18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wdowa po Kapuścińskim: U Rysia na strychu wciąż wiszą zdjęcia (ROZMOWA)

Jacek Antczak
fot. Tomasz Hołod
"Patrz, jaki spocony ten chłopiec, skubaniutki" - powiedział do mnie, gdy wywołał swoje pierwsze zdjęcie. Do końca życia nie zapomnę takich chwil - z Alicją Kapuścińską, wdową po wielkim reporterze, rozmawia Jacek Antczak

Gimnazjaliści jednej z wrocławskich szkół dostali niedawno zadanie, by na podstawie opinii czytelników, którzy znają książki Ryszarda Kapuścińskiego, wybrać, co będzie ich lekturą: "Heban" czy "Cesarz". Którą wybrałaby ich pierwsza czytelniczka?
- Obie. Bo każda z książek Ryszarda ma swoją historię, a z tymi dwoma związane są dla mnie niezwykłe wspomnienia. Pamiętam, w jakich sytuacjach Ryszard napisał ich pierwsze zdania.

Jak to było?
- Chociaż przed rozpoczęciem pisania był w danym kraju, choć miesiącami czy latami zbierał materiał, zawsze kiedy miał zacząć pisać, zaczynał się dla niego dramat i męka. "Jak będę miał pierwsze zdanie, to mam książkę" - mówił jednak. Z "Cesarzem" strasznie się z tym początkiem męczył, chodził i chodził tygodniami, i nie mógł nic wymyśleć. Wreszcie powiedział: "Zaraz, zaraz, cesarz miał przecież pieska". I zaczął pisać: "To był mały piesek rasy japońskiej. Nazywał się Lulu. Miał prawo spać w łożu cesarskim. W czasie różnych ceremoni uciekał cesarzowi z kolan i siusiał dygnitarzom na buty...". I potem już poszło.

"Heban" powstał w 1998 roku, dokładnie 20 lat po "Cesarzu". Nie było już łatwiej?
- Nie było. Z początkiem "Hebanu" też się było strasznie trudno. Ja już o nic nie pytałam, chodziłam koło niego po cichutku. I w pewnym momencie zszedł na kolację z poddasza, gdzie miał pracownię, i jak gdyby nigdy nic powiedział: "Zacząłem pisać". Wykrzyknęłam z entuzjaz-mem: "Jak to?! Zacząłeś?!". Poszedł na górę, przyniósł pierwszą stronę i zaczął czytać: "Przede wszystkim rzuca się w oczy światło. Wszędzie - światło. Wszędzie - jasno. Wszędzie - słońce". Znam to na pamięć. On pisał, a ja mu emocjonalnie pomagałam. Ryszard bardzo przeżywał swoje pisanie. Żeby się zmobilizować i być zmuszonym do pisania, umawiał się nawet z gazetami, najpierw z "Kontynentami" czy "Kulturą", potem z "Gazetą Wyborczą", że co tydzień będzie im dostarczał kolejny odcinek. I już nie miał wyjścia, bo tekst musiał być.

A czasie jego podróży mogła mu Pani pomóc, podtrzymać na duchu?
- Nie było takiej możliwości, gdyż traciliśmy ze sobą kontakt w momencie, gdy zamykały się za nim drzwi samolotu. A gdy był korespondentem Polskiej Agencji Prasowej, bywał w najbardziej niebezpiecznych miejscach, gdzie toczyły się wojny i rewolucje. Telefonów w Afryce nie było, więc dowiadywałam się, co się dzieje z moim mężem, z depesz, które przysyłał do PAP, przez urządzenie, które nazywało się teleks. Pozwalano mi czytać te depesze. Kiedyś przyszłam do redakcji i czytałam, że jechał drogą, a przed nim pojawiła się płonąca bariera, obok której stali uzbrojeni żołnierze. I że miał do wyboru: albo się zatrzymać i zostać zastrzelonym, albo spróbować tę barierę pokonać. Rozpędził się... i jakoś się udało. Może pan sobie wyobrazić, co ja przeżywałam, kiedy to czytałam! To tylko przykład tego, co go tam spotkało. Miał dużo takich niebezpiecznych epizodów, kilka razy też chorował.

I wtedy Panią, lekarza, jedyny raz do niego wysłano...
- Tak. Ryszard zachorował na malarię. Choroba miała postać mózgową, był nieprzytomny. Cudem z tego wyszedł, ale jego organizm był już tak osłabiony, że odezwała się stara, powojenna gruźlica. Zaczął pluć krwią. Polska Agencja Prasowa wiedziała, że jestem lekarzem i postanowiła wtedy mnie do niego wysłać, ponieważ Ryszard był akurat w spokojnym miejscu, ówczesnej Tanganice. Leczył się tam w przychodni afrykańskiej, nie w szpitalu dla białych, gdyż tak było taniej, a on nie chciał narażać PAP-u na wydatki. Ale nie chciał też wracać i leczyć się w Polsce, bo pomyślał, że mu powiedzą, że źle znosi klimat i następnym razem go nie wyślą. Leczył się więc w przychodni, gdzie pielęgniarz, przygotowując dla niego zastrzyk, strzykawkę gotował w garnuszku razem z jajkami. Dla mnie taka aseptyka była przerażająca. Na szczęście podleczono go na tyle, że mógł dalej pracować. To był mój jedyny wyjazd do niego, do Afryki.

A na wakacje jeździliście razem?
- Raz. Za to był to niezapomniany wyjazd, bo wtedy, w 1959 roku Rysiu kupił skuter. I wszyscy koledzy patrzyli na nas z podziwem, bo mieli wueski albo jawy, a my z Ryszardem na włoskiej lambretcie pojechaliśmy sobie na Mazury.

Jedyne wakacje, a poza tym, jak Pani żartowała, "przez pół wieku byłam na etacie u Ryśka"?
- Byłam, ale częściowo, bo miałam też własny etat, w szpitalu. On miał swoje zawodowe zadania, a ja swoje. I nie mogłam protestować, że wyjeżdżał, bo jak akurat był w domu, to ja często chodziłam na całodobowe dyżury. Musieliśmy więc jakoś godzić nasze obowiązki. Ale rzeczywiście, całe życie starałam się mu pomagać, a teraz, po śmierci, Ryszard zatrudnia mnie już na całym etacie. Moim najważniejszym zadaniem w tej "pracy" jest pielęgnowanie pamięć o nim.

Jeden z wywiadów zakończyła Pani apelem: "Pamiętajcie o Ryśku". Świat pamięta? Polska pamięta?
- Tak, o Ryszardzie pamięta, się w wielu zakątkach świata, i jest to wspaniała pamięć, na co codziennie dostaję mnóstwo dowodów. Staram się dbać też o to, żeby w tej pamięci pojawiły się też jego fotografie, ponieważ świat zna go jako znakomitego reportera, a dotąd mało znane było to, że Ryszard był też świetnym fotografem. We Wrocławiu zrobiliśmy już dwie afrykańskie wystawy, teraz do Muzeum Narodowego trafiła wystawa "Zmierzch imperium" z fotografiami, które zrobił na przełomie lat 80. i 90., uzupełniona osobistymi zdjęciami z rodzinnego Pińska, do którego pojechał w 1979 roku. Takich wystaw było już kilkadziesiąt, nie tylko w Polsce, ale też we Włoszech, Hiszpanii, w Niemczech, Austrii, Bułgarii, na Węgrzech. Ale wiele niezwykłych fotografii wciąż w różnych miejscach odnajdujemy, dlatego Fundacja Ryszarda Kapuścińskiego wciąż ma nowe materiały. W pracowni Ryszarda jest już dziesięć tysięcy negatywów.

Dlaczego Ryszard Kapuściński za życia je tak rzadko pokazywał na wystawach?
- Ponieważ najważniejsze dla niego były jego reportaże i książki. Poza tym starał się nie łączyć fotografii z tekstami, gdyż uważał, że to jest odrębny sposób wypowiedzi reporterskiej, a jego książki nie potrzebują ilustracji, gdyż nie są książkami podróżniczymi. Owszem, w pierwszych reportażach książkowych, na przykład w "Jeszcze dzień życia" czy "Czarnych gwiazdach", było kilka zdjęć, które podkreślały niektóre wydarzenia, ale potem już tego stanowczo zaniechał.

Była Pani świadkiem, kiedy wywołał swoje pierwsze zdjęcie w życiu?
- To była przepiękna scena,której nigdy nie zapomnę, choć działo się to pół wieku temu. Mieszkaliśmy w małym mieszkanku na warszawskim Muranowie. W pokoju spała nasza córeczka, więc wszystko odbywało się w kuchni - tam jedliśmy, zmywaliśmy naczynia i tam Ryszard miał biurko, na którym pisał. Stały tam też miski z napisami "wywoływacz" i "utrwalacz". I pamiętam, jak stał nad tą miską, wpatrywał się w nią i jak zaczęło się wyłaniać zdjęcie takiego czarniutkiego chłopczyka. I nagle Rysiek zobaczył, że na czole tego afykańskiego dziecka perli się pot, i mówi z zachwytem: "Popatrz, jaki on spocony, skubaniutki". Był szczęśliwy, bo czuł się tak, jakby stworzył to dziecko.

Jakim aparatem robił zdjęcia?
- Zaczynał od radzieckiej Zorki, potem były Leica, Rolleiflex, a w końcu Canon. Ale to zawsze były tradycyjne aparaty, o cyfrowej fotografii nigdy nie chciał słyszeć. Do końca życia miał negatywy. Długo robił zdjęcia czarno-białe, potem zdecydował się na kolor. Sam je zawsze wywoływał i był pierwszym widzem.

Na jego fotografiach najczęściej są ludzie.
- Bo fotografował przede wszystkim ludzi, ale starał się najpierw uzyskać ich milczącą zgodę. Milczącą, bo przecież nie znał ich języka. Zawsze dawał im do zrozumienia, że to nie jest z jego strony akt agresji, że nie chce ich zaskoczyć. Na samym początku jakiś człowiek przeraził się nieoczekiwanym trzaskiem migawki i wtedy powiedziano mu, że w Afryce wielu ludzi uważa, że fotografowanie to zabieranie im duszy. To była dla niego nauczka i odtąd zawsze najpierw nawiązywał kontakt wzrokowy, uśmiechał się. Gestem pytał, czy może, i dopiero wtedy robił zdjęcia. Najbardziej interesowały go ludzkie postacie, twarze, zachowania. Ale są również inne fotografie: jakiejś drogi bez końca, piękny korzeń odarty z kory i leżący na plaży, zza którego wyłania się nadmorski horyzont, ślady na piasku, fragmentu rozwichrzonej palmy, kamień. Podobnie jak fragmenty jakiegoś tekstu w "Lapidariach", nazywał tego rodzaju zdjęcia fragmentem rzeczywistości, poetyką fragmentu. Niewykluczone, że z takiej fotograficznej poezji fragmentu przygotujemy kolejną wystawę, ponieważ tych nieosobowych, artystycznych fotografii zrobionych przez Ryszarda też zachowało się sporo.

Czy Ryszard Kapuściński miał swoje ulubione fotografie, do których wracał?
- Tak, w pracowni powiesił kilka tych abstrakcyjnych fotografii i zdjęcie z Angoli, na którym są roześmiane dziewczęta z karabinami w dłoniach.

Gdzie są teraz te zdjęcia?
- Wiszą tam nadal. Tam wszystko pozostało nietknięte. Rysiu położył na biurku jakąś teczkę, jakiś kamyk z egzotycznej plaży - leżą na tym samym miejscu, w jego pracowni, którą urządziliśmy na przebudowanym strychu. Staram się, by patronat nad nią objęło Muzeum Literatury.

Wystawę we Wrocławiu można oglądać do końca września. Ryszard Kapuściński opowiadał mi kilkanaście lat temu, że w swojąpierwszą reporterską podróż wybrał się właśnie tu. Tuż po wojnie , jako nastolatek, przyjechał do Wrocławia, a wojenne zniszczenia zrobiły na nim ogromne wrażenie.
- A ja, wracając z kolonii w 1948 roku, zatrzymałam się z grupą we Wrocławiu i zwiedzałam Halę Ludową. Nie wiedzieliśmy jeszcze o sobie, a być może już wtedy się spotkaliśmy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska