Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tak walczyły dolnośląskie gangi (ROZMOWA Z BYŁYM GANGSTEREM)

Marcin Rybak
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne fot. Piotr Krzyżanowski
We Wrocławiu trwa wojna gangów. Czy będzie podobna do tych, które znamy z historii? Dolnośląscy gangsterzy zabijali, bo walczyli o kontrolę nad szlakami przemytu papierosów i alkoholu. O to, kto będzie pilnował agencji towarzyskich, stał na bramce w pubie czy dyskotece. Kto gdzie będzie mógł wprowadzać na rynek narkotyki. Albo strzelali do siebie, bo pokłócili się o dziewczynę, bo ktoś kogoś uderzył, upokorzył, wypił o drinka za dużo i zaszumiało mu w głowie. Albo... przez pomyłkę. - Stara gwardia odsiedziała wyroki. W mieście pojawili się nowi ludzie - mówi o wrocławskiej wojnie jeden z najgroźniejszych przed laty przestępców.

Jesień 1989 roku. Blok komunistyczny drżał w posadach. W Polsce przejmował władzę pierwszy niekomunistyczny premier Tadeusz Mazowiecki. Budzili się obywatele Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Państwa, z którym Polska graniczyła przed zjednoczeniem Niemiec - przedzierali się przez zieloną granicę do Polski, jechali do Warszawy i przeskakiwali przez płot ambasady RFN. Chcieli na zachód. Tam gdzie wtedy było "normalne" życie.

Granicy przed uciekinierami próbowali pilnować żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza, czyli dzisiejszej Straży Granicznej. Jednym z takich żołnierzy był wtedy Ryszard M. Jak wszyscy wyłapywał uchodźców przechodzących przez Nysę Łużycką koło Zgorzelca i odstawiał, jak nakazywały przepisy. Choć raz zlitował się. Przymknął oko i puścił rodzinę Niemców z NRD.
Kilka lat później ten sam Ryszard razem z bratem Zbigniewem "Carringtonem" stworzył wielki gang przemytników. Na zachód przerzucali papierosy, oczywiście mijając obowiązki płacenia cła i podatków. Do Polski zaś przywozili spirytus.

Zaczęło się banalnie. Ot, wiadomo, początek lat dziewięćdziesiątych: załamanie gospodarki, bezrobocie. Do Ryśka i Zbyszka zgłosił się ktoś, kto poprosił o przeszmuglowanie do Niemiec - już wówczas zjednoczonych - trochę papierosów. Zgodzili się. Przepłynęli Nysę Łużycką z niewielka ilością kontrabandy. Zarobili pierwsze nielegalne pieniądze. Potem biznes zaczął się rozwijać. Do braci przyklejali się młodzi ludzie, bez pracy szans i perspektyw. Zaczęli się coraz lepiej organizować. Opłacali strażników na granicy, by patrole nie niepokoiły przemytników w pracy. Były radiostacje, specjalne urządzenia do podsłuchiwania niemieckiej straży granicznej. Kupili sobie ponton. Mieli nawet pomysł żeby zbudować swój własny most przez zielona granicę - tak, by auta z papierosami szybko przerzucać. Z budowy przeprawy zrezygnowali, ale...

Niedługo później poznali zgorzeleckich złodziei samochodów, którzy mieli układ w Lubuskiem. W Sękowicach budowano nowe przejście graniczne i most przez rzekę. Budowlańcy postawili swój tymczasowy most techniczny dla dźwigów i ciężarówek.
Samochodowi złodzieje wykorzystywali ten most do sprowadzania do Polski aut. W zamian za udział w zyskach z przemytu udostępnili go też grupie Zbyszka i Ryśka. To tędy przyjeżdżał do Polski kupowany we Włoszech i Francji spirytus. Pieniądze brali też strażnicy graniczni - żeby odwracali głowy, gdy jedzie tir ze spirytusem.

Podobno od tego mostu zaczęła się wojna. Bo Zbyszek postanowił wreszcie "odsunąć" złodziei aut od mostu. Żeby nie trzeba było płacić im "myta". Poza tym - jak to zwykle w biznesie bywa - tam gdzie są duże pieniądze do zarobienia, tam natychmiast wchodzą inne firmy. Na polsko - niemieckim pograniczu pojawiły się nowe grupy. Też chciały żyć z przemytu. Albo z kradzieży aut, narkotyków, oszustw, haraczy.

Pojawił się "Lelek". Pochodzący ze Wschowy, mieszkający z żoną w Lubaniu. Media zrobiły z niego później głównego wroga "Carringtona". Choć on sam złości się, że to bzdury, mit i nieprawda i że było trochę inaczej. Kreuje się bardziej na "rozjemcę", szefa przestępczej spółdzielni nadzorującego autonomiczne grupki popełniające przestępstwa na własną rękę.

Motyw bezpośredni jest jednak bez znaczenia. Nie ten - to znalazłby się inny powód. Na pograniczu pojawiło się zbyt wielu ludzi ze zbyt wielkimi ambicjami. Było za ciasno dla nich wszystkich. Musiało dojść do eksplozji.

Do "Carringtona" strzelano w 1997 roku dwa razy. Potem na początku 1998 roku zorganizowano zamach na "Lelka". Było jak w westernie. Na drodze pod Lubaniem zwalono słup telegraficzny tuż przed nadjeżdżającym BMW. Ostrzelano auto "Lelka". Życie uratował mu kierowca, który zdążył uciec.

W maju 1998 pod Zgorzelcem grupka Białorusinów została ostrzelana z przejeżdżającego auta. Dwóch zginęło. Latem w Modrzewiach koło Wlenia zginęło czterech gangsterów. Wśród nich "Płomyk" ze Zgorzelca. To on znalazł most w Sękowicach. I to on został "odsunięty" przez Carringtona. Ta zbrodnia do dziś nie jest wyjaśniona. I raczej nie będzie.
Co wiadomo? Ano mniej więcej tyle, że "Płomyk" z kolegami porwali "Grzywę" - człowieka "Carringttona". Przetrzymywali go w domku w Modrzewiach. Tam właśnie pojawił się "Carrington" ze swoimi ludźmi, by odbić kolegę. Zamordowano czterech porywaczy.

W sierpniu 1998 roku pod nogami "Carringtona" wybuchła bomba. Zamachowcy ustawili ją pod wycieraczką przed blokiem w Zawidowie koło Zgorzelca. Tu mieszkał "Carrington". Nie odniósł poważniejszych obrażeń. Bombę - dziś już to wiemy - podłożył Marek W. Kolejny mocny człowiek, który pojawił się na pograniczu. Też chciał robić tu interesy i jemu też przeszkadzał "Carrington". Czy W. był związany z "Lelkiem"? Może tak, może nie. Świat gangów jest bardziej skomplikowany niż nam się wydaje - dziś jesteś moim przyjacielem, jutro zostaniesz moim wrogiem, a za tydzień zawiążemy sojusz przeciw komuś jeszcze.

Markowi W. w organizacji zamachu na "Carringtona" w Zawidowie pomagał ochroniarz - Walerian, pochodzący z Kaliningradu Koreańczyk z rosyjskim paszportem. Kilka dni później Marek i Walerian byli w Lwówku Śląskim. Zauważyli śledzącego ich forda z pięcioma młodymi mężczyznami. Walerian był przekonany, że to zabójcy "Carringtona". Wywabił ich za miasto na pusta drogę, wyciągnął z auta i ostrzelał. Pięciu drobnych rzezimieszków zginęło przez pomyłkę. Nie byli zabójcami. Nie wiedzieli, że w aucie jest Marek W. i Walerian. Myśleli, że to auto ich dłużnika. Po kilku tygodniach zginął sam Marek W. Montował w domu bombę. Eksplodowała mu w rękach.

Tego było już za wiele. Na samej górze w Warszawie ktoś wreszcie zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że kawałek terytorium Polski wymyka się spod kontroli. Powołano specjalną grupę: CBŚ, Urząd Ochrony Państwa, Straż Graniczna. Weszli na pogranicze i zaczęli robić porządek. Pojawił się pierwszy na Dolnym Śląsku świadek koronny - "Zabora". Na pogranicze wrócił spokój. Nysa Łużycka przestała płynąć krwią. Dziś dowódca policyjnej akcji mieszka sobie spokojnie na emeryturze na jednym z wrocławskich osiedli. Kolekcjonuje grafikę.

***
Wrocławskie gangi zaczęły się od sportowców. Tu nie było granicy i przemytów papierosów. Tu były "bramki". Czyli ochrona dyskotek. Na ich ochronie stawali bokserzy, zapaśnicy, judocy, karatecy. Powstały pierwsze kasyna gry. W pubach i dyskotekach wstawiano automaty hazardowe. Wreszcie pojawiły się "agencje towarzyskie". Wszędzie było potrzeba ochrony. Tak więc liczba ochroniarzy rosła.

Pomału zaczęli wchodzić w nielegalne biznesy. Kradli auta albo pomagali ich złodziejom. Sprzedawali narkotyki. Przejęli co najmniej dwie knajpy: tę w Pałacyku przy ulicy Kościuszki i legendarną Redutę przy Piotra Skargi, na Wzgórzu Partyzantów. Zarabiali wielkie pieniądze i "rządzili" w mieście.

Ich liderem stał się Leszek C., były mistrz Polski w boksie. Obok niego stali inni mocni ludzie: Piotr S. - na początku lat 90. mistrz świata w teakwondo, Wiesław B. "Cygan". No i - podobnie jak na pograniczu - zaczęło się robić za ciasno dla nich wszystkich. Nie każdy zarabiał tyle, ile gangsterska "góra". Więc grupka przestępców z Januszem K. "Kapciem", Grzegorzem B. i Maciejem B. poszła własną drogą. Chcieli "podzielić się" miastem: bramkami, agencjami, miejscami gdzie sprzedają się narkotyki, ochroną automatów do gry.

Tymczasem na Wrocław łakomym okiem patrzeć zaczęli "możni" gangsterskiego podziemia w Polsce - gang z Pruszkowa (zwany przez naszych gangsterów "Warszawą") i legendarny "Oczko" ze Szczecina. Chcieli tu wejść. W dyskotece w Pałacyku i w klubie Imperium na Dworcu Świebodzkim dwie uzbrojone po zęby grupy gangsterów stanęły naprzeciwko siebie z palcami na cynglach. - Każdy z nas chciał mieć głowę na koncie - opowiada jeden z uczestników tamtych wydarzeń. "Głowa" w języku gangsterów to po prostu morderstwo. Zakończyło się pokojowo. "Szczecin" i "Warszawa" wycofały się z Wrocławia. A mogło dojść do jatki.

Wrocławscy gangsterzy o wpływy znów walczyli już tylko ze sobą. W lipcu 1997 roku zginął jeden z nich - "Paralita". Na ul. Jedności Narodowej zastrzelony przez niejakiego "Zająca". Dlaczego? - Był przyjacielem Piotrka S. - mówi jeden z ówczesnych gangsterów. "Zając" odsiedział wyrok za zabójstwo. I właśnie niedawno pojawiły się w mieście "rewelacje" kto miał niby stać za zleceniem tego morderstwa. Mówi się o ludziach z grupy powiązanej z "Kapciem". Wiadomo też, że kilka tygodni przed zbrodnią "Paralita" brał udział w napadzie na agencję towarzyską i pobiciu jednego z właścicieli. "Zając" był tam ochroniarzem. Napady na agencje towarzyskie się powtarzały. Spłonęło auto "Kapcia".

We wrześniu 1997 przy ul. Prostej zginął "Łopuch". Powstała swoista "spółdzielnia" ludzi mających ochotę go zabić. Wiesław B. "Cygan" miał z Łopuchem prywatne zatargi. Tak jak "Łoli" pobity swego czasu przez "Łopucha" w dyskotece "Miedzy Mostami". "Kapeć" miał inne powody - "Łopuch" był dla niego rywalem w walce o kontrolę nad miastem.

Dziś wiemy, że Łopucha zabił Maciej S., zabójca z Legii Cudzoziemskiej sprowadzony przez "Łolego". Ów Maciej robił wtedy w gangsterskim półświatku furorę jako "cyngiel do wynajęcia". Obwożony po melinach, przedstawiany na bandyckich rautach. Wszyscy o nim wiedzieli. Poza… policją. A on się nudził. Myślał, że będzie miał we Wrocławiu więcej pracy i, że będzie miał "jedną głowę w tygodniu". Zaraz po zabójstwie na Prostej wyjechał i ślad po nim zaginął.
"Kapeć" i jego najwierniejsi ludzie" Maciej B. i Grzegorz B. poszli do więzienia za napady, porwania, wymuszenia. Na krótko zrobił się spokój.

- Jak wyjdą znowu będzie Sajgon - powiedział mi wtedy człowiek z półświatka. Wykrakał. W maju 1999 była wielka gangsterska bójka na wrocławskim Rynku. Potem były nieudane negocjacje i próba zawarcia pokoju. Nie udało się. Ludzie "Kapcia" biegali po agencjach towarzyskich i bramkach. Pojawili się u jednego z biznesmenów branży hazardowej, którego interesy ochraniali ludzie Leszka C. Zażądali haraczu dla "Kapcia".

Zaczęły wybuchać bomby pod samochodami. Jesienią 1999 r. na Hubach eksplodował volkswagen Andrzeja M., związanego z "Kapciem". W grudniu na Dębickiego wybuchła bomba pod mercedesem "Szadoka" - jednego z najbliższych ludzi "Kapcia".
Piotrowi S. - mistrzowi świata w teakwondo- ktoś podpalił samochód.

Do największej eksplozji doszło w lutym 2000 roku. Najpierw w kręgielni w centrum Korona grupa ludzi Leszka C. napadła na "Szadoka". Pobili go. Jeden z napastników strzelił do niego kilka razy. Życie "Szadokowi" uratował portfel, który zatrzymał jeden z pocisków. Trafiłby go prosto w serce. Potem strzelano do jednego z ludzi "Kapcia" na Bulwarze Ikara. W Oławie postrzelony został "Kajakarz" - człowiek Leszka C. Pod koniec lutego w twarz dostał "Piszczyk". Też powiązany z gangami, właściciel agencji towarzyskich.

W kwietniu 2000 roku był spektakularny pościg ulicami Wrocławia. Jeep z Piotrem S. - mistrzem świata za kierownicą - ścigał mercedesa z "Szadokiem". Wreszcie interweniowała policja.

W marcu 2000 roku za nielegalne posiadanie broni został aresztowany Dariusz S. "Szczena". - On jest miękki. Zacznie sypać - skomentował w dniu zatrzymania jeden z ludzi z półświatka. Dariusz S,. został później świadkiem koronnym. Jego zeznania przyczyniły się do rozbicia grupy Leszka C. Jesienią 2000 roku zaczęły się aresztowania.

Z miasta wyjechał "Kapeć", który kilka lat później został zatrzymany i postawiony przed sądem m.in. za kierowanie zbrojną grupą przestępczą. Królem miasta krótko był "Szadok". W 2004 roku i on poszedł za kraty.

"Szadok" wyszedł dwa lata temu. "Kapeć" wciąż jest w więzieniu. W 2009 roku przed pubem Miniatura postrzelony został mężczyzna. Już wtedy zaczęły pojawiać się pierwsze informacje o gangach, które znów rosną w siłę i skoczą sobie do gardeł. Później była jeszcze tajemnicza strzelanina na Niskich Łąkach. Wszyscy o niej mówią, a oficjalnie do niczego nie doszło. W sierpniu 2012 znów zaczęły się walki. O wpływy walczą grupa dealerów heroiny z Gaju kontra sportowcy - bramkarze. Gangi nie niepokojone przez policję przez kilka lat uzbroiły się, wzmocniły, zarobiły wielkie pieniądze. Teraz w ruch poszły pałki, kastety, maczety, noże i broń palna. Podobno czekają nas bomby.

Były gangster opowiada Gazecie Wrocławskiej: miałem wszystko, straciłem wszystko, została pustka i dziwny strach

Były najnowsze auta, piękne dziewczyny, narkotyki, koledzy. Nosiłem co dzień w kieszeni tyle kasy, ile zwykły człowiek zarabiał w rok. Grecja, Egipt, Wyspy Kanaryjskie, Safari. Potem poszedłem na osiem lat do więzienia. Została mi tylko matka. Inni odeszli. Dziesięciu moich kolegów nie żyje. Pięciu to inwalidzi. Żaden nie ma normalnej rodziny. Ja też. Ci, którzy teraz "wojują" o wpływy w gangsterskim półświatku też tak skończą - opowiada "Gazecie Wrocławskiej" jeden z największych wrocławskich gangsterów. Jego ksywa budziła kiedyś respekt i szacunek.

Skąd się wzięły grupy przestępcze w latach 9.?

To jest związane ze środowiskami dawnej Służby Bezpieczeństwa. Kiedyś każdy liczący się gangster był konfidentem SB. Na początku lat 90. zaczęły się w Polsce zmiany. Nie było już SB. Ale policja niewiele robiła. Wielu policjantów mało różniło się od gangsterów. Często brali od nich pieniądze. Pamiętam Cześka z komendy Stare Miasto. Był oskarżony w pierwszym wrocławskim procesie zorganizowanej grupy przestępczej. Mówili na niego "grypsujący policjant".

Wydawało mi się, że gangsterzy wywodzili się ze środowisk sportowych. Boks, kick boxing, zapasy, judo.
Mówisz o Wrocławiu. Najwięcej ludzi przyszło do półświatka z Gwardii Wrocław. To był milicyjny (później policyjny) klub sportowy. W mieście rządzili sportowcy. Jak Leszek C., były znany bokser. Ale też inni ludzie, którzy wywodzili się, ze sportów walki. Wtedy nie było broni palnej. Wtedy biło się na pięści. Z Leszkiem kładliśmy wszystkich. On bił strasznie mocno.

Wychodziliście ze sportów. Stawaliście jako bramkarze w dyskotekach. Potem przyszła gangsterka.

Dokładnie tak to wyglądało. Tak ja zacząłem. Kiedy stałem na bramce w dyskotece w jedną noc zarabiałem tyle, ile zwykły człowiek w trzy, cztery miesiące. A kto wtedy przychodził do dyskotek? Nierzadko kurwy i złodzieje. Wtedy najlepiej się zarabiało na kradzieżach aut. Na bramce się z nimi poznałem. Zabierali mnie ze sobą jako obstawę. On otwierał "sztosem" samochód, a ja patrzyłem czy nikt nie idzie. Gdyby szedł, miałem walić go w ryj. Ci złodzieje płacili mi po 2 - 3 tysiące dolarów dziennie. Tak. Dziennie.

Potem wasze środowisko zaczęło się coraz bardziej integrować i organizować.
Leszek C. był legendą. Każdy chciał go znać. Liczyli się z nim i się go bali. Najpierw staliśmy na bramkach. Potem ekipa chłopaków z Wieśkiem "Cyganem" i Leszkiem przejęła dyskotekę w Pałacyku. Wreszcie jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać agencje towarzyskie. A kto tam chodził? Złodzieje. Pili, ćpali kokainę i się awanturowali. Właściciele agencji zaczęli przychodzić do nas i prosić o ochronę. Płacili 1000 - 1500 dolarów miesięcznie. Powstawało też coraz więcej dyskotek. Środowisko rosło w siłę.

Pojawiły się narkotyki.
Każdy dealer musiał płacić za prawo ich sprzedawania. Na rynek zaczęły też wchodzić automaty hazardowe. Trzeba było je ochraniać. Ludzie z tej branży przyszli do nas. Ale w naszym środowisku prawdziwa kasę zarabiało kilka osób. Trzy, cztery. Byliśmy elitą. Dobre auta, piękne dziewczyny. Stać nas było na wszystko. Każdy miał w kieszeni "latarkę". Tak się mówiło na plik banknotów. Zwykły człowiek zarabiał tyle w rok. Innym to imponowało. Rzucali sport i przychodzili do nas. Niektórym wystarczyło to, że się z nami "bujają". Inni byli szczęśliwi jak dostali "bramkę", 500 złotych, dwa gramy koksu do wąchania. No i dziewczyny z agencji mieli za darmo.

Środowisko zaczęło się dzielić. To się musiało tak skończyć

Gdzieś w 1995 roku było wielkie gangsterskie spotkanie w Pałacyku. Przyjechali do nas ludzie z gangu Pruszkowskiego, od "Oczki" ze Szczecina. Ich siedzibą był klub "imperium" na Dworcu Świebodzkim. A ich przedstawicielem we Wrocławiu był Rysiek K. Chcieli przejąć Wrocław. Rysiu im naopowiadał jakie tu wielkie pieniądze są do zarobienia. Ich było z 70, nas - 150. Mieliśmy już wtedy broń. I to ile. Ja miałem dwa pistolety. Były karabiny maszynowe. Gdyby doszło do awantury pozabijalibyśmy ich. Chcieliśmy zabijać. Były rozmowy. Prowadził je Leszek. I oni wtedy pękli. Zostawili Wrocław.
Tymczasem od Leszka zaczęli odchodzić ludzie. Pojawiła się grupa, która też chciała zarabiać tyle ile my. Główne skrzypce grali tam Grzesiek B. i Maciek B. Chociaż na swojego "przedstawiciela" w rozmowach wytypowali Janusza "Kapcia". Potem pisaliście, że on jest szefem gangu. A to nie była do końca prawda. To tamci nim sterowali. Maciek i Grzesiek. Tak czy siak, ci ludzie od "Kapcia"- pamiętam było takie duże spotkanie - zaproponowali żeby się podzielić miastem. Usłyszeli, że mają wyp...

No i zaczęła się wojna. Pierwsze strzały padły w lipcu 1997. Na ul. Jedności Narodowej zginął "Paralita". Jego zabójca niedawno wyszedł z więzienia. Wtedy głośno było w mediach o "liście śmierci".
Wcześniej była jeszcze strzelanina pod dyskoteką "Między Mostami" [dziś na jej miejscu jest hotel i przystań jachtowa - M.R]. Po awanturze w dyskotece Grzesiek B. postrzelił w brzuch rosyjskiego boksera. Potem zabity został "Patralita". Postrzelono Piotrka S.. [były mistrz świata w taekwondo wówczas jeden z członków "elity" półświatka - M.R]. A lista śmierci? Była. Przygotowana przez ludzi związanych z "Kapciem". "Paralita" na niej był, Piotrek S., Robert B. [były bokser Gwardii -M.R].

Ale potem dość szybko się uspokoiło.
Bo część ludzi poszło siedzieć. Zrobiono sprawę "zorganizowanej grupy przestępczej". Na ławie oskarżonych było kilkanaście osób. Oskarżeni o strzelaniny, pobicia, porwania, zabójstwa. Swoje kłopoty miał też "Kapeć" i jego ludzie. Miał sprawę m.in. o napad na dyskotekę w Szklarskiej Porębie. Ale wszyscy dość szybko wyszli. Mieliśmy układy z policjantami, prokuratorami, nawet z sędziami. Niektórzy pracują do dziś. Policjanci dostawali kasę za ciszę. Ochraniali niektóre agencje towarzyskie. Elita policji bawiła się w agencji u Baśki na Brochowie.

Rok 1998 zaczęły wybuchać bomby. Kilka aut wyleciało w powietrze. Potem był rok 2000. Luty seria zamachów, strzelanin.
Piotrek S. chciał się mścić za zamach na siebie. Bombki załatwiał nam taki Białorusin. Najostrzej rzeczywiście było w 2000 roku. W lutym była głośna awantura w kręgielni w "Koronie". Wpadło tam kilkunastu ludzi. To miała być zemsta za napad na dom Wieśka "Cygana". W kręgielni, w barze przy stoliku siedział "Szadok" [jeden z ludzi grupy "Kapcia" - M.R]. Zaczęła się bójka. Nagle jeden - Darek S. - wyciągnął piękną, srebrną parabelkę przeładował i trzy albo cztery razy wystrzelił do "Szadoka".

No i niedługo potem Leszek C. został aresztowany. Policja zaczęła zamykać innych jego ludzi. Do aresztu trafił "Kapeć" i wreszcie "Szadok", który po "Kapciu" próbował rządzić miastem. Na długi czas we Wrocławiu zrobiło się spokojnie. Niedawno zaczęło się od nowa.
Stara gwardia odsiedziała wyroki. W mieście pojawili się nowi ludzie. Oni jeszcze nie wiedzą co ich czeka. Dopiero w kryminale człowiek widzi, że główną zasadą gangsterów jest brak jakichkolwiek zasad. Dopiero w więzieniu otwierają się oczy. Wcześniej miałeś kolegów, przyjaciół. Potem zostajesz sam. Jak wierzysz w Boga to się zaczynasz modlić żeby choć rodzina została przy tobie. A na 10 więźniów ośmiu opuszcza nawet rodzina. Koledzy? Zasady? W środowisku przestępczym nadużywa się słowa "przyjaźń". Ale tu nie ma przyjaźni. Ktoś kogo nazywałeś przyjacielem zostaje potem świadkiem koronnym, incognito albo obciąża cię jako zwykły jawny świadek. W 9 na 10 przypadków sypia z twoją żoną, narzeczoną czy dziewczyną. Jak szefowie tych walczących dziś na mieście gangów trafią do aresztu to pierwsi zaczną sprzedawać swoich "żołnierzy".

Gangsterzy dziś walczący we Wrocławiu jeszcze nie doświadczyli co to znaczy więzienie.
Znam ich. Niektórzy siedzieli ale krócej niż rok. A to nie to samo. Ani na wolności ani w więzieniu nie wykazywali się charakterem ani odwagą. A ci młodzi zapatrzeni w nich "żołnierze" zmarnują sobie życie. Kasy z gansgterki nie zarobią. Będą zdegradowani psychicznie, fizycznie i emocjonalnie. Będą mogli zapomnieć o sporcie i normalnym życiu. Wielu skończy w więzieniu jako "dziewczyna". Bo i ludzie z taką przeszłością w kryminale mają dziś dużo do powiedzenia w środowisku przestępczym Ja siedziałem wiele lat. Widziałem samobójstwa, samookaleczenia. Widziałem jak się ludzie szmacili. Jak za dwa papierosy albo batonika prali innym skarpetki. W więzieniu dziś liczą się pięści i kasa. Grypsera? Twarde zasady? To już przeszłość. Ja przeżyłem dzięki matce. Dzięki niej mogłem zjeść coś normalnego i napić się wolnościowej herbaty. Pewnie jak przeczyta to wszystko któryś z nich to powie, że to wypociny redaktorka. Ale mówi to człowiek, który przesiedział osiem lat w więzieniu i wie co to znaczy. Koniecznie napisz jeszcze jedno. Jak dziś ktoś wyciąga nóż czy broń to się kończy kalectwem czy śmiercią. Innej drogi nie ma. Moich 10 kolegów nie żyje, pięciu to inwalidzi. Nikt - łącznie ze mną - nie ma normalnej rodziny. Gdybym mógł cofnąć czas? Tych pieniędzy, kobiet, przyjaciół, zabaw już nie ma. Mamy też. Została pustka, trauma, nerwica i dziwny strach. Nic. Nic już nie jest takie kolorowe. Nigdy nie śpię normalnie.

Jeszcze jedno. Czy to co się dziś w mieście dzieje - groźne, uzbrojone grupy szalejących strzelających do siebie w biały dzień gangsterów - to efekt słabej pracy policji?
Moim zdaniem złej woli. Policja ma dobrze rozpracowane to środowisko. Wśród czołowych postaci tych grup jest wielu konfidentów. Policja wie kto strzela, kto używa noża. Gdzie są materiały wybuchowe. Wie o sprawach sprzed lat. Kto zabił. Kto okaleczył. I nie robi z tym nic. Wiem, bo rozmawiałem o tym z policjantami. Ale ci walczący dziś gangsterzy nie mają się co łudzić. Gangsterka bez konsekwencji nie istnieje. W końcu znajdzie się jakiś dobry, porządny policjant i skończą w więzieniu.

rozmawiał Marcin Rybak

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska