18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

I tylko kina marzeń żal...

Jacek Antczak
To, co przychodzi z filmami, ma mniejszą wartość niż własne miejsce na ziemi - mówi Robert Gonera
To, co przychodzi z filmami, ma mniejszą wartość niż własne miejsce na ziemi - mówi Robert Gonera Tomasz Hołod
Brudny Harry polskiego ekranu, wrocławianin z wyboru duszy, najpiękniejszy czterdziestoletni. Rozmowa z Robertem Gonerą o paru nocach spędzonych z Bogusławem Lindą, grajdulstwie w naszym kinie i braku przeciwwagi dla świata lekkiego i bulwarowego.

Podobno we Wrocławiu spędziłeś parę nocy z Lindą?

Tak, w kinie (śmiech). Kręciliśmy tam "Sezon na leszcza". Wieczorami po zdjęciach urządzaliśmy sobie projekcje. Byliśmy szczęśliwi, mogąc oglądać fragmenty filmu, tak jak będzie wyglądał - na dużym ekranie.

Debiutanckie "Seszele" Linda też kręcił we Wrocławiu. A co robił wtedy Robert Gonera?

Miał 18 lat, był na pierwszym roku, najmłodszy w całej szkole teatralnej, bo poszedł do podstawówki o rok wcześniej. I wystylizowany na Zbigniewa Cybulskiego - w ciemnych okularach i amerykańskiej kurtce - szedł na pierwsze w życiu zdjęcia próbne do Wytwórni Filmów Fabularnych. I zdobył niewielką rólkę w "Marcowych migdałach" Sławka Piwowarskiego.

Zaczęliśmy rozmowę od Lindy, bo wydaje mi się, że jesteś nim zafascynowany.

Uważam tylko, że jest ostatnią prawdziwą i wielką gwiazdą polskiego kina. Moje wejście w film zbiegło się z odwilżą 1989 roku, kiedy pokazano naraz wszystkie jego fantastyczne role.

Nie ma gwiazd? To o kim rozpisują się brukowce?

Teraz są tylko gwiazdki, starletki, epizody. A Linda jest artystą, który w aktorstwie filmowym przebił mur takiego dziwnego grajdulstwa. Film to jest film, operuje własnym językiem - potrzebuje aktorstwa pełną gębą. Ten facet to prezentował. Wcześniej był tylko Cybulski. Dotarłem nawet do jego zapisków na temat aktorstwa filmowego. Może gdyby nie zginął tragicznie na drugim peronie wrocławskiego dworca, rozwinąłby jakąś szkołę. Później był Linda, a potem już od przypadku do przypadku.

Ładnie się tu zbiegają wasze losy. On, zanim rzucił scenę dla filmu, grał z powodzeniem Hamleta w Teatrze Polskim. Ty byłeś rozchwytywany przez wrocławianki jako Romeo.

Nie wiem, czy byłem rozchwytywany, ale wtedy zrozumiałem, kim był Romeo. Losy tego spektaklu były pokręcone. Spalił się teatr, więc graliśmy w kościele św. Bernardyna, w Muzeum Architektury. Na dodatek Julią była moja ówczesna żona - Jola Fraszyńska.
Nie rozwiedliście się przypadkiem przez ten spektakl?

Nie, ale to się stało w czasie, gdy razem graliśmy, przecież wystawialiśmy "Romea i Julię" z pięć lat. Po rozstaniu mieliśmy nadal występować. Zgodziliśmy się, ale to była męka, grały w nas emocje. Fatalnie się ułożyło, więc ten tekst Szekspira naprawdę przerobiłem dogłębnie.

Pewnie się żachniesz, ale był Cybulski, Linda, to może teraz przyszedł czas Gonery?

Teraz na pewno nie. Może poważniej potraktowałbym takie słowa w latach 90., nawet przed "Długiem". Teraz już nie.

Rozumiem już, dlaczego wymyśliłeś festiwal scenariuszy we Wrocławiu. Po to, aby ktoś na-pisał ci rolę, o jakiej marzysz?

W krajach ustabilizowanych kulturowo kino jest dla ludzi ambitnych, z własnym gustem, przekonaniami, wiedzą na temat sztuki filmowej. I jeśli zostawimy na boku te wszystkie komedie romantyczne, seriale, filmy akcji, rozrywkę, to w ostatniej dekadzie nie ma w Polsce kina, które traktuje widza poważnie, jest wyzwaniem intelektualnym, przejawem kultury wysokiej.

Jak to nie ma kina? A filmy Krauzego: "Gry uliczne", "Dług", "Plac Zbawiciela"?

To szlachetny wyjątek, który na dodatek - w przypadku "Długu" - zdarzył się prawie 10 lat temu. Nie ma przeciwwagi dla świata lekkiego i bulwarowego. Zdaje się, że to jeszcze potrwa, widzowie muszą przejść fazę zachwytu nad kolorami tej ziemi.

Coś mi tu nie pasuje. Myślę, że lubisz grać w serialach, być naszym Brudnym Harrym, Gliną, Determinatorem. Masz to nawet wpisane w aktorski życiorys - na początku dwa razy byłeś wychowankiem poprawczaka.

To uogólnienie. Mija druga dekada mojej pracy zawodowej i mogę powiedzieć otwarcie: od 1988 roku, czyli od debiutu w "Marcowych migdałach", zagrałem 40 ról filmowych, z czego większość w latach 90. Wydaje mi się, że kilka z tych filmów z rozpędu stało się częścią zbiorowej świadomości. "Migdały", "Samowolka", "Zakład", "Gry uliczne" czy wreszcie "Dług".
A co z serialami?

Rzeczywistość tej ery lokuje się w telewizji. I mogę nie lubić grać w serialach, ale uciekanie od te-go byłoby walką z wiatrakami. Mówię to nie bez żalu, ponieważ godząc się na to, co zrobiłem i jeszcze zrobię, szkoda mi kina, o którym marzę. Takiego, które jest podobne do najszlachetniejszego teatru, dramatów opowiadanych okiem kamery, pokazywanych na ekranie w ciemnej sali kinowej, niekoniecznie z popcornem w multipleksie.

Wspominasz o teatrze, a niespecjalnie się w nim odnajdywałeś. Podobno wybrałeś kino z powodu swoich oczu?

Nie dlatego, ale rzeczywiście był kłopot. Mam głęboko osadzone oczy i w teatrze miałem trudności z egzekwowaniem od siebie większej ekspresji, tego żaru, którego oczekiwano. To przez teatralne światła. Nie dawałem sobie z nimi rady, byłem przyzwyczajony do filmowych, które są blisko i służą aktorowi.

Nie rozumiem. Reżyserzy mówili, że nie grasz oczami?

Sam to czułem. To była chyba jakaś odpowiedź na moje zmagania. Teatr mnie fascynuje, ale jestem typem aktora, który może żyć bez "dech". Ale czasami pojawiam się na scenie, w Legnicy, w Warszawie, a we Wrocławiu na przykład w "Dybuku" Warlikowskiego.

Debiutowałeś przecież śpiewająco, w "Skrzypku na dachu".

Zagrałem Motła Kamzoila, konkurenta do ręki córki Tewje Mleczarza. Pół roku musiałem pracować nad podwyższeniem skali głosu, bo jestem barytonem.

Lubisz śpiewać? Ponoć na imprezach można cię spotkać z gitarą.

Coraz rzadziej, ale kiedyś to była moja pasja, miałem nawet zespół.

Jak się nazywał?

Najpierw Sabotaż, a później Wbrew Pozorom.
Kiedy to było?

W połowie lat 80. Miałem 15 lat i pogrywałem jakieś bluesy i funky. Oczywiście na skalę maleńkiej Twardogóry i na sprzęcie pożyczonym z kościoła. Wspaniałe czasy. Pojechaliśmy do Oleśnicy na weryfikację, dostaliśmy jakąś regionalną kategorię i mogliśmy zarabiać, grając na zabawach i weselach.

Na czym grałeś?

Na gitarze basowej.

Też grałem na basie, w zespole Veto, i to w tym samym czasie. Ale w Kaliszu.

Ooo, niedaleko. Pierwszy zarobkowy koncert zagraliśmy w Domasławicach, wsi na granicy województw wrocławskiego i kaliskiego. Na tym styku dochodziło do częstych napięć między kaliszokami a wrocłowiokami. Tego wieczoru to się skumulowało i w powietrzu latały krzesła.

Zwialiście?

Nasz gitarzysta Alek Zaworski znał utwory Rickiego Kinga. Uzgodniliśmy, że jeśli coś się na sali zacznie dziać, to płynnie przechodzimy do Bonanzy.

Urodzony w Sycowie, podstawówka w Twardogórze, liceum w Oleśnicy, studia we Wrocławiu.

Pomostem do Wrocławia był ogólniak. Miałem fajną klasę, pisałem teksty do naszego salonu satyrycznego Struś i wiersze we wrocławskiej grupie literackiej Sans Gene, czyli Bez Żenady. Po lekcjach dojeżdżałem do Wrocławia i poznawałem miasto od różnych stron, tych artystycznych, ale i z perspektywy ulicy. Przyglądałem się wszystkiemu z szeroko otwartymi oczami. A to nie było tak przyjazne miasto jak dziś. Gdy nie zdążyłem na ostatni pociąg powrotny o 22.05, spędzałem noc u znajomych albo łaziłem po mieście. Było ciemno i nie brakowało rozmaitych zasadzek losu. Ale z drugiej strony Wrocław był wspaniały, były festiwale Teatru Otwartego, Grotowski.
Przecież z Grotowskim nie mogłeś się zetknąć.

Jako chłopiec jeździłem na rowerze po okolicznych lasach. Do Brzezinki, gdzie działał ze swoją grupą, miałem jakieś osiem kilometrów. Podglądałem zza krzaków tych dziwnych ludzi poplątanych z przyrodą, jakiegoś Hindusa obejmującego drzewo, grupę hippisów, którzy świetnie się bawili, a przy okazji uprawiali kawał sztuki. To była podstawa mojej fascynacji Grotowskim. To, co odkrył w aktorstwie - ten rodzaj emanacji, jest niezbędne, by pewne stany wyrazić także przed kamerą.

Nawet w serialu "Glina"?

Nawet. Poza tym to był wielki mistrz, którym świat się fascynuje, a my za rzadko pamiętamy.

Już jako młody aktor zająłeś się kinem dosłownie. Jak to było ze Zrywem w Twardogórze? Obejrzałeś "Cinema Paradiso" i pomyślałeś: kupię sobie kino?

Właśnie tak. Chodziłem do niego przez całe dzieciństwo i kiedy obejrzałem wzruszający film Tornatore, namówiłem dwóch braci do reaktywowania kina Zryw. Poza tym byłem po "Samowolce", zarobiłem trochę pieniędzy i myślałem, że właśnie teraz będzie co pokazywać. Myliłem się, wkrótce weszły multipleksy, powodując rozpad kina, o jakim marzyłem. Mimo to prowadziłem je 8 lat i na spotkaniach kiniarzy zdobyłem niebagatelną wiedzę filmową.

Pokazywałeś filmy ze swoim udziałem?

Pewnie. Do końca wisiał tam plakat "Długu". Robiliśmy premiery, na które przyjeżdżali moi koledzy: Andrzej Chyra, Paweł Deląg czy Maniek Kiljan. Mówili, że nigdzie nie ma takiego miejsca. Bo to było kino, w którym siedziało się na wygodnych sofach, przy stoliczku, na sali dyskretnie operowały kelnerki.
Piszą o tobie "wrocławianin z wyboru", choć świat kina kręci się wokół Warszawy. Co cię trzyma we Wrocławiu?

Zostawiłem tu serce, tu mam rodzinę. Poza tym już Zbyszek Cybulski, który był związany z pobliskim Dzierżoniowem, mawiał, że jest "aktorem regionu", "drużynowym odpowiedzialnym za swoją małą ojczyznę". Im dłużej żyję na tym świecie, tym bardziej przekonuję się, że to, co przychodzi z filmami, z tymi rolami, ma mniejszą wartość niż własne miejsce na ziemi, stały narożnik.

Zostałeś uznany za Najpiękniejszego Polaka.

To było sto lat temu.

Nie sto, tylko sześć, w 2002 roku.

Właśnie, a to na rynku piękności sto lat. No co mam ci powiedzieć? Gdybym nie przyjął, wyszłoby, że mam kompleksy. Nie, nie mam - nie uważam się ani za pięknego, ani za brzydkiego. Jeśli jakieś gremium przyznało mi ten tytuł, to przyjąłem go z pokorą. I zaraz potem spotkałem najpiękniejszą dziewczynę, która została moją żoną.

Ująłeś ją urodą.

Przeciwnie, Karolina twierdzi, że nie wyglądałem jak najpiękniejszy Polak, raczej jak "Milczący Bob" z filmów Kevina Smitha, bo byłem w czarnej czapce nasuniętej głęboko na uszy.

Żona nie gniewa się, że tak często zabijają cię w filmach?

To, że teraz rozmawiamy, jest najlepszym dowodem na iluzję świata przedstawionego. Poza tym nie ginę znowu tak często. W "Długu", choć z wielkim trudem, udało mi się przeżyć. Widać takie role są mi pisane.
E tam, różne są ci pisane. Zagrałeś nawet Piłsudskiego.

A dowiedziałem się, że mam być Piłsudskim, gdy byłem Brelem. Akurat jechaliśmy nad morze ze spektaklem Romka Kołakowskiego i Wrocławskiego Teatru Piosenki, gdy zadzwonił Maciej Wojtyszko, że wystawia w Warszawie "Chryje z Polską".

A rola Drakuli, w której widzieliby cię internauci?

Drakula to piękna postać. Potraktowałem to jako komplement i nie zastanawiałbym się, gdyby stała za tym konkretna produkcja. Raz nawet grałem z Drakulą w filmie o Janie Pawle II.

Z Drakulą?

Tak, z Christopherem Lee. Grał kardynała Wyszyńskiego, ja Tadeusza Kwiatkowskiego. Niewielka rola, ale ważna. Był pisarzem, satyrykiem, twórcą scenariuszy do "Janosika" i "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Wojciecha Hasa. A w czasie wojny aktorem Teatru Rapsodycznego, w którym zaprzyjaźnił się z papieżem.

Najdziwniejsza postać, jaką zagrałeś?

W "Świecie według Kiepskich" grałem bociana czy pelikana, który wykluwa się z jaja. Jestem aktorem, nie mam problemu z serialami, konferansjerką czy prowadzeniem programu rozrywkowego. Nie rozumiem, dlaczego wsadza się nas w szufladki i potem rozmowa z dziennikarką o "Forcie Boyard" zaczyna się od stwierdzenia: "Pan, taki aktor, prowadzi taki program?". Przecież gram to, co można grać, najważniejsze, by robić to dobrze. Grałem w "M jak miłość", w "Warto kochać", a "Kiepskich" uważam za pewien fenomen.

Dobrze, że nie zdarzyło ci się być halabardnikiem.

Za to w teatralnym debiucie zagrałem mularza. W 1991 roku na Dworcu Świebodzkim za-stępowałem kolegę w scenie murowania muru w "Zemście". Pamiętam też, jak byłem jednym z trzech wędrowców w "Przygodach Tomka Sawyera". Jako kowboje w smutnych płaszczach śpiewaliśmy kuplety komentujące akcję, więc byliśmy na scenie bardzo długo. Czasem towarzyszyła nam, po latach mogę wyznać, piersióweczka. Ale to się źle skończyło, bo kolega kiedyś zaczął strzelać z dwóch koltów do dyrektora teatru.

***
Robert Gonera
- aktor, producent i znawca kina urodził się w 1969 r. w Sycowie. Dzieciństwo spędził w położonej 54 km od Wrocławia Twardogórze. Ukończył liceum w Oleśnicy, a studia we wrocławskiej PWST. Wrocławianin z wyboru ma troje dzieci: Nastazję, Teodora i Leopolda.
Jest także jednym z bohaterów książki "Wrocławianie" autorstwa naszego dziennikarza Jacka Antczaka i Anny Fluder z radia RAM, która od piątku jest już w księgarniach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska