Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bohdan Tomaszewski: Z radości można też zamilknąć (ROZMOWA)

Paweł Pluta
Bohdan Tomaszewski
Bohdan Tomaszewski fot. wojciech matusik
O największej osobistej porażce przy mikrofonie i niespełnionym marzeniu zawodowym. O tym, co irytuje go najbardziej wśród komentatorów sportowych w radiu i telewizji. O tym, jakiej dyscypliny nie lubił komentować. Z Bohdanem Tomaszewskim, nestorem polskiego dziennikarstwa oraz najstarszym czynnym zawodowo komentatorem sportowym na świecie, który 10 sierpnia kończy 91 lat, rozmawia Paweł Pluta

Panie Bohdanie, długo i żmudnie szukałem wszędzie, ale nie znalazłem. Wychodzi na to, że mając 91 lat, jest Pan najstarszym, a co najważniejsze, wciąż czynnym zawodowo komentatorem sportowym na świecie.
- Ładnie pan to powiedział. Ja w ogóle sobie z tego nie zdaję sprawy. Mnie się wydaje, że mam jakieś 77 lat, no, może osiemdziesiątkę przekroczyłem. Natomiast 91 lat nie dociera do mnie. Są mężczyźni, którzy dobiegając do czterdziestki, zaczynają odczuwać strach przed starością. To niedobry objaw tchórzostwa.

Czy ktoś taki jak Pan odczuwa jeszcze tremę przed wejściem na antenę?
- Trema jest rzeczą pozytywną i w sporcie, i w naszym zawodzie dziennikarskim. Odczuwam wciąż ten niepokój, a potem wchodzę do studia i siadam przed mikrofonem oraz dwoma monitorami, jak to jest w Polsacie Sport. Nadal pierwsze chwile są trudne, bo muszę się dopiero rozkręcić i złapać swój rytm.

I wciąż lubi Pan to, co robi już od ponad 65 lat?
- Wciąż bardzo lubię sport, oczywiście tenis i to, co się dzieje na korcie, jest mi bliskie. Często lubię przewidywać rozwój wypadków na korcie, bo telewidzowie też się nad tym zastanawiają. To przewidywanie w sporcie jest rzeczą niełatwą, a nawet często ryzykowną. Musi być ono uzasadnione, a komentator powinien mieć jakieś doświadczenie oraz jakąś wiedzę. Gdy się sprawdzi, to ma pewną satysfakcję. Czasami, mimo uzasadnienia, te przewidywania się nie sprawdzają. To jest istota sportu, że zdarzyła się jakaś niespodzianka.

Dziś już chyba nikt nie operuje tak słowem jak Pan. To już inny świat.
- Język polski jest piękny, bogaty i przez to bardzo trudny. Te wszystkie "sz", "szcz" itp. To jest język trochę chrzęszczący, nie jak włoski czy hiszpański. Ale to nasz ojczysty język i musimy sobie dawać radę z tymi wszystkimi "chrząszczami brzmiącymi w trzcinie". Ja wyrosłem ze szkoły przedwojennej, która, jak mi się wydaje, stała na wysokim poziomie. Może wy, młodzi, zwróciliście uwagę, że gdy ktoś ze starszego pokolenia mówi po polsku, to tego się dobrze słucha, tego przedwojennego polskiego. Jako chłopiec słuchałem na kortach Legii, jak o tenisie rozmawiali generał Sosnkowski, radca Olchowicz, poeta Hemar oraz znakomici działacze i znawcy sportu. Pod względem językowym, obyczajowym, dobrych manier - Legia była dla nas, juniorów, przykładem. Wiem, że język się zmienia, ale trzeba być ostrożnym w pochopnym przyjmowaniu nowych wyrażeń. Inny motyw to sprawa doboru języka przy sporcie tak specyficznym jak tenis, gdzie jest masa angielskich terminów. Oczywiście bekhendu, forhendu czy dropszota nie da się uniknąć. Zresztą ja te terminy bardzo kocham, bo jestem z nimi związany od dzieciństwa. Czasami jednak próbuję od nich delikatnie uciekać, od tego nadmiaru angielszczyzny. Na przykład prawie w ogóle nie używam słowa "breakpoint". Mówię: "przewaga odbiór". Nawet zacząłem się bawić z określeniem "tie-break". To termin ważny, dotyczący jednej z nielicznych przemian, jakie się dokonały w tenisie. Wprowadzenie tie-breaku bardzo uatrakcyjniło grę, no i skróciło czas, ze względu na telewizję. Czasami nie mówię: "proszę państwa, tie-break", tylko "oto trzynasty gem". Tak się tym zabawiłem. To może wpaść w ucho, a jednocześnie być komunikatywne dla odbiorcy tenisa.

Co irytuje Pana najbardziej wśród dzisiejszych dziennikarzy radiowych czy telewizyjnych?
- Przyznam, że jako weteran komentatorstwa mam małe prawo do dyskutowania z tym nowym językiem, który wdziera się do sportu, do tenisa. Z tymi nowymi określeniami, które mnie często rażą. Na przykład "Federer poszedł do siatki, a Nadal go oszukał". To "oszukał" mnie razi, bo przecież Nadal zagrał zgodnie z regulaminem. Nie wprowadzajmy do sportu bezkarnie tego słowa "oszukał", które ma negatywny wydźwięk. Nie lubię też określeń: "ograł", "ugrał". To można w karty kogoś ograć. Jest w tych słowach coś dwuznacznego. No jeszcze jak ktoś wygrał 6:1, 6:1, to mówi się "łatwo ograł", ale mnie to nie pasuje do sportu. Podziwiam moich młodszych kolegów komentujących tenis w telewizji za ich wiedzę, za operowanie tymi statystykami. One są pomocne, ale nie mogą być całą treścią komentarza. Statystyki zaczynają dziś dominować nad urokiem albo słabością walki.

Każdy ma prawo do swojego stylu, metody. Inni analizują niemal każdą akcję od strony technicznej, bardzo fachowo i dokładnie. Stawiam pytanie, problem: czy to jest potrzebne w relacji telewizyjnej, która ma być widowiskiem? To staje się wtedy instruktażem. Oglądający relację tenisiści czy trenerzy na tym wszystkim się znają. A dla zwykłego widza jest to niepotrzebne, obce ciało. Dla niego ważniejsze jest, kto wygrywa i dlaczego oraz co będzie działo się dalej.

Przychodzi mi do głowy jeszcze jedna ważna uwaga, którą lansuję i polecam kolegom. Uważam, że cisza w sporcie jest rzeczą znakomitą. Czasami dzieje się coś ciekawego, dramatycznego, telewizja to pokazuje, a miliony oglądają. To jest tak emocjonujące, że czasami cisza bardziej wydobędzie to, co się dzieje na korcie. Zagadywanie pomniejsza, psuje wrażenia z wydarzenia, bo czasami my, widzowie, chcemy sami coś przeżyć. Z radości też można zamilknąć. Wydaje mi się, że w ogóle w polskim komentatorstwie jest za dużo wrzasku, krzyku. Może ja jestem niewspółczesny, bo ja chcę się oprzeć naciskowi czasu.

Teraz wciąż Pan pracuje, komentując tenis w Polsacie Sport. Jak Pan tam trafił, bo przecież wcześniej przez wiele lat nie słyszeliśmy już Pana w telewizji?
- W Polsacie znalazłem się właściwie przypadkiem kilkanaście lat temu. Byłem już wówczas na aucie, przestałem pracować i nagle szefostwo Polsatu mnie zaprosiło do siebie i zaproponowało komentowanie tenisa, łącznie z Wimbledonem. Byłem bardzo wdzięczny i zacząłem to robić. I kiedy po latach, na pewnej polsatowskiej uroczystości oddano mi głos, to oczywiście podziękowałem za to, ale powiedziałem też jedną rzecz: że ja dla Polsatu komentuję w najtrudniejszym momencie mojej wieloletniej pracy. Najtrudniejszym, bo już końcowym, kiedy mam już tyle lat. Ja mówię to wszystko panu z otwartością - to jest kawał mojego życia.

Czy jest dyscyplina sportu, której Pan nie lubił komentować?
- Komentowałem przede wszystkim lekką atletykę oraz tenis. I dużo boksu. Lubiłem tamten boks z czasów Feliksa Stamma. Natomiast nie lubiłem robić tych sportów, na których słabo się znałem. Na olimpiadzie w Sapporo (rok 1972 - przyp. red.) tak się zdarzyło, że kolega zachorował i ja musiałem robić hokej na lodzie. A nie znałem dobrze nazwisk nawet polskich graczy. Co dopiero zagranicznych. Coś niecoś o hokeju wiem, ale to była męka. A kiedy nie idzie, to najważniejszą rzeczą jest jak najszybciej dopłynąć do brzegu. Nie iść na trudne rozwiązania językowe i dramaturgiczne. Czułem, że bardzo źle zrobiłem tę transmisję. Pamiętam to do dziś, bo to była moja dotkliwa porażka.

A co chciał Pan bardzo komentować, ale z różnych przyczyn nie miał Pan okazji?
- Jak przyszedłem do Polskiego Radia i szef sportu zapytał mnie, co ja chcę robić, odpowiedziałem: "Jak to co, no, piłkę nożną". Na to on się uśmiechnął i powiedział, że ma już ośmiu sprawozdawców piłkarskich. "Może lekką atletykę by pan robił?" - zapytał. "Bardzo chętnie" - odpowiedziałem, bo lubię tę dyscyplinę. On na to: "Niech pan spróbuje, bo lekka atletyka jest trudna, jest szarpana, i ta straszliwa ilość wyników". W niej nie można ulegać potędze rezultatu. Ona jest opisem. Tam się dzieje kilka akcji jednocześnie i o tym trzeba odpowiadać. Jednak to sprawozdawca piłkarski zawsze będzie na najwyższym piedestale, bo piłka nożna jest moim zdaniem królem sportu, a lekka atletyka królową - tak uważam. Mnie nie udało się zostać komentatorem piłkarskim. W swojej karierze zrobiłem może z dwa, trzy mecze. Robiłem to z dużą nieśmiałością, bo nie miałem tak sprawnego języka piłkarskiego, ale coś o piłce powiedzieć umiałem. Byłem jednak ostrożny, nie wymądrzałem się.

Czy są też dyscypliny sportu, które, nazwijmy to, są Panu odległe?
- Podnoszenie ciężarów - ten sport jest mi daleki. Tam jest za dużo siły, statyki. Ja lubię w sporcie ruch. Jakże cudowny ruch mamy właśnie w tenisie. Oglądam też czasami piękne łyżwiarstwo figurowe, ale jest mi ono dosyć odległe. Przewaga samej estetyki związanej z tłem muzycznym. Dyskusyjność niektórych ocen.

Dziś dziennikarze mają gigantyczne źródło informacji, jakim jest internet. Kiedyś, np. w 1947, kiedy Pan po raz pierwszy komentował mecz Pucharu Davisa Polska - Wielka Brytania, trudno było o jakąkolwiek prasę czy książki zagraniczne. Skąd czerpał Pan wiedzę, aby przygotować się dobrze do relacji?
- Niełatwe pytanie. Przygotowanie bez internetu. Ja śledziłem wyniki, i to dokładnie, albo pytałem innych graczy, np. Władysława Skoneckiego: "Grałeś z tym zawodnikiem?". I od graczy zdobywałem tę wiedzę, zagranicznych oraz naszych. Pytałem Jadzię Jędrzejowską, a potem Kulusia Bełdowskiego. Nieraz zaglądałem też do prasy zagranicznej. Słowem, przygotowywałem się raczej starannie. Ale potem, gdy piłka zaczęła chodzić ponad siatką, tenis ożywał i wtedy doświadczenie chłopca, który nieźle grał jako młodzik, junior, też mi pomagało obserwować i komentować grę.

A jaka była Pańska największa wpadka lub lapsus językowy?
- Popełniałem błędy językowe, pomyłki merytoryczne, gafy, bo tego nie można uniknąć. W tej powodzi tysięcy relacji i meczów, jakie robiłem, to wszystko gdzieś się rozpłynęło. To nie tak, że ja nie chcę pamiętać. Kiedyś, w latach 50., robiłem ważny mecz na korcie centralnym Wimbledonu. Nie miałem połączenia z Warszawą. I w końcu zszedłem ze stanowiska i pobiegłem do wozów transmisyjnych BBC zapytać, co się dzieje. W tym czasie przy moim stanowisku odezwał się dzwonek, bo Warszawa odzyskała połączenie z Londynem. I wtedy mikrofon Polskiego Radia podjął, mający jak zawsze obok swoje stanowisko, mój idol, legendarny Wojciech Trojanowski - pracujący już wówczas dla Radia Wolna Europa. I kiedy się odezwał, w Warszawie nastąpiło przerażenie, panika, co to będzie, jak on wejdzie na antenę Polskiego Radia? Poinformował ich, że ja zaraz wrócę, ale potem powiedział mi, że był szczęśliwy, że rozmawiał z Warszawą.

Jeśli chodzi o powiedzenia, to mogę się pochwalić jedną rzeczą. Na którymś Wyścigu Pokoju, męcząc się, że jeden kolarz odjechał od grupy, a inni są znów z tyłu, użyłem francuskiego słowa "peleton" dla nazwania tej głównej grupy. I wprowadziłem ten peleton do swoich sprawozdań. I ten peleton po latach stał się bardzo często używanym powiedzeniem, a ja użyłem go jako pierwszy.

Panie Bohdanie, wyjaśnijmy też coś. Powiedzenie: "Szozda - to cudowne dziecko dwóch pedałów", czy to tekst Pańskiego autorstwa?
- Dementuję to. To bardzo cudowne określenie wypowiedział chyba nieżyjący już redaktor Stanisław Pawliczak, znawca kolarstwa.

Poznał Panu wielu znamienitych ludzi. Dziś mówi się: bohaterów, idoli. Kto utkwił w Pana pamięci najbardziej?
- To nie będzie nic oryginalnego. Jedna z tych osób to Janusz Kusociński. Twardy, niepozorny, z krzywym nosem, o ogromnym charakterze. Miałem szczęście poznać go osobiście, nawet polubiliśmy się. Podobnie jak z inną wspaniałą postacią - Haliną Konopacką. To była piękna kobieta o ogromnym uroku, wrażliwości. Piękne wiersze pisała i miała wspaniały głos. Była żoną ministra skarbu Matuszewskiego - bliskiego człowieka marszałka Józefa Piłsudskiego. Wielka dama, dobrze grała w tenisa, była automobilistką i świetną lekkoatletką (złoty medal w rzucie dyskiem na igrzyskach w Amsterdamie w 1928 r. - przyp. red.). Nie mogę zapomnieć o Ignacym Tłoczyńskim, trzeciej rakiecie w Europie przed wojną, który po niej osiadł w Szkocji. Ja pana lubię i cenię, bo pan był u Ignasia na wywiadzie. To bardzo ważny fragment w pana pracy. Bardzo przyjaźniłem się też z Władysławem Skoneckim, bo znaliśmy się już od czasów chłopięcych. Władek Komar, Bronek Malinowski - to była osobista zażyłość. Z Sobiesławem Zasadą przyjaźnimy się do dzisiaj.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska