Dzieje maratonu, od pięciu lat znanego pod nazwą Hasco-Lek Maraton, zaczynają się w poprzedniej epoce. Może nie było to jeszcze "przed naszą erą", ale z pewnością w czasach, o których pamięta coraz mniej osób. Bo nie każdy uwierzy, że jeszcze 30 lat temu "adidasy" były synonimem "polsportów z Wałbrzycha", na trasach biegowych nie dało się spotkać ani jednego Kenijczyka, za to był Czechosłowak, który skakał ze szczęścia, bo sprezentowano mu tajwańskie trampki.
Start w stanie wojennym
Wrocławski maraton wymyślił Marek Danielak, potem przez 25 lat dyrektor biegu, dziś doradca organizatorów Hasco-Lek Wrocław Maratonu. Na przełomie lat 70. i 80. Danielak był szefem Dzielnicowego Ośrodka Sportu i Rekreacji "Stare Miasto" i choć sam nigdy nie biegał, to jako fascynat sportu przyczynił się do powstania Wrocławskiego Klub Biegacza, jednego z pierwszych w kraju. A potem dla wrocławskich amatorów tego sportu wymyślił maraton.
Poza mistrzostwami Polski w Dębnie dla wyczynowców, w Polsce był wtedy tylko jeden bieg na 42 km 195 metrów, w którym mogli się sprawdzić amatorzy - Maraton Pokoju w Warszawie, organizowany od 1979 roku przez legendarnego dziennikarza Tomasza Hopfera. Stał się jednym z większych biegów w Europie. Władze nie miały obaw, że takie bieganie może zagrażać socjalistycznej ojczyźnie.
- Jeszcze trwał stan wojenny, gdy pomyślałem, że Wrocław też mógłby mieć swój maraton. Organizacja takiego biegu w dużym mieście jest trudna. Umówiłem się więc na spotkania z szefami wydziałów komunikacji Urzędu Wojewódzkiego, Miejskiego Zarządu Ulic i Mostów oraz Milicji Obywatelskiej i powiedziałem, że mam ideę, której nie mam szans wprowadzić w życie bez ich pomocy - wspomina Danielak. - Powiedziałem też, że nie spotykam się z żadnymi sekretarzami partyjnymi, bo nie chcę, by bieganie kojarzyło się z polityką, lecz pragnę zorganizować imprezę dla mieszkańców Wrocławia i pokazać całej Polsce, że wrocławianie w trudnych czasach potrafią zrobić coś fajnego.
Ku jego zdziwieniu idea maratońska spodobała się urzędnikom i decydentom. Dostał zgodę i pomoc, bez żadnych nakazów, zakazów i zaleceń. Jesienią 1982 roku rozpoczęto przygotowania do I Maratonu Ślężan.
Półmetek z dróżnikiem
Nazwa wiązała się z pomysłem na trasę pierwszego biegu, która wiodła od Sobótki, przez okoliczne wioski, do Wrocławia. Organizatorzy nie chcieli sparaliżować ruchu drogowego na trasie Świdnica - Wrocław i w stolicy Dolnego Śląska, więc zawodnicy wbiegali do miasta od Żernik Małych i przez Karkonoską, Świdnicką dobiegali do mety umiejscowionej pod pomnikiem Fredry w Rynku.
W organizację pierwszego maratonu zaangażowali się wszyscy pracownicy wrocławskiego DOSiR-u (od księgowych, i sekretarek, po instruktorów, a nawet siłaczy z klubu kulturystów z pierwszej wrocławskiej siłowni) i ślężańskiego GOSiR-u.
15 maja 1983 roku pierwszy historyczny Maraton Ślężan przebiegło 130 biegaczy i... jedna biegaczka. Wygrał Henryk Warszawski, który jednak nie przyjechał do Wrocławia z Warszawy, tylko z Mazur. Dziś mieszka w Niemczech.
Współcześnie na trasach maratonów przygotowane są punkty odżywiania z bananami czy pomarańczami i nawadniania z wodą mineralną oraz napojami izotonicznymi. W pierwszym maratonie nie było gorzej. Dumne gospodynie z wiosek, przez które przebiegał Maratonu Ślężan, napiekły dla dzielnych biegaczy ciast, narobiły kompotów i wystawiły to wszystko na stoły przy trasie. A jak ktoś z biegaczy przegapił domową ucztę, to zatrzymywał się w innym miejscu i na zaproszenie gospodarzy częstował się czereśniami z przydrożnych sadów.
- Niektórzy wspominają, że biegacze pili kranówkę. Nieprawda, to była wodę ze źródła w Sulistrowiczkach - oburza się z uśmiechem Marek Danielak. - Daliśmy ją przebadać sane-pidowi, który stwierdził, że jeśli nie będzie stała dłużej niż 12 godzin, to jest zdatna do picia. Wzięliśmy więc olbrzymie hobo-ki, rozstawiliśmy je na trasie i zawodnicy sobie pili - opowiada dyrektor i organizator 25 wrocławskich maratonów.
Dziś ustawia się na trasach takich biegów kurtyny wodne lub miski z wodą. Podczas pierwszego wrocławskiego maratonu w polewanie maratończyków i jezdni zaangażowali się strażacy z dolnośląskich Ochotniczych Straży Pożarnych. Nad bezpieczeństwem biegaczy czuwała też ekipa dróżników z PKP, która w dniu maratonu przyjechała na niestrzeżony przejazd kolejowy w Pustkowie Kujawskim i zatrzymywała pociągi, gdy przebiegali maratończycy.
Meta z parówką
Wartość nagród finansowych i rzeczowych w tegorocznym, 30. Hasco-Lek Maratonie to 123 tysiące złotych. Każdy z uczestników otrzyma medal, a wszyscy, którzy dobiegną, będą mogli wylosować samochód.
30 lat temu o żadnych nagrodach, a nawet medalach, nie było mowy. Na mecie były puchary dla najlepszych i pamiątkowe dyplomy dla reszty biegaczy. - Na początku musiałem wszystkie puchary wręczać sam, bo sekretarze partyjni bali się, że kibice ich wygwiżdżą - żali się z uśmiechem Marek Danielak.
No a po maratonie wszyscy zjedli po parówce z musztardą i bułce, które organizatorzy załatwili z zaprzyjaźnionych piekarni i zakładów mięsnych. Te parówki stały się zresztą w latach 80. jednym ze znaków firmowych wrocławskiego maratonu, który zarówno biegacze, jak i kibice bardzo polubili.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?