Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Autobusy zapłakane deszczem

Zbigniew Figat
W 1966 roku w Jelczu stał się cud. Dziś okazuje się, że jak nie ma cudów, nie ma i jelczy...
W 1966 roku w Jelczu stał się cud. Dziś okazuje się, że jak nie ma cudów, nie ma i jelczy...
Wracamy do tematów, które poruszyły Czytelników "Słowa Polskiego".

Ta historia przeczy teorii, że w jednym miejscu cud zdarza się tylko raz.
"A dlaczego mówimy o cudzie? Bo nawet w dzisiejszym świecie ogromnych technicznych możliwości dzieło Jelczańskich Zakładów Samochodowych jest wydarzeniem bez precedensu" - pisał Z. Teski w "Słowie Polskim" w 1966 roku o autobusach marki "Jelcz". I dodawał: "Po Polsce jeżdżą "Sany", "Chaussony", "Karosy", "Fiaty", "Leylandy", ale "Jelcze" w ciągu kilku lat zrobiły ogromną karierę.

Nareszcie mamy autobus z prawdziwego zdarzenia. Dodajmy- dzięki fabryce dolnośląskiej i jej współpracy z doświadczonym czechosłowackim przemysłem motoryzacyjnym".
Też dodajmy do tej krótkiej historii JZS, że stamtąd, z byłej fabryki Kruppa, wyjeżdżały na front ostatnie niemieckie czołgi Pantery i że tam właśnie Niemcy w czasie wojny urządzili ciężki podobóz dla więźniów Gross-Rosen.

A zaraz po wojnie historia Jelcza zaczęła się od składania wraków pojazdów, zwożonych do hal z poboczy szos, lasów i pól bitewnych. Odzyskane podzespoły i części z kilku uszkodzonych ciężarówek składano w jedną, która już o własnych siłach odjeżdżała stamtąd na wrocławskie pobojowisko, aby wywozić gruzy z centrum miasta. W tych pierwszych po wojnie latach do Jelcza ze Starachowic dostarczano podwozia z szoferkami. W miejscu skrzyni ładunkowej stara budowano nadwozie osobowe z drabinką, po której wchodzili pasażerowie do środka. Były tam ławki, światło i dzwonek, którym sygnalizowało się kierowcy, że ludzie na najbliższym przystanku chcą wysiadać z tego składaka, jakim był pierwszy jelczański autobus.

Tak więc dużo później był karos i pierwsza licencja na montaż autobusów Jelcz z czeskimi podwoziami i silnikami. No, a potem już tylko dynamiczny rozwój i ten "Cud w Jelczu", bo przecież w halach Jelczańskich Zakładów Samochodowych pracowali artyści. Jak pisał reporter "Słowa Polskiego": "Artyzm robotników polega tu na niezwykłej zręczności, którą trzeba wykazać przy nadawaniu nieposłusznej blasze wyglądu pojazdu".
- Jak w Jelczu wyglądało to artystyczne życie zawodowe pana rodziców, a potem pana? - zapytałem Dymitra Dymka, który, wraz z rodziną, związał swe losy z Jelczańskimi Zakładami Samochodowymi na wiele lat.
- Zamieszkaliśmy w Laskowicach, gdy miałem 10 lat. Mama, która przed wojną zdała maturę w Wilnie, w Jelczu badała próbki blach. Tato był najpierw tokarzem, a potem fotografem zakładowym. A brygady JZS produkowały nie tylko autobusy, ale także osiedle, na którym zamieszkaliśmy całą rodziną. W 1964 r., zaraz po ukończeniu Technikum Energetycznego, zostałem zatrudniony w Jelczu i odpowiadałem za sprawność spawarek elektrycznych, używanych podczas produkcji nowych autobusów z silnikami Diesla. Po wielu latach - już jako konstruktor - pracowałem przy berlietach, dobrych na francuskie drogi, ale zbyt słabych na nasze warunki drogowe i tłok w tych autobusach. Jako specjalista z Ośrodka Badawczo-Rozwojowego w Jelczu jechałem takim nowym autobusem z Jelcza do stolicy - opowiada wieloletni pracownik jelczańskiej firmy.

- Proszę sobie wyobrazić, że w godzinach szczytu komunikacyjnego berliet miał nawet trzysta procent obciążenia. Stąd te awarie. Natomiast sprawdziły się produkowane u nas ciężarówki firmy "Steyr", telewizyjna oławka była niezła, i prototyp odry.

Nic dziwnego, że w latach 80. pracowało tam 7,5 tysiąca osób. Mieliśmy nowoczesne linie montażu, nowe lakiernie, a Jelcz rozkwitał. Potem zmienił się ustrój i PRL przeszła do historii, jak "osobowe" stary, do których wchodziło się po drabinie. No i na wolnym rynku socautobusy z Jelcza przegrały z wygodniejszymi fiatami i volvo.

- Gdy Sobiesław Zasada przejął już zakład, to po roku czy dwóch zaproszono emerytów, aby im pokazać, że Jelczańskie Zakłady Samochodowe jednak jeszcze żyją. I cośmy zobaczyli: tylko jedna czynna, świeżo wymalowana hala, a wokół umierający zakład. Patrząc na to, powiedziałem wtedy głośno, że to mi wygląda na zabiegi kosmetyczne przy trupie Jelcza. Ludzie od Zasady patrzyli na mnie zdziwieni, a ja dodałem, że wyznają zasadę: żyj prędko, umieraj młodo i po śmierci ładnie wyglądaj - mówi Dymitr Dymek, który jeszcze raz w tym roku zajrzał do Jelcza. - Pojechałem pod bramę miłoszycką i zauważyłem, że tam, gdzie stali wartownicy, nikogo nie było, a bramę ktoś ukradł. Jechałem sobie autem przez cały Jelcz; mijam bocznicę i magazyn zbytu, potem halę ojca i tę, w której pracowała mama. Przejechałem obok kotłowni i kompresorowni, też rozkradzionej. Gdy dojechałem do bramy jelczańskiej, zatrzymałem auto i myślałem: jakim cudem można było wykończyć ten zakład?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska