Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielka wycieczka po Wrocławiu szlakiem szubienic (ZOBACZ)

Maciej Sas
Rynek, plac Kościuszki, Dworzec Główny PKP - co łączy te miejsca? Wszędzie tam znajdowały się place kaźni, gdzie tracono przestępców. O tym, co decydowało o miejscu i rodzaju wykonywanej kary, mówi dr Daniel Wojtucki, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Pod pręgierzem - we Wrocławiu to standardowe miejsce spotkań. Zresztą, można powiedzieć, że tak jest od wieków, tylko okoliczności bywały mniej przyjemne, przynajmniej dla jednej osoby...

No tak, na liczną publikę zawsze można było tu liczyć, chociaż inne były cele spotkania... Teraz tu przychodzimy, żeby porozmawiać przy piwie. Przed wiekami też była to swego rodzaju impreza, ale np. zakąską, czyli warzywami, się rzucało, a piwem oblewało tego, który stał przy pręgierzu. Dzisiaj idziemy rozerwać się do kina, kiedyś chodziło się popatrzeć na to, co się działo pod pręgierzem.

A co się działo?

Wymierzało się kary. Najłagodniejszą było wystawienie na widok publiczny, kolejna to chłosta. Ale wyjaśnijmy, że nie każdy, kto stawał pod pręgierzem, musiał być chłostany. Wystawienie było samodzielną karą. Skazanemu na nią kat wieszał na szyi tabliczkę, np. "złodziej kur" albo "złodziej świń". Stał taki człowiek przez trzy godziny w dzień targowy, gdy wokół kręciło się mnóstwo ludzi i wszyscy go oglądali. Zresztą pręgierz (dziś jego replika), nie dość, że jest zbudowany na podwyższeniu, to na dodatek został ustawiony w miejscu, w którym się zbiegały dwie główne drogi - ulica Oławska (czyli od strony Oławy) i Świdnicka (od Świdnicy).

Za co jeszcze, poza kradzieżą, stało się w takim "honorowym" miejscu?

Również za prostytucję, obnażanie się, czasami też za pijaństwo.

A na chłostę jak się pracowało?

Ta kara była orzekana np. za wielokrotną kradzież, za powrót do miasta przed upłynięciem wyznaczonego terminu banicji - wiele zależało od humoru sędziów. Ale była jeszcze inna kara - wypalenie piętna. Kat albo jego pomocnik brali rozżarzone żelazo np. w kształcie litery "R", czyli "relegatus" - skazany na opuszczenie miasta na określony czas. To wypalali na czole albo na policzkach tak, żeby było widoczne. Gdy ukarany człowiek trafiał do innego miasta, już z daleka było widać, z kim mamy do czynienia. Poza tym można było stracić fragmenty ciała - pół ucha czy nosa. To były częste kary za kradzież.

Czyli tu, gdzie się spotykamy, sporo krwi popłynęło...

Tak, jeśli chłosta była wyjątkowo ostra. Ale do ścięcia pod pręgierzem stawiano specjalny drewniany szafot. Ale tak się działo wyłącznie w przypadku osobistości znaczniejszych. To była bardziej honorowa egzekucja - ciało oddawano rodzinie, a ona dbała o godny pochówek. W przeciwieństwie do miejsc straceń miejskich, gdzie przy szubienicy zwłoki były grzebane w dole tuż obok.

Z tego wynika, że miejsc wykonywania kar było więcej. Dziś też tam bywamy, nie wiedząc, jak dramatyczne sceny się tam rozgrywały. Wyjdźmy z Rynku na spacer szlakiem szubienicznym. Dokąd Pan proponuje?

Idziemy na tzw. Wygon Świdnicki, szlakiem świdnickim na dzisiejszy plac Kościuszki. Tam stał Rabenstein, czyli piękny, murowany szafot wystawiony w 1525 roku. Miał około 7 metrów średnicy, wysokości 2-3 metry, z wejściem do wnętrza i z platformą, na której skazańców ścinano mieczem. To było honorowe wykonanie kary.

Dlaczego akurat tam?

Bo po wykonaniu wyroku ciało trafiało na cmentarz przy pobliskim kościółku. On był zlokalizowany tam, gdzie dzisiaj mamy nową część Domu Handlowego Renoma. Ten cmentarz niedawno badali nasi archeolodzy. Znaleźli m. in. dziwne pochówki - leżą szczątki człowieka, który ma głowę złożoną między nogami. To znaczy, że został ścięty.

Gdzie stał szafot - na środku placu?

Nie, raczej w kącie, w tej części, gdzie mamy bank BZ WBK. Tam odbywały się największe egzekucje. W wielu dokumentach znajdujemy informacje, że bliscy skazanych prosili, by ściąć ich na Rabensteinie przy szubienicy. To oznaczało, że ciało oddawano rodzinie i można je było pochować na cmentarzu. W przeciwnym przypadku zwłoki zakopywano na miejscu - tuż obok szubienicy, w niepoświęconej ziemi.

Z Rabensteinem jest związane słynne zabójstwo wrocławskiego kata. Zamordowano Andreasa Thienela, który wykonywał egzekucje najpewniej po pijanemu. Stało się to w listopadzie 1626 roku. Kat trzy razy uderzał, zanim udało mu się odciąć głowę dzieciobójczyni. To się gawiedzi nie spodobało. Ludzie próbowali się dostać do Rabensteinu, ale kat zamknął drzwi. Oni je wyważyli. Winowajca się wymknął, przebijając się mieczem przez tłum. Ludzie dopadli go jednak gdzieś w okolicach Bramy Świdnickiej. Oferował 1000 talarów za darowanie życia, ale na nic się to zdało - zabił go cios siekierą w głowę. Zabójca kata schronił się w Toruniu, ale go pochwycono. Potem ścięto go dwa lata później na wrocławskim Rynku.

Ruszamy z naszą straceńczą wycieczką dalej. Dokąd teraz?

Idziemy w okolice Dworca Głównego PKP. Prawdopodobnie gdzieś u zbiegu ulic Małachowskiego i Pułaskiego stała miejska szubienica. Mówię "prawdopodobnie", bo na razie badania archeologiczne tego nie potwierdziły. Ale na pewno tam gdzieś stała. To była duża, solidna, dwupoziomowa, murowana konstrukcja. Tamtędy wiodła droga do Strzelina, a szubienicę było też pewnie widać z traktu do Świdnicy.

Do czego potrzebne było kolejne takie miejsce, skoro nieopodal mamy plac Kościuszki i miejsce straceń?

Ale to był tylko Rabenstein, a takich miejsc dookoła miasta było wiele. Drewniane szubienice stały przed każdą ważniejszą bramą wjazdową do miasta. Na Nowym Targu stała szubienica wojskowa - tam wykonywano wyłącznie wyroki na żołnierzach. Przed Bramą Mikołajską, czyli przy placu Jana Pawła II, była kolejna. Następną mieliśmy na Zatumiu, a więc gdzieś u zbiegu dzisiejszych ulic Szczytnickiej i Reja. Ta należała do katedry. Zresztą, władze kościelne miały swoje miejsca straceń - np. przy kościele Najświętszej Marii Panny na Piasku. Nieistniejące już opactwo św. Wincentego, na Psim Polu miało też swoje miejsce egzekucji. Joannici również mieli szubienicę. Każdy, kto miał prawo wydawania wyroków, musiał mieć własne miejsce straceń.

Trzeba podkreślić, że szubienica była postrzegana jako niehonorowe miejsce straceń. Często sędziowie nakazywali wykonanie wyroku kilkaset metrów od niej, a potem odtransportowanie ciała i zakopanie go przy miejscu straceń. Sami nie chcieli iść, bo tam potwornie śmierdziało. Są zapisy kronikarzy, w których czytamy, że w miesiącach letnich sąd nakazywał egzekucję w miejscu innym, a potem kata wysyła z ciałem do szubienicy. Tam wisiały gnijące ciała, więc fetor był straszny.

Egzekucje były nagłaśniane, jak dzisiaj koncerty czy inne imprezy kulturalne?

Oczywiście, takie obwieszczenia o tym, jaka egzekucja będzie wykonywana i kiedy to nastąpi, były pisane jeszcze w XIX wieku. Odczytanie wyroków należało do obowiązków woźnego sądowego. Ludzie przychodzili, bo traktowali to jak rozrywkę. Gdy kat dobrze wieszał czy ścinał, bili mu brawo, jeśli natomiast źle - kamienowali go. To wyglądało trochę jak zawody sportowe. Było robione ku przestrodze. Nie istniały znakomite metody kryminalistyczne, jak dzisiaj. Trzeba było więc ludziom pokazać, co ich czeka, jeśli dopuszczą się przestępstwa.

Wyjątkowo śmierdząca prewencja, skoro mówi Pan, że ciało wisiało bardzo długo...

Czasami i dwa lata, aż mięśnie i ścięgna się rozluźniły. Niekiedy na szubienicy wisiało pół torsu albo sama głowa.

Nie można tego było posprzątać wcześniej?

O tym decydowała rada miejska lub sąd. Najczęściej robiono to przy okazji remontu szubienic. Tyle że żaden z kilkuset rzemieślników nie chciał się takiej pracy podjąć, bo to zajęcie hańbiące. Poza tym wierzono, że to miejsce przeklęte, przy którym gromadzą się dusze złych ludzi. Dlatego odprawiano ceremonie z tym związane. Wierzono, że bicie dzwonu czy bęben odstraszają złe moce.

Jak wiele takich egzekucji odbywało się we Wrocławiu?

Czysto statystycznie cztery rocznie od końca wieku XV do 2. połowy wieku XVIII. To niewiele, jak na tak duże miasto. Czasami było kilkanaście rocznie, a potem ani jednej przez 3-4 lata. W mniejszych miejscowościach egzekucje odbywało się jeszcze rzadziej - co kilka lat.

To znaczy, że posada kata we Wrocławiu musiała być bardziej lukratywna, niż np. w Sobótce czy Brzegu.

Dlatego kaci z małych miejscowości rezygnowali i przenosili się choćby z Sobótki do Wrocławia, gdy np. umarł ich brat. Tak się przeniósł Wilhelm Thienel, który został sportretowany 1718 roku przy egzekucji Cyganów. To wyjątkowo realistyczne przedstawienie egzekucji - dokładnie widać kata, jego pomocnika i stojące obok... dzieci. Bo na taką egzekucję przychodzili mali synowie katów, by się uczyć fachu. Na tej ilustracji widać takich 8-9-letnich chłopców, którzy stoją i żywo gestykulują.

Nie można było sobie zostać katem, bo tak się postanowiło?

Ależ skąd! Ten fach przechodził z ojca na syna, jak dziś w świecie prawników czy lekarzy. Nauka trwała długo. Mały człowiek musiał się przyzwyczajać do egzekucji, mając kilka lat. Najpierw patrzył, potem się uczył się praktyki, a mając 18-21 lat, składał egzamin mistrzowski, wykonując egzekucję. Konkurencja była ogromna, więc... podkładali sobie "świnie". Opisywali np. niefachowe egzekucje w wykonaniu konkurencji. Świdnicki kat, który chciał dostać pracę w Legnicy, pisał o sobie w samych superlatywach. A o swoim konkurencie, że ten w sumie wszystko dobrze robi, ale ma zawroty głowy, gdy wchodzi na szubienicę, by wykonać wyrok, bo ma lęk wysokości. "A ja nie mam zawrotów" - pisał świdnicki kat. Dodajmy, że szubienica miała około 8 m wysokości.

Brano takie donosy pod uwagę, zatrudniając kata?

Oczywiście. Ale ważne były też umiejętności lekarskie kata.

Lekarskie?

Tak, on potrafił zwykle dobrze leczyć. Zamordowany kat, o którym wspominałem, był podobno znakomitym ginekologiem. Często kat leczył też zwierzęta. Znalazłem też dokumenty, w których rada miejska wskazywała w którymś punkcie, że taki fachowiec musi umieć leczyć ludzi i zwierzęta. Głównie zajmował się sprawami chirurgicznymi, zwichnięciami, oparzeniami.
Kat był szczególną postacią - z jednej strony potrzebną, ale też kazano mu mieszkać na obrzeżach miasta.

Gdzie żyli wrocławscy kaci?

W okolicach ulicy Nowej, to boczna Piotr Skargi. Tam była katownia miejska, czyli mieszkanie wrocławskiego kata. Tego budynku dzisiaj już nie ma.

Jeden mistrz obsługiwał całe miasto?

Tak, chociaż gdy miała się odbyć jakaś poważniejsza egzekucja, ściągał do pomocy kolegę po fachu, zwykle kogoś z rodziny. Przyjeżdżał ktoś taki i dzielili się: ja ścinam trzech, ty dwóch, a pieniędzmi dzielimy się sprawiedliwie. Czasami to było potrzebne, bo nie było wiadomo, czy kat np. nie zasłabnie w czasie egzekucji. No a poza tym skazaniec nie czekał grzecznie, ustawiając szyję do ścięcia. Jeśli więc nie udało się za pierwszym razem, pojawiał się stres i mogła być potrzebna pomoc drugiego kata, rezerwowego - moglibyśmy powiedzieć.

Na każdej wrocławskiej egzekucji był kat rezerwowy?

Na pewno na tych większych, gdy ścinano kilka osób. Poza tym inni kaci przyjeżdżali, bo przecież przy takiej okazji można się było czegoś nauczyć. Dlatego ci z mniejszych miejscowości wysyłali swoich synów do większych ośrodków, żeby ci tam zdobywali niezbędną wiedzę i doświadczenie. To był rodzaj stażu. Znamy przypadek kata z czeskiej Chrastavy, który terminował właśnie u mistrza wrocławskiego. Tutaj uczył się rzemiosła. Na swoje nieszczęście sam został tu ścięty, bo kogoś zamordował. Ale kaci bywali też przestępcami. Znamy historię katów z Trzebnicy, Wrocławia i Sobótki, którzy zawiązali bandę i grasowali po okolicy. Prawdopodobnie rabowali. Złapano dwóch braci Thienel z Sobótki i Wrocławia i trzeciego kata z Trzebnicy. Skazano ich na chłostę pod pręgierzem i wypalenie piętna, w które wtarto proch strzelniczy dla utrwalenia.

Kto wykonał wyrok, skoro w pobliżu nikogo wolnego akurat nie było?

Jeśli egzekucje były z jakiegoś powodu dla kata niewygodne, mógł ściągnąć zastępstwo z innego miasta. I tak się często działo. W tym przypadku pojawił się kłopot, bo ojciec dwójki skazanych, oczywiście też kat, zmarł tuż przed wykonaniem wyroku. Zastąpił go kat z Oławy. Ktoś przecież musiał to zrobić...

Ten wyrok wykonano w Rynku, czyli tu, gdzie zaczęliśmy naszą szubieniczną wędrówkę. Ale to niejedyne miejsce kar koło ratusza.

To prawda - tam, gdzie dzisiaj mamy pomnik Fredry, stała niegdyś tzw. buda wariatów. Ona wyglądała jak wielka, metalowa klatka dla ptaków. Działała od 1575 do 1745 roku. Byli tam zamykani "mąciciele porządku publicznego", a więc: rozrabiaki, zboczeńcy, pijacy, ci, którzy grali w karty. Ta była kara moralizatorska, mniej dolegliwa niż pręgierz. Chodziło o to, by skazany na pobyt w budzie wariatów poczuł wstyd. Przebywało tam nawet po kilkanaście osób naraz przez kilka godzin.

Można się było dokładnie przyjrzeć skazanym?

Tak, każdy mógł podejść, zobaczyć, co jest wypisane na kartce powieszonej na ścianie. Informacje były konkretne, np. "bił żonę po pijanemu" albo "grał w karty zamiast pójść w niedzielę do kościoła". Każdy mógł opluć przestępcę i sprawdzić, czy w klatce nie siedzi ktoś ze znajomych. No a potem się z nich nabijać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wielka wycieczka po Wrocławiu szlakiem szubienic (ZOBACZ) - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska