Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak to jest być bezdomnym we Wrocławiu? Da się żyć, sprawdziliśmy!

Marta Bigda
- Zdajesz sobie sprawę, że w noclegowni dla bezdomnych znajdziesz gorszy standard niż na klatce schodowej? - wytłumaczył mi Wojtek
- Zdajesz sobie sprawę, że w noclegowni dla bezdomnych znajdziesz gorszy standard niż na klatce schodowej? - wytłumaczył mi Wojtek Paweł Relikowski
Słysząc mrożące krew w żyłach historie o ludziach, którzy przyjeżdżając do obcego miasta, nie zastają ani obiecanej pracy, ani mieszkania, zastanawiałam się jakbym sobie poradziła, będąc w ich skórze. W końcu: "Nigdy nie wiesz jak się zachowasz, dopóki ci się nie zdarzy". Wcieliłam się więc w rolę "Marty z Małego Miasta" i ruszyłam na podbój Wrocławia z przekonaniem, że nic dobrego z tego nie wyniknie - pisze Marta Bigda

Zostałam bezdomną. Na razie na dwa dni. Postanowiłam się wcielić w rolę dziewczyny z odległego, małego miasta, która przyjeżdża do Wrocławia, za pracą. Zaczynam od obmyślenia stosownej legendy. Jako Marta z Małego Miasta pojawiam się na Dworcu Głównym PKP w sobotę rano. Tam odbieram telefon od pracodawców: "Zdecydowaliśmy się na kogoś innego. Dziękujemy". Miałam się opiekować ich dzieckiem. Teraz zostałam z torbą, w której jest kanapka, bielizna na zmianę i 10 zł. Co mam zrobić?

Jeść i spać? Nic z tego: najpierw rozrywka

Na początek najlepiej byłoby ukoić nerwy. Wstaję więc z dworcowej ławki, by przyjrzeć się ogromnej walizce stojącej obok. Wyższa ode mnie o dwie głowy prezentuje się znakomicie. Zaglądam w jeden z wizjerów w niej zamontowanych. Widzę zdjęcie dworca sprzed półwiecza. Naciskam guzik obok wizjera, jednak nic się nie dzieje. - To ustrojstwo nie działa - słyszę głos obok mnie.

Głos należy do niewysokiego chłopaka w burzy kasztanowych loków i wojskowej kurtce. - Są ciekawsze zajęcia na sobotnie przedpołudnie niż wciskanie guzików na walizce - uśmiecha się mój rozmówca. - Jestem Wojtek, ale wołają na mnie Wojtas
- wyciąga rękę na powitanie.
- Marta - przedstawiam się również. - Znasz może jakąś noclegownię dla bezdomnych...?
- Zdajesz sobie sprawę, że już lepszy standard znajdziesz na klatce schodowej, prawda? I właściwie po co ci noclegownia? - pyta podejrzliwie.

Opowiadam mu historię Marty z Małego Miasta. Pytam też o łaźnie i stołówki dla bezdomnych.

- Łaźnia Caritasu jest czynna tylko w poniedziałki, środy i piątki. A posiłki w jadłodajni dla bezdomnych znajdziesz od poniedziałku do piątku. Jeśli mnie pamięć nie myli, mamy sobotę...

"No to pięknie" - myślę sobie. Jestem ugotowana. - Daj spokój - Wojtek śmieje się, widząc moją minę. - Chodź ze mną na wyspę, tam zapomnisz o problemach.

Chodzi mu o Wyspę Słodową, miejsce spotkań młodych ludzi.

- Ale... gdzie będę spać, co będę jeść? - pytam sama siebie.
- A teraz chce ci się spać albo jeść? Chodź - gestem daje znać, że mam iść za nim. Patrzę uważnie na nowo poznanego chłopaka. Czy mogę mu zaufać. Twarz ma szczerą, ale co ja mogę wiedzieć o ludziach w wieku 21 lat? Wygląda na zaradnego, a czuję, że bez pomocy sobie nie poradzę. Poza tym, co lepszego mam do roboty tego przedpołudnia? - No to prowadź! - uśmiecham się.

Po drodze zahaczamy o sklep monopolowy. Wizja sączenia taniego, "rosyjskiego szampana" jakoś mnie nie pociąga, wybieram więc butelkę kwasu chlebowego za cztery zł. Płacę za oba napoje. Wojtek mówi, że odda mi 6 złotych za szampana później. Pytam, gdzie jest publiczna toaleta. Chłopak śmieje się: - Po drodze na wyspę jest Galeria Dominikańska.
Tuż przed mostem prowadzącym na wyspę widzimy straż miejską. Przeszukują plecaki. Najwyraźniej szykuje się jakiś koncert. - Nie szkodzi, zaprowadzę cię na Ostrogę, to niedaleko. Tam jest spokojniej - mówi.

Po drodze opowiada mi o ciekawszym miejscu. Mówi, że nieopodal jego mieszkania na Osobowicach są pozostałości po grodziskach z IX wieku p.n.e. Po jednym z nich, zwanym Szwedzkim Szańcem, prawie nie ma śladu. Za to na miejscu drugiego, Kaplicznym Wzgórzu, postawiono pamiątkową tablicę. - Jedźmy tam - mówię.
Sama się sobie dziwię. Ale ciekawość bierze górę nad rozsądkiem. Idziemy do tramwaju. Nie mamy biletów. - Damy radę - przekonuje Wojtek. Przyjeżdżamy na Osobowice. Po drodze przypomina mi się historia, którą usłyszałam tego ranka w radiu: - Ostatnio jakaś studentka wybrała się na stopa do Gruzji. Zamordował ją jeden z kierowców - mówię.

Wojtas spogląda na mnie figlarnie. - Nie martw się, nie jestem Gruzinem - zapewnia. Po drodze na Kapliczne Wzgórze wskazuje na roślinę z malutkimi strączkami. Dotyka jednego z nich, a ten wybucha z cichym pyknięciem, rozsiewając nasiona.

Docieramy w końcu do celu naszej wyprawy. Mijamy kamienną tablicę pamiątkową i wspinamy się na szczyt. Przede mną wyłania się kościół, w którym trwa ślub. - Chodź, nie będziemy im przeszkadzać - mówi Wojtek i prowadzi mnie za kościół. Przysiadamy na torbach na leśnej ścieżce. Wojtas wyciąga "ruskiego szampona" i pociąga łyk. Podaje mi butelkę. Chociaż nie mam ochoty na alkohol, postanawiam upić ze dwa łyki "na zgodę". Wyciągam też kanapkę, którą dzielimy się na pół.

- Trochę mało, jak na obiad - stwierdza mój przewodnik, wygrzebując okruchy z papierka po kanapce. - Idziemy do mnie.

Obiad z odpadków

Chłopak prowadzi mnie polną dróżką, wzdłuż której rośnie mnóstwo jadalnych roślin. - Tu masz lebiodę. Trzeba umieć ją przyrządzić, inaczej może być trująca - przestrzega. - A tutaj rosną szyszki chmielowe. Nie jest to coś, co najlepszego jadłaś w życiu, ale da się przyzwyczaić. Pokrzywę, jeśli nauczysz się ją zrywać tak, by nie parzyła, też można przyrządzić w formie potrawki.

W mieszkaniu Wojtka panuje "artystyczny nieład". Kierujemy się do kuchni, która zdaje się nosić ślady wybuchu jądrowego. Oferuję pomoc w przygotowaniu obiadu. Wojtek w odpowiedzi wciska mi do ręki zaparowaną reklamówkę. Otwieram ją i doznaję małego szoku. W środku są nadgniłe warzywa. - Chyba nie chcesz tego... jeść? - pytam.

- Spójrz - wyjmuje mi z ręki nadgniłą marchewkę i odcina przegniłe części. - I po krzyku.

Tłumaczy, że zgnilizna to bakterie, więc jak wytnie się zainfekowane części, można jeść. Gorzej jest z pleśnią - to grzyb, więc wycięcie plam z pleśni nie wystarczy, bo toksyczna grzybnia zostaje wewnątrz. A same warzywa na dzisiejszy krupnik dostał gratis. Podczas niedzielnej giełdy warzywnej wybiera to, co wyrzucą sprzedawcy, bo jest nadwiędłe albo obite. - To, że jest brzydkie, nie znaczy, że niejadalne - wzrusza ramionami. Po pół godzinie, niezbyt przekonana do zawartości swojego talerza, chwytam za łyżkę. Okazuje się, że warzywne odrzutki nie są trujące.

Po posiłku, przeglądając strony internetowe zauważamy informację o zlocie blogerów. W opisie imprezy obiecują darmowe przekąski. Niewiele myśląc, wyruszamy na spotkanie w środku miasta. Stamtąd trafiamy do knajpy na Nowym Dworze. "Przekąski" okazują się być piwem z lemoniadą. Niezrażeni tym przyczepiamy sobie dumne odznaki "wzorowego blogera" i poznajemy towarzystwo. Postanawiam skorzystać z okazji, by wypromować swojego bloga i daję sobie zrobić zdjęcie wraz z jego adresem na kartce. Potem proszę o kubek wrzątku i robię herbatę z torebki, którą mam w plecaku. Spotykamy mojego znajomego, Reksia, który proponuje after-party na nieodległym placyku (szczęśliwie mnie nie demaskuje...) - Dam wam nocleg - zachęca.- W domu nie ma jak, ale na strychu jest dużo miejsca!

Postanawiam się zgodzić. Wojtas dzwoni po znajomych, a my w tym czasie rozprawiamy o rozszerzaniu się wszechświata z nowo poznanymi blogerkami. W końcu pojawiają się znajomi Wojtka: Olek i Zosia. Olek, słysząc, że chcemy nocować na strychu, mówi:- Też mam miejsce na strychu, ale tam jest sporo sadzy, więc mogę was przenocować w domu - uśmiecha się.
Podczas rozmów zakrapianych piwem z lemoniadą biorę Reksia na stronę. Chcę się gdzieś umyć, a przecież nie wiem, jak sprawa będzie się miała tam, gdzie mieszka Olek. Reksio stwierdza, że u niego odpada, ale jego kumpel, Kamil, ma "wolną chatę". Dzwoni więc do niego i za parę minut kieruję się w stronę nowodworskich bloków. Kamil o czerwonych oczach wita mnie radosnym: - Co wy odpi...cie?

Przy szklance wody tłumaczę mu, dlaczego powinien mi pokazać gdzie trzyma mydło i ręcznik. Daje się przekonać. Odświeżona wracam z Kamilem, który postanawia dołączyć. Blogerki uciekły na VIP-owską imprezę, jak same ją określiły. Prowadzimy więc wraz z Olkiem, Wojtasem, Reksiem i Zosią dyskusje, bujając się na huśtawkach i podziwiając gwiazdy.
W końcu postanawiamy wyruszyć na Ołbin, gdzie mieszka Olek. Gnamy przez cały miasto nocnym autobusem.
Słońce nad antenami

Wchodzimy do mieszkania w starej kamienicy. Wita nas Sierściuch, koci towarzysz Olka. Spędzamy wieczór i połowę nocy na radosnych rozmowach. Olek przyrządza wegetariańską pizzę i chóralnie stwierdzamy, że może zrobić jeszcze jedną.

Nad ranem, czując jak kość ogonowa wbija mi się w plecy, ogłaszam, że zamierzam wyjść, by zobaczyć wschód słońca. Olek stwierdza, że oglądanie wschodu słońca z ulicy to jak lizanie cukierka przez szybę. Podaje mi lornetkę i płytę CD. - Idziemy na dach - zarządza.

Średnio mi się podoba ten pomysł, biorąc pod uwagę stan świadomości moich towarzyszy. Na szczęście drabina była zawieszona wewnątrz budynku i wszyscy, może nie zupełnie bez problemów, pokonują jej szczeble. Gdy staję na dachu, pojmuję, że to jedno z tych miejsc, których podświadomie szukałam - las anten na starych, sypiących się kominach. Wciągam do płuc rześkie powietrze. Gdy słońce jest już wysoko, przykładam do oczu lornetkę, a do jej okularu płytę CD. Kamil i Reksio postanawiają wrócić do domu. Mnie, Wojtasowi i Zosi gospodarz proponuje nocleg. Zosia przekonuje jednak, że powinnam pojechać do jej mieszkania w Leśnicy. - W zamku jest darmowa wystawa Salvadora Dalego - mówi.

W okolicach 8 rano żegnamy się więc z Wojtasem i Olkiem, który, jak się właśnie okazało, za trzy godziny zaczyna niedzielną, piętnastogodzinną zmianę w pizzerii.

Po dość długiej podróży lądujemy w mieszkaniu Zosi. Budzimy się przed 17. Zosia przygotowuje... śniadanie. Jedziemy do leśnickiego zamku. Tam okazuje się, że wstęp jest... płatny. A my nie mamy pieniędzy. Przypominam sobie, na co wydałam moje jedyne 10 złotych i klepię się dłonią w czoło. Zosia zaczyna opowiadać bileterowi wzruszającą historię Marty z Małego Miasta. Udaje się go przekonać, by wpuścił nas "za uśmiech". Warto było. Grafiki Dalego mają w sobie coś niezwykłego. Po obejrzeniu wystawy wracam. Na dworzec.

Dogrywka w jadłodajni

Czuję niedosyt wiedzy. Nie spróbowałam skorzystać z jadłodajni dla bezdomnych. Postanowiłam to nadrobić następnego dnia. Wybrałam się do stołówki Caritasu. Na miejscu przeszłam przez tajemniczą bramę. Po lewej stronie zauważyłam jadłodajnię w białym baraku. Chwyciłam tłustą klamkę i weszłam do przedsionka. Uderzył mnie gryzący zapach, postanowiłam więc zostać na moment w przedsionku, by się przyzwyczaić.

Przywitały mnie podejrzliwe spojrzenia. Nieco zbita z tropu stanęłam na środku jadłodajni. Po kilku chwilach nerwowego kręcenia stopą, zdecydowałam się dosiąść do starszego pana, który jadł akurat zupę. Zdenerwowanie musiało podziałać na moją korzyść, bo kiedy gorączkowo zastanawiałam się, jak zacząć rozmowę, usłyszałam:

- Pani bez kartki, co?
- Tak - odetchnęłam z ulgą. - Gdzie można ją zdobyć?

Okazało się, że kartki można znaleźć albo u kierownika jadłodajni, albo w Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej.

- Ale niech się pani nie martwi. Dostanie pani jedzenie - zapewnił mnie rozmówca i przedstawił swój plan. Do godziny 13. przychodzą ludzie z kartkami - oni mają pierwszeństwo. Potem jest chwila pustki przy okienku i znów pojawiają się ci z kartkami, tym razem zaopatrzeni w kanki i słoiki. - Trzeba poczekać na odpowiedni moment i wtedy podejść - mrugnął porozumiewawczo starszy pan.

Czekając na "odpowiedni moment", zapytałam, czy są jadłodajnie wydające jedzenie bez kartek. Okazało się, że są trzy takie takie przybytki. A gdzie najlepiej dają jeść? - W hotelu Wrocław! - ze śmiechem stwierdza starszy pan. Wygląda na to, że nadszedł "odpowiedni moment", bo mój rozmówca podszedł do okienka. Staję obok i uchylam się przed łyżką wściekłej kucharki. - Tylko z kartkami! - krzyczy.

- A pani tu po co?! - słyszę rozeźlonego mężczyznę.
- Po jedzenie, a po cóż innego? - odparowuje mój towarzysz.

Okazuje się, że powodem tego wybuchu jest kartka na jedzenie, którą rozeźlony człowiek trzyma kurczowo w dłoni.

- No, to trzeba przepuścić... - wzdycha starszy pan.

Wracamy do stolika. - Jak tak można - z wyrzutem mówi starszy pan. - Przecież do odważnych świat należy.

Podchodzę więc do okienka i tym razem udaje mi się dostać talerz gorącej zupy. Jedząc ją z niedowierzaniem stwierdzam, że smakuje lepiej niż to, co serwowano w szkolnej stołówce.

Udało mi się!

Przetrwałam dwa dni we Wrocławiu, wydając jedynie 10 zł, które na dobrą sprawę nie były mi konieczne do przeżycia. Pierwszy raz od dawna nie miałam rozplanowanego dnia i nigdzie się nie spieszyłam. Decyzje podejmowałam, opierając się jedynie na intuicji. Ale trzeba oddać honory mojemu szczęściu, bo udało mi się bezpiecznie przetrwać dwa dni w dużej mierze dzięki temu, że trafiłam na dobrych, uczciwych ludzi.

* Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska