Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Janusz Panasewicz: Na doła pomaga mi Vivaldi

Robert Migdał
fot. Universal Music Polska
- Mieliśmy zagrać kilkanaście koncertów z piosenkarką, która dopiero zaczynała karierę w USA. Nasi menedżerowie powiedzieli jednak "nie". Tłumaczyli: "Wy macie już dwie płyty na koncie, a ona dopiero jedną pioseneczkę. Nie warto...". Tą debiutantką była Madonna. Z Januszem Panasewiczem, wokalistą zespołu Lady Pank, rozmawia Robert Migdał

Często Pan chodzi do filharmonii?
Nieczęsto. Ale zdarza mi się pójść - nie jest to może wyjście raz w miesiącu, bardziej od wielkiego wydarzenia. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że parę razy byłem.

I wtedy wdziewa Pan garnitur, biała koszula, mucha.
Aż tak, to nie. Nie idę oczywiście w podartych spodniach. Staram się ubrać schludnie, ale wygodnie.

Na półkach w domu są krążki z muzyką poważną?
Muszą być, bo niekiedy mnie nachodzi taki nastrój, że nic innego nie pomaga, tylko klasyka. Uwielbiam Vivaldiego i jego "Cztery pory roku". Jak nadchodzi jesień, znużenie, to sobie włączam "wiosnę" i od razu mi się humor poprawia, przechodzi zdołowanie, i nawet pogoda za oknem staje się bardziej strawna. Tak się dzieje, kiedy sobie "pierdzielnę" w głośnikach "wiosnę". (uśmiech)

I teraz Lady Pank poszedł w stronę klasyki. Wydaliście właśnie płytę "Symfonicznie" - są na niej wasze największe przeboje, w nowych aranżacjach i zagrane z muzykami filharmonii gdańskiej.
To był zupełny przypadek, że tak się stało.

Pomyślałem, że idziecie śladem Budki Suflera, Perfectu, Dżemu czy Comy, którzy już zrobili takie płyty: stare przeboje nagrane z towarzyszeniem orkiestry. Bardzo oklepane.
Nie my wpadliśmy na ten pomysł. Naszym przyjacielem jest menedżer filharmoników gdańskich. I zadzwonił pewnego dnia: "Może byście coś zrobili z moją filharmonią? Grają tutaj bardzo młodzi, fajni ludzie. Tacy do przodu". Wybraliśmy kilkanaście piosenek, wysłaliśmy im na zasadzie - "jak coś z tego wyjdzie, to wyjdzie". I po kilku miesiącach spotkaliśmy się w Gdańsku, zagrali nam i... wbiło nas w fotel. To nie było tylko wykonanie przebojów Lady Pank z towarzyszeniem orkiestry. Oni dali nowe, inne życie naszym piosenkom.

Mnie zaciekawiło to, że obok Waszych piosenek, są też utwory klasyczne. W pakiecie. Przed utworem "Sztuka latania" symfonicy najpierw grają "Madame Butterfly" Pucciniego, wstępem do "Małej Lady Pank" jest motyw muzyczny z "Traviaty" Verdiego...
...a przed "Kryzysową narzeczoną" gramy "Wesołą wdówkę" Lehara. Bardzo nam się podobało, że dobrali utwory klasyczne pasujące muzycznie czy tematycznie do naszych piosenek.

Uczyliście się grać swoje piosenki, które od lat macie opanowane, na nowo.
Oj, tak. Musieliśmy być zdyscyplinowani, nie mogliśmy sobie poszaleć, poimprowizować, pozmieniać coś, jak na naszych zwykłych koncertach. Jestem dumny z siebie i kolegów, bo wykazaliśmy się dużą pokorą i cierpliwością.

Mieliście obawy przed wspólnym graniem: że wy rockmani, oni - poważni, w eleganckich smokingach? Inny rodzaj muzyki, inne granie.
Obawy były, ale rozpierzchły się po pierwszych próbach. A gdy zobaczyliśmy reakcję publiczności - wiedzieliśmy, że będzie OK. Poza tym większość filharmoników to młodzi ludzie, którzy znają piosenki Lady Pank, wychowali się na nich, czuli i czują je. Dlatego świetnie nam się grało. Bardzo dobrze się razem bawiliśmy. I muzycy z Gdańska mieli frajdę: bo zawsze grają na sali, gdzie jest cicho, spokojnie, ludzie siedzą wygodnie w fotelach, a tu nagle spotkała ich inna rzeczywistość - głośno, publiczność szaleje na stojąco... Nowe wrażenia dla wszystkich. Wielka energia.

Ta energia cały czas Pana rozpiera. Jakoś nie umie Pan usiedzieć w jednym miejscu.
Taka natura. Nie mamy ochoty tylko odcinać kuponów od popularności. Nosi nas, ciągle chcemy nagrywać nowe rzeczy, eksperymentować. Nam się cały czas chce.

Niektórzy, po kilka latach grania, czują znużenie. Wypalenie. A wy już dajecie czadu na scenie od 30 lat.
Kawał czasu, prawda? Ale muzyka cały czas nas napędza do życia. Nie jesteśmy zmęczeni, mamy masę pomysłów. I muszę panu zdradzić: ciągle czegoś szukamy, ciągle wydaje nam się, choć nagraliśmy mnóstwo piosenek, że te najważniejsze, najlepsze, jeszcze przed nami. Że jeszcze do końca nie pokazaliśmy, na co nas stać. Czujemy wielki głód, takie muzyczne nienasycenie. To napędza też w zwykłym życiu. Mnie na przykład pozwala zapomnieć, że nie jestem już młodzieniachem.

No, i mówi się, że dzieci odmładzają.
To mnie podwójnie. Za kilka dni moi synkowie - Bruno i Julek - będą mieli po pięć lat. Żywe srebra, ciągle w biegu, muszę za nimi ganiać. Są teraz na etapie Leo Messiego, więc zasuwam za nimi na boisku. Muszę, mimo swoich lat na karku, mieć kondycję: po powrocie z przedszkola jeszcze godzinę szalejemy "w nogę".

Fani piłki?
Wielcy, zresztą tak jak i ja. Ostatnio pojechałem do Barcelony, gdzie miejscowi grali z Realem. I musiałem im kupić w sklepie firmowym drużyny z Barcelony koszulki Messiego. Żeby się odróżniali - to jeden dostał tradycyjną, granatowo-niebieską, w której grają u siebie, a drugi - żółto-pomarańczową, w której grają na wyjazdach. Byli przeszczęśliwi. I mają niespożytą energię.

Lady Pank też był kiedyś wulkanem energii. Zaczynaliście 30 lat temu. Młodzi, piękni...
… pełni pomysłów. (uśmiech)

Miłe czasy?
Wspaniałe, choć były tylko dwa programy w TV, kilka gazet, a mimo to popularność ogromna. I to od samego początku. Euforyczny stan. Czuliśmy, że cały świat, całe życie, stoi przed nami otworem. Graliśmy, byliśmy szczęśliwi, choć finansowo nie było tak dobrze, jak teraz - na wiele rzeczy nas nie było stać. No i w sklepach pusto, paszportów nie było na zawołanie, więc zagraniczne wycieczki odpadały. Ale zjeździliśmy całą Polskę. Wspominam to życie bardzo romantycznie. Zwariowane to były czasy, mimo tego syfu dookoła.

I życie towarzyskie kwitło.O wiele bardziej niż teraz. Może w tej polskiej biedzie ludzie byli bardziej szczerzy dla siebie, milsi, chętniej się spotykali, chętniej ze sobą rozmawiali. I o wiele bardziej lubili się dobrze bawić.

O tych zabawach chłopaków z Lady Pank, to legendy krążyły po całym kraju.To nie były legendy. Cóż poradzić - mieliśmy wielki temperament i pomysłowość.

Te zdemolowane pokoje hotelowe.
To nie było nagminne (śmiech). Każdy wiek ma swoje prawa, więc co zrobić. Teraz nam się to nie zdarza.

Nic a nic?Już nie balangujemy. Najczęściej po zagranym koncercie od razu wracamy do domów. Żeby nie kusić losu (uśmiech). A kiedy już zostajemy w hotelu, to grzecznie gramy w bilarda i... do spania. Wyrobiliśmy już normę wygłupiania się w życiu.

Wrocławianie mają teraz szansę zobaczyć początki Lady Pank. W Rynku stoi wystawa zdjęć Chrisa Niedenthala, które wiele lat temu robił w stolicy Dolnego Śląska. Na jednej z fotek jesteście Wy - z początku kariery, na próbie w jazzowym klubie "Rura".
Super! Nie wiedziałem. Miło słyszeć. Muszę panu powiedzieć, że Wrocław zawsze mi się dobrze kojarzył, dobrze się w nim czuliśmy. Znam to miasto, umiem się w nim poruszać, mam mnóstwo znajomych. No i przecież Janek Borysewicz pochodzi z Wrocławia, i Edmund Stasiak z pierwszego składu też był wrocławianiniem. W związku z tym Wrocław był dla nas takim drugim domem, często robiliśmy tu próby zespołu.

Ten czas, trzy dekady na scenie, to pewnie dla was taki czas podsumowań: a to nam wyszło, to mogliśmy jednak zrobić lepiej. A co wam się nie udało. Co jest taką waszą zawodową porażką?Wyjazd Lady Pank w 1986 roku do Stanów Zjednoczonych. Mieliśmy dużo energii, zapału, w dorobku nagrane dwie płyty. Jednak nie byliśmy gotowi na karierę zagraniczną. Byliśmy za bardzo rozpieszczeni, wygodni - mieliśmy w Polsce popularność, fanów - a w USA trzeba się było starać, wziąć do ciężkiej roboty: wywiady, spotkania w studiach, wytwórniach, koncerty. A nam niestety się nie chciało. Dla nas to była strata czasu. I to był wielki błąd. Mentalnie byliśmy amatorami, a do tego dochodziło nasze podejście do muzyki - takich młodych, gniewnych. Nie podobała nam się ta otoczka biurowo-marketingowa tego amerykańskiego szołbiznesu. I nie zrobiliśmy kariery na Zachodzie. A była wielka szansa.

Żałuje Pan?
Jednego w tych Stanach żałuję bardzo. Czegoś, co się nie stało z naszej winy. Mieliśmy propozycję, żeby zagrać kilkanaście koncertów, jako support, przed piosenkarką, która dopiero zaczynała karierę w USA. Nasi menedżerowie powiedzieli jednak stanowcze "nie". Tłumaczyli nam: "Wy macie już dwie płyty na koncie, popularność, tysiące fanów, a ona dopiero jedną pioseneczkę. Nie warto. Kim ona jest, żebyście wy przed nią grali support?". I nie pozwolili. A bardzo chcieliśmy.

Jaka to była piosenka?"Like a Virgin", a tą początkującą piosenkareczką, z którą mieliśmy ruszyć w trasę, była Madonna...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Janusz Panasewicz: Na doła pomaga mi Vivaldi - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska