Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Józef Beker - Koledzy często mówili o nim Casanova z Mokrzeszowa (ZDJĘCIA)

Wojciech Koerber
archiwum józefa bekera
Wybieramy się do maleńkiego Bagieńca. Pod kino Helios podjeżdża dusza człowiek, Jan Brzeźny. Pakuję mu się na przednie prawe koło. Tzn. wsiadam do auta. Niemal natychmiast odzywa się komórka pana Janka. Zgadnijcie, w jaki sposób. Oczywiście, legendarnym sygnałem anonsującym przed laty transmisje z Wyścigu Pokoju. Taak, wszystko staje się jasne.

Dziś zapominam o rozpoczętym właśnie sezonie żużlowym, o Śląsku, o redakcyjnym kolegium zwanym przez niektórych Muppet Show - bo to takie gadające głowy. Dziś cofamy się do lat świetności polskiego kolarstwa. Jedziemy w gościnę do zwycięzcy Tour de Pologne (1965), najlepszego szosowca kraju (1961) w klasyfikacji PZKol oraz Challenge "Przeglądu Sportowego", Józefa Bekera.

Wczesną wiosną, w słońcu, Bagieniec jest przepiękny. Taki urokliwy koniec świata tuż przy nowo powstałej drodze do Świdnicy. Wjeżdżamy, poniemiecka kostka. Z lewej otoczony fosą stary zameczek, zmieniający właściciela niemal z każdą porą roku. Dowiadujemy się, że jednym z ostatnich był Florian Lauda, brat legendarnego kierowcy Formuły 1. Gdy wygrał w kasynie trochę grosza, zainwestował w renowację budowli. A później się wycofał. Z prawej piękny dziedziniec ze stadniną koni. A zaraz za nią posiadłość Józefa Bekera. Z kortem, bo tenis to jego druga sportowa miłość. Gospodarz porusza się dziś jednak z pomocą balkonika. To efekt wypadku sprzed czterech lat. W czasie robót spadł z drabiny, uderzył głową o kamień. Krwi nie było, przytomności też nie stracił. Wrócił jeszcze do domu i stał się tylko senny. Żona Basia nie dała mu jednak zasnąć. I całe szczęście, bo zasnąłby na amen. Zamiast do nieba, zabrała go do szpitala w Wałbrzychu, gdzie z trudem przywrócono małżonka do żywych. By pozbyć się krwiaka, wycięto kawałek czaszki. Doktor kojarzył postać dawnego championa. Zrobił wszystko, co mógł.

- W szpitalu jeden z lekarzy powiedział mi, że Józiu będzie roślinką - wspomina małżonka. - Nie powinien był tak mówić. A na pewno nie takimi słowy. Ja jednak nigdy nie straciłam wiary, że wyjdzie z tego. Był w śpiączce. Nie farmakologicznej, a mózgowej. Nie chciał wstawać. Mądrze zachował się jednak anestezjolog. Poradził, by nie myśleć o śmierci, a o rehabilitacji. I myśmy się rehabilitowali. Wkładaliśmy Józiowi słuchawki do uszu, słuchaliśmy razem Mozarta, Vivaldiego, innych. Obudził się - dodaje pani Basia, druga żona Bekera. Młodsza od niego o równe ćwierć wieku. Troskliwa, drobna i urocza opiekunka. Była członkini Zespołu Pieśni i Tańca Jubilat ze Świdnicy.

Żona: Wkładałam mu do uszu słuchawki. Razem słuchaliśmy Vivaldiego, Mozarta... I wybudził się z tego

- To mój największy skarbek. Gdyby nie ona, już by mnie nie było - przyznaje olimpijczyk z Tokio, kawalarz i żartowniś. Na sam jego widok dziewczynom się nogi uginały, stąd koledzy mówili o nim "Casanova z Mokrzeszowa". - No przecież ja całe życie tylko dupy widziałem. W peletonie. Wszyscy pochyleni, wszędzie tylko te ich rozbudowane męskie tyłki - dworuje sobie dziś. Gdy brał Basię za żonę - przypominamy, młodszą o ćwierć wieku - kolega go pytał, co będzie za lat pięć. - Odpowiedziałem wtedy: nic, wymienię staruchę - wybucha śmiechem. Ale wie, że nie wymieni. Skarbów się nie porzuca. Mają zjawiskowo piękną córkę Paulę (rocznik 1989), studentkę inżynierii środowiska na Politechnice Wrocławskiej, którą mieliśmy przyjemność widzieć. Lubi grywać w tenisa. - Tylko że to wyczerpujący sport. Finansowo - konstatuje mama. Z pierwszego małżeństwa urodziła się natomiast Adrianna (rocznik 1970). Mieszka w Kalifornii, ma dwa sklepy jubilerskie.

Do Mokrzeszowa rodzina Bekerów przeniosła się spod Tarnopola, gdzie Józiu rozpoczął tylko naukę w szkole podstawowej. Na Dolnym Śląsku ojciec elektryfikował teren, a syn przejawiał smykałkę, a raczej serce, do sportu. Wydolność miał ponadprzeciętną. - Gdy graliśmy w piłkę, z kolegów pot lał się strumieniami. A gdy ja spociłem się ledwo pod pachami, to był cud - mówi kolarz. Pierwszy wyścig zaliczył jednak dopiero w wieku 19 lat, co Brzeźny komentuje tak: - Ja zaczynałem w wieku 17 lat i myślałem, że to już jest bardzo późno.

W tym samym roku przeszedł Beker wszystkie ówczesne szczeble - zdobył kartę A, kartę B i licencję. Jako żółtodziób pojechał na mistrzostwa Dolnego Śląska, gdzie zajął czwarte miejsce. Gdyby nie urwała się ośka, byłby drugi. Początkowo trenerzy nie podchodzili jednak do jego osoby indywidualnie. A był to typ zawodnika, który nie potrzebował katorżniczego treningu. Jemu mogło to tylko przeszkodzić, zajechać organizm. - Podobnie miał np. Halupczok - dorzuca Brzeźny.
- Gdy próbowałem rozmawiać na ten temat z trenerem Wandorem, odpowiadał mi: "A co ty mi Józiu będziesz tu pier... Ja rozpiskę mam". Jak dziś to pamiętam. Dopiero za Łasaka było inaczej - uśmiecha się Beker. Mógł już pojechać na igrzyska do Rzymu (1960), lecz paszportu nie miał. - Trzy miesiące się wtedy na taki papier czekało. I nie można było nic przyspieszyć - zapewnia nas po latach. W Tokio już pedałował, a polska ekipa zajęła 11. miejsce w wyścigu na 100 km. Z czteroosobowej ekipy do mety musiała dotrzeć trójka, a liczył się właśnie czas tego trzeciego. Dziś wspomina Beker tę rywalizację nieco anegdotycznie.

- To była z naszej strony szarpanina. Magiera złapał gumę i musieliśmy zwolnić. A później musieliśmy go... gonić. On tak się wkurzył, że nie przystanęliśmy, iż później, gdy już nas doszedł, zaczął uciekać. A to przecież trener nakazał, byśmy tylko zwolnili, a nie stanęli zupełnie - tłumaczy Beker. A Brzeźny dodaje: - Gdy złapie się defekt w połowie dystansu, to się na kolegę czeka. Ale gdy awaria zdarzy się na 20--30 km przed metą, wtedy już to nie ma sensu. Zostawia się go.
Dodajmy też, że wspomniany Magiera dwukrotnie musiał się w trakcie wyścigu przesiadać. Nie wymienia się bowiem koła z trefną oponą, lecz cały rower. W międzyczasie naprawia się pierwszą sztukę, na którą z powrotem siada zawodnik, gdy jest już sprawna. - My sprzętowo wówczas nie odstawaliśmy od innych, lecz faktem jest, że każdy miał jeden tylko rower dopasowany pod siebie. A to ważne było. Każdy miał swoje siodełko, na innym ciężko było jechać - wyjaśnia Brzeźny.
Każdy wyścig miał wówczas swoją historię. Często wesołą. - Pamiętam ten Dookoła Belgii. To ja wtedy złapałem gumę i nie wiedziałem, którędy później jechać. Bo tam po przejechaniu peletonu ruch błyskawicznie przywracano i maruderzy musieli już jechać z autami. Do tego tablice informacyjne wieszali na słupach i drzewach. Nie malowali na drodze, jak u nas. A gdy człowiek pochylony, nie dostrzega tego. Krzyczę więc do kierowcy jakiejś ciężarówki "Tour de Belgique, Tour de Belgique". Kiwa, że pomoże, że wie. Złapałem się zatem jednego z worków, które przewoził i dołączył mnie do grupy - opowiada Dolnoślązak.

Ponoć zawsze miał nosa i szczęście, gdy chodzi o unikanie kraks. - Tak było. Gdy tylko odjeżdżałem, zaraz z tyłu robiła się kupa - zapewnia. W maju 1963 roku wygrał etap Wyścigu Pokoju w Zielonej Górze. W generalce najwyżej był 11. - Bo zawsze trzeba było na lidera jechać. Na Stasia Gazdę, Bogusia Fornalczyka - wymienia Casanova z Mokrzeszowa. - 1961 rok, Olsztyn, Wyścig Pokoju. Nie mogłem ze stołówki wyjść, bo czekał szpaler kobiet. Albo Gdynia. Ciągle mnie ktoś zatrzymywał, skończyłem wyścig z naręczem kwiatów. Myślałem, że wszyscy je dostali, ale patrzę później, że tylko ja - śmieje się. - Przepraszam, ale po tym wypadku wpadam w takie skrajne stany. Od smutku do euforii - dodaje. A żona uzupełnia: - Tak mówili, Casanova z Mokrzeszowa. Listy przychodziły na adres "Józef Beker, Polska". I wszyscy wiedzieli, gdzie je dostarczyć.
Silny był piekielnie. Raz nawet, jak depnął, urwał na finiszu ośkę. W udzie miał 61 cm. - Miałem też niesamowicie silne nadgarstki. Jedną ręką podnosiłem do góry dwa krzesła, jedno na drugim. Trzymając je za dolną część nogi. Dlatego, gdybym nie jeździł na rowerze, grałbym w tenisa - tłumaczy. Stąd ten kort koło domu. Doping? - Nawet kawy nie piłem. Raz to zrobiłem i takich bóli żołądka dostałem, że nie wygrałem górskich mistrzostw Polski na Kubalonce. Piwo? Ja mogłem pić, z kolei Józiu Gawliczek nie mógł. Myślałem, że go to pobudzi, a musiałem go... pchać - zdradza.

Po zakończeniu kariery świetnie Beker prosperował. Dla przyjemności kręcił jeszcze pedałami, a dla pieniędzy lody włoskie w Świdnicy. Miał lodziarnię. Dawała latem taki zysk, że zimę całą mógł spędzać na nartach. No i dzięki tej lodziarni właśnie poznał Basię. Widać, że dobrze im na tym tandemie.

Józef Beker

Urodził się 28 marca 1937 roku w Starym Mieście koło Tarnopola. Kluby: Odra Brzeg (1960), LZS Mokrzeszów (1961-1963), LZS Dolny Śląsk (1964-1970). Olimpijczyk z Tokio, gdzie w wyścigu (109,893 km) drużynowym zajął 11. miejsce na 33 ekipy. Partnerami byli Andrzej Bławdzin, Jan Magiera i Rajmund Zieliński. Zwycięzca Tour de Pologne z 1965 roku i trzeci zawodnik imprezy z 1963. Mistrz Polski w wyścigu drużynowym z 1961 roku i wicemistrz kraju w wyścigu górskim z 1966. Uczestnik MŚ w latach 1961-1964 oraz 1966 (najlepsze miejsce w wyścigu drużynowym - piąte, 1963). Zwycięzca klasyfikacji PZKol i Challenge "PS" na najlepszego kolarza szosowego w 1961 roku. Jako pierwszy z kolarzy LZS--u wygrał etap Wyścigu Pokoju (10 maja 1963, Zielona Góra). Drugi zawodnik Wyścigu Dookoła Austrii (1965) i zwycięzca zawodów o wieniec "Dziennika Łódzkiego" (1964). Dwukrotnie żonaty (Halina - 1967, Barbara - 1996), ma dwie córki: Adriannę (1970) i Paulę (1989). Mieszka w Bagieńcu koło Świdnicy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska