nie zamarł, bo owszem, to nadal jedno z ważniejszych mocarstw na świecie, ale czy jeszcze najważniejsze?

A już zupełnie nie rozumiałem ekscytacji wystąpieniami przegranego Mitta Romneya i wygranego Baracka Obamy. Że niby tacy kulturalni, bo kandydat republikanów bardzo gratulował zwycięzcy i powiedział, że będzie się za niego modlił. A Obama znowuż, że walka wyborcza była wspaniała, Romney taki mądry i że "W dzisiejszych wyborach pokazaliście, że najlepsze dla USA dopiero nadejdzie". Znaczy się znowu będą realizować ten amerykański dream (czytaj drim), czyli sny o potędze.

My już też stopniowo nabieramy tej amerykańskiej ogłady. W 2010 roku Bronisław Komorowski przecież podziękował Jarosławowi Kaczyńskiemu, a i prezes PiS-u pogratulował wygranemu. Nie obiecał co prawda, że będzie się za niego modlił, ale nie wymagajmy zbyt wiele. Bo patrząc na relacje między obu panami, to twórca Prawa i Sprawiedliwości musiałby być wyznawcą wudu, by jego religijność w jakikolwiek sposób związała się z losami prezydenta RP. Czyli mówiąc inaczej, pewnie Jarosław Kaczyński chętnie by zrobił sobie laleczkę wudu "Gajowego", jak w środowiskach prawicowych nazywają Bronisława Komorowskiego, i leciutko wkłuwał się w nią szpilkami.

Prezes jednak głosi się katolikiem i szamańskie zachowania są mu obce. Co prawda, wielu obserwatorów uważa, iż chrześcijaństwo reprezentowane przez środowisko PiS bardziej nawiązuje do czasu wypraw krzyżowych niż do tego znanego z Listu św. Jana, w którym czytamy "Jeśliby ktoś mówił: »Miłuję Boga«, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi". Ale sprawa wiary to rzecz osobista i nie mi ją oceniać.

Wroćmy do tej Ameryki. A co oni wiedzą o polityce? Przecież to ich państwo nie ma nawet jeszcze 250 lat, a ich najstarsze zabytki są w takim wieku jak duża część wrocławskich mieszkań komunalnych. Poza tym u nas dziękowanie nigdy nie było w modzie. Ewentualnie, przepraszam za wyrażenie, w mordzie. Wystarczy spojrzeć, jak prawie 1000 lat temu władcy walczyli o przywództwo. Jak Chrobry wygnał braci swoich, a jego następcy konkurentów oślepiali, wyrywali im języki czy skrycie mordowali. Teraz jest już dużo lepiej. Ale Amerykanom zazdroszczę jednego. Jak oni potrafią się cieszyć swoją niepodległością. I to już ponad 200 lat. Robią to razem. Przy indyku, na paradach. Cały czas razem. My, choć minęło tylko niecałe 100 lat, nadal osobno. Co więcej, niektórzy nadal uważają, że jeszcze nam trochę brakuje tej niepodległości. I ci mnie denerwują najbardziej. Pokrótce zamierzam wyłuszczyć co dla mnie znaczy żyć w niepodległym kraju.

Po pierwsze, mogę posługiwać się swoim językiem ojczystym. Nikt mi nie każe pisać po rosyjsku czy niemiecku. Można skrytykować prawie wszystko i wszystkich. Prawie, bo na szczęście jeszcze istnieją zapisy prawne, choć coraz częściej obraża się ludzi bezkarnie. W jakim zniewolonym kraju jakiś działacz mógłby napisać: "Szykujmy się na przewrót i zamieszki w tym dniu, a w ich konsekwencji na zajęcie budynków rządowych. Nie podpalajmy przypadkowych samochodów, podpalajmy wozy transmisyjne reżimowych mediów". A tak uczynił radny PiS z Sosnowca zapraszając na manifestację z okazji 11 listopada. Co prawda, podobno PiS zawiesiło go w prawach członka, ale jakoś bez entuzjazmu.

Pod żadną szerokością geograficzną nie można mówić co się chce. Może dlatego, że wolność słowa i odpowiedzialność za słowa to dwie różne rzeczy.

Po drugie, moja niepodległość polega na tym, że mogę swobodnie uczyć się historii mojego narodu czy kraju. Wiem, że nauczanie tego przedmiotu w szkołach pozostawia wiele do życzenia, ale tak zawsze było. Przybywa dat, wydarzeń, coś musi zniknąć. Kiedyś śpiewano "Bogurodzicę", potem wyparł ją "Mazurek Dąbrowskiego". Pewnie też robiono awantury. Oczywiście, nie podoba mi się, że coraz mniej się używa słowa naród, bo źle się kojarzy. Bo tak łatwiej. Że gloryfikując jeden, ubliżam drugiemu? Że pisząc na przykład o rzezi na Wołyniu, narażamy się Ukraińcom? Gdy Polak zamordował Żyda, to antysemityzm, gdy Żyd Polaka, to zwykłe morderstwo? Nasza historia wielonarodowego państwa nigdy nie była łatwa. Ale ja bym raczej szukał elementów wspólnych, a nie tych, co nas dzielą, co nie oznacza, że trudne sprawy trzeba zamiatać pod dywan.

Denerwuje mnie też, że historię zawłaszczają sobie partie. Te jej fragmenty, które są dla nich doraźnie odpowiednie. Najważniejsze jednak jest to, że możemy o tym dyskutować. Jak nie w szkole, to w domu. A kiedyś trzeba było po kryjomu. Doceńmy to wreszcie. Przestańmy wreszcie wojować o niepodległość. Przez osatnie 100 lat trzykrotnie ją wywalczyliśmy: w 1918, w 1945 (choć tu nie wszyscy tak to interpretują) i w 1989. Wystarczy. Teraz wreszcie nauczmy się nią cieszyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska