Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Stanisław od Bociana. Sylwetka Stanisława Rybarczyka

Katarzyna Kaczorowska
Paweł Relikowski
Umawia się najchętniej w Sarze, w sercu Dzielnicy Wzajemnego Szacunku. I trudno się dziwić, bo i z właścicielką są w serdecznej przyjaźni, i do synagogi, gdzie prowadzi ceniony Chór Synagogi Pod Białym Bocianem, są dwa kroki przez podwórko.

No, może z tymi dwoma krokami to lekka przesada, ale było nie było, to dzielnicowe podwórko dla Stanisława Rybarczyka - którego wrocławska dziennikarka Anita Tyszkowska nazwała kiedyś Stanisławem Założycielem - jest jednym z miejsc, gdzie odcisnął swoje piętno.

Marek Pijarowski, dyrygent, szef orkiestry Filharmonii Poznańskiej, nauczyciel Rybarczyka i promotor jego magisterium, mówi wprost: - To człowiek instytucja. Jak się przez chwilę zastanowić i podliczyć projekty jego autorstwa, to wyrasta na jednego z najskuteczniejszych animatorów życia muzycznego w regionie. Wieczory Tumskie, Koncerty Hawdalowe, Polsko-Niemiecka Młoda Filharmonia. Czego się nie tknie, wszystko mu wychodzi.

Sam bohater tego tekstu popijając popołudniową kawę, skromnie przyznaje, że już jako dziecko wiedział, że chce być artystą. Pisarzem, poetą, kompozytorem, dyrygentem, muzykiem, reżyserem filmowym, teatralnym. Słowem wszystkim. I trzeba przyznać małemu Stasiowi rację, bo Stanisław oprócz dyplomu z dyrygentury, ma też nieformalne dyplomy z większości przed chwilą wymienionych dziedzin, a wykaz jego osiągnięć i nagród to kilka stron wydruku A4, ze standardowymi odstępami między wierszami. No, powiedzmy wprost - całkiem pokaźny plik kartek, na których w suchych słowach opisane jest jakieś 30 lat dorobku twórczego człowieka. I od razu dodajmy - takiego pliczku nie zdobywa się samymi uśmiechami i nie dziwi, że o Rybarczyku, kiedy pracował w Operze Wrocławskiej, mówiono na korytarzach gmachu Langhansa, tudzież w garderobach, że pirania grasuje w akwarium. (- Ależ kategorycznie zabraniam! Tylko nie pirania, szybciej zgodzę się na furiata - usiłuje przeforsować swoje bohater tego tekstu, ale co zrobi, jeśli dziennikarz też furiat albo i pirania?)

Przyszli rodzice małego Stasia poznali się w kurorcie - w Dusznikach-Zdroju. Tych samych, w których w sierpniu 1826 roku słabowite zdrowie próbował podratować 16-letni Fryderyk Chopin (w towarzystwie mamusi i ukochanych sióstr) i w których na pamiątkę dwóch koncertów, które wtedy dał, odbywa się Festiwal Chopinowski. Jakby było mało: w pobliżu jest oczywiście Kudowa-Zdrój, w której w sierpniu odbędzie się dla odmiany 50. Festiwal Moniuszkowski, a tak się składa, że Stanisław Rybarczyk jest jego dyrektorem artystycznym. Gdyby to ktoś przepowiedział jego wielce szanownym rodzicom…
Zostawmy jednak Chopina i Moniuszkę, wróćmy do małego Stasia.

- Ojciec konsekwentnie rozbudzał moje zainteresowania, podsuwał ciekawe książki, podpowiadał kierunki, w których warto pójść. A ja byłem dzieckiem ciekawskim. Machałem nogami słuchając w skupieniu przedstawień operowych, strzelałem się z kolegami na podwórku i uczyłem się grać na fortepianie, ale już po trzech latach nauki wiedziałem, że chcę zamienić fortepian na organy - wspomina Stanisław Rybarczyk.

I tak uparty dziewięciolatek trafił pod skrzydła profesora Romualda Sroczyńskiego, wielkiego mistrza tego wielkiego instrumentu. - Pierwszy koncert dałem rok później. W kościele. Dzięki profesorowi miałem możliwość uczyć się gry na najlepszych organach w Polsce - u świętej Elżbiety. Tych, które bezpowrotnie spłonęły w 1976 roku - dodaje wiceprezes Fundacji Proarte 2002, który w zeszłym roku za całokształt pracy twórczej został wyróżniony nagrodą marszałka województwa dolnośląskiego.

Ale nie tylko dla marszałka Rybarczyk to człowiek nietuzinkowy, zasłużony i wart honorowania. Kiedy IX Liceum Ogólnokształcące we Wrocławiu im. Juliusza Słowackiego świętowało półwiecze istnienia, jego dyrektorka poprosiła twórcę i dyrygenta Chóru Synagogi Pod Białym Bocianem, by wystąpił w imieniu innych uczniów.

- Jako ten wybitny absolwent - bohater tego tekstu cicho chichocze - a przecież po pierwsze byłem niesubordynowany, a po drugie pokazywałem, co mnie interesuje, a co nie i czego nie zamierzam się uczyć. Więc w ten uroczysty dzień jubileuszu mojej szkoły, w której miałem szczęście spotkać wybitnych pedagogów, powiedziałem, że muszę Najwyższemu podziękować za ten cud, że w ogóle jestem jej absolwentem.

Rybarczyk bez mrugnięcia oka wymienia nazwiska tych wyjątkowych nauczycieli z ogólniaka: Marek Maksymiuk, polonista (jeden z kilku guru Staszka), pani Huchla, historyczka (któregoś dnia kazała mu przyjść po lekcjach i dała mu starannie obwiązany pakunek - frak przywieziony ze Lwowa - "tobie może się przydać" - powiedziała do osłupiałego Staszka). Ale równie ważna była szkoła muzyczna, gdzie profesor Sroczyński przekonywał go do harmonii w piosenkach Beatlesów, w czasie, kiedy Staszek pop miał w pogardzie, czy Renata Wandokanty, która nie tylko odkrywała przed nim świat mało znanych utworów, ale potrafiła też być pedagogiem brutalnym.

- Taaaak, jak byłem nieprzygotowany, to zamykała mnie na klucz w gabinecie na kilka godzin. Miałem ćwiczyć, aż się nauczę. Dzisiaj byłby skandal, a w szkole zjawiłaby się telewizja - Rybarczyk mruga porozumiewawczo.

- Jako student też pokazywał charakter. Na zajęciach spierał się, widać było, że chce dyskutować, że szuka - dodaje Marek Pijarowski. A Krzysztof Kucharski, krytyk teatralny, a przede wszystkim, na potrzeby tego tekstu, starszy kolega Rybarczyka z dziewiątki i studenckich teatrów, wspomina: - Gdybym miał go określić tak na szybko, powiedziałbym, że to człowiek, który kocha pracę i którego praca kocha. No i łączą nas te same ścieżki. Pierwszą rozmowę zrobiłem z nim, kiedy szykował festiwal kultury żydowskiej dzisiaj znany jako Simcha. I tak od słowa do słowa, okazało się, że łączy nas i ten sam ogólniak, i studenckie teatry. Choć co tu kryć - kolega Rybarczyk to młodszy kolega - uśmiecha się Kucharski i zdradza, że barierę pokoleniową rozbrajali niegdyś z pomocą dobrej whisky.

- Staszek Rybarczyk? O, Dzielnica Wzajemnego Szacunku wiele zawdzięcza jego energii i zaangażowaniu - mówi do słuchawki Jerzy Kichler i umawia się na wtorkowe południe. Siadamy pod mokrym parasolem w ogródku Mleczarni. Po chwili leje deszcz. Ale deszcz w opowieści Kichlera ma znaczenie.

- Był 1994 rok. Zaprosiłem Staszka na kolację szabatową. Spotykaliśmy się w ponurej, brudnej sali na parterze budynku zarządu Gminy Żydowskiej, nieremontowanej chyba od połowy wieku. Ale jaka była atmosfera! Po modlitwie Dawid Ringel prowadził śpiewy. Te pieśni odwoływały się do galicyjskich korzeni, a Dawid zaczarował Staszka, bo ten zaczął mnie wypytywać o historię tej muzyki, jej źródła - opowiada Kichler. Rybarczyk tamtego wieczoru zanurzył się w świat judaizmu ortodoksyjnego, w którym śpiewy modlitewne - wywodzące się z Kabały i Księgi Zohar - prowadzili członkowie gminy. A od Kichlera dowiedział się, że w XIX-wiecznym Breslau było Śląskie Seminarium Teologiczne, w którym przyszłych kantorów uczył Moritz Deutsch . - Deutsch prowadził też chór - mówi Kichler i już wiadomo, skąd się we Wrocławiu odrodził chór przy synagodze. Zadania akuszera podjął się Rybarczyk, który wertował archiwa, szukając zapisów nutowych dzieł Deutscha i współczesnych mu kompozytorów. Aż w końcu odbył się pierwszy koncert Chóru Synagogi Pod Białym Bocianem.

Był październik 1995 roku. Żydowski Nowy Rok. Zimno i lał deszcz. W zrujnowanej synagodze nie było dachu, podłogi, a jedynie, gdzie można było stać, to balkon na piętrze. Rabin Michael Schudrich poprowadził modlitwę, a Stanisław Rybarczyk chór, który zaśpiewał hebrajską pieśń "Boże nasz, królu nasz, zmiłuj się". - Deszcz lał się na głowy, a oni powiedzieli, że to synagoga płacze, chór płacze i my płaczemy, więc może Bóg się nad nami ulituje i wróci nam świątynię. To było marzenie na 50 lat. I jak widać stał się cud, a chór Staszka zachwyca ludzi nie tylko w synagodze - mówi Jerzy Kichler i po chwili dodaje, że Rybarczyk ma rzadką umiejętność pracy w każdej sytuacji. Jak w 2003 roku, kiedy zgromadzili się w rocznicę nocy kryształowej na ulicy Łąkowej, gdzie do 1938 r. stała synagoga podpalona w czasie pogromu przez nazistów.

- Po drugiej stronie ulicy stała grupa łysych narodowców wrzeszczących "Żydzi won". Chór zaczął śpiewać psalmy. Nie wiedzieliśmy, jak rozwinie się sytuacja. Ale Staszek nie odpuszczał, chór śpiewał dalej. Aż w końcu łysi kolesie nie dali więcej rady krzyczeć i poszli. Chór i Staszek zwyciężyli w tym starciu, a my razem z nimi - Jerzy Kichler mówi jakby wolniej.
- Bo ja szukam absolutu. Całe życie szukam - przyznaje bohater tego tekstu dopijając popołudniową kawę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska