Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kardynał niebanalny

Katarzyna Kaczorowska
Kardynał Gulbinowicz słynie z wielkiego poczucia humoru
Kardynał Gulbinowicz słynie z wielkiego poczucia humoru Paweł Relikowski
W swoim pałacu ukrywał opozycjonistów a w piecu prywatnego apartamentu miliony należące do Solidarności. Człowiek wielkiej odwagi i wielkiego humoru. Co chwilę potrafi rzucać anegdotami i lubi robić żarty innym. Tak jak prezydentowi Aleksandrowi Kwaśniewskimu, któremu po poświęceniu jednej ze szkół podał kropidło wprowadzając spore zamieszanie. Kardynał Henryk Gulbinowicz dzisiaj kończy 85 lat.

Nie chciał przychodzić do Wrocławia. Był ordynariuszem diecezji białostockiej, skąd bliżej mu było do korzeni - ukochanej Wileńszczyzny. To w białostockiej farze 8 lutego 1970 roku Prymas Tysiąclecia, kardynał Stefan Wyszyński, powiedział: "Daję wam biskupa na 40 lat".
- W obecności prawie 6000 wiernych, a ja uważałem, że prymas wie, co mówi. Wiedziałem też, że diecezja wrocławska to nie jest miejsce dla biskupa, który zaczyna swoją drogę. Ogromna, wtedy ponad 3 i pół miliona ludzi, wymagała i wiedzy, i doświadczenia - wspomina kardynał Gulbinowicz.

Po śmierci kardynała Bolesława Kominka stanowisko ordynariusza diecezji wrocławskiej przez dwa lata było nieobsadzone. Trwała zimna wojna między ówczesną władzą a episkopatem. Ta pierwsza chciały od Wrocławia rozpocząć nową praktykę decydowania o tym, kto będzie prowadził kolejne ordynariaty. Ten drugi, z poparciem Watykanu, nie chciał się na to zgodzić. Kolejni kandydaci Kościoła byli więc przez władze odrzucani. Prymas nie opowiadał o tym zbyt wiele, ale krążyły pogłoski o napiętej sytuacji.

Podobnie jak plotki o kolejnych nominatach na stanowisko ordynariusza.
- Podczas jednej z sesji episkopatu któryś z biskupów pomocniczych diecezji pelplińskiej powiada do mnie: "To prawda, że ty idziesz" - tu użył bardzo niecenzuralnego słowa - "do tej diecezji?". Ja wtedy do niego: "Słuchaj, nie mam szans. Ty jesteś bliżej, lepiej znasz niemiecki" - czas pokazał, jak bardzo ksiądz Gulbinowicz, wtedy jeszcze arcybiskup, się mylił.

Któregoś dnia po prostu dostał list z zaproszeniem na spotkanie do prymasa Wyszyńskiego na Miodową w Warszawie. Krótki, lapidarny, bo korespondencja była kontrolowana.
- Kardynał mnie poprosił do gabinetu. On był zawsze charmant, więc otworzył drzwi i każe mi wchodzić pierwszemu. "Eminencjo, ja, szary biskup...". Usłyszałem zdecydowane "proszę!". Nie znosił sprzeciwu, wielcy ludzie mają to do siebie. Wszedłem.

Prymas usiadł na swoim miejscu, a ja vis-a-vis niego. I powiedział, że nareszcie, po pertraktacjach trwających dwa lata, władze godzą się, bym poszedł do pracy do Wrocławia. A ja wtedy: "Proszę Jego Eminencji to chyba niemożliwe!". "Dlaczego?". "No bo ksiądz kardynał publicznie powiedział, że daje biskupa do Białegostoku na 40 lat! No to co teraz?". Prymas popatrzył na mnie: "Pamiętam, co powiedziałem. Sprawa wymaga zmian".
Arcybiskup z Białegostoku przyznał wtedy, że jest to chyba ponad jego siły, on, wschodniak, na Dolnym Śląsku był zaledwie kilka razy w życiu, nikogo stamtąd nie zna. Czy zwyczajnie da radę?
Prymas był zdecydowany: "Dwa lata diecezja jest bez biskupa, nareszcie się zgodzili. I co? Ksiądz weźmie to na sumienie?".
Nie wziął. Poprosił tylko o jedno: "Jeżeli ksiądz prymas uważa, że potrafię tę służbę dla Kościoła spełnić, a będę miał od Waszej Eminencji zapewnienie, że ilekroć będą trudne sytuacje, to mnie wesprze, no to w imię Boże".

2 lutego 1976 roku rozpoczęła się era panowania arcybiskupa Gulbinowicza we Wrocławiu. Dzisiaj trudno wyobrazić sobie historię Wrocławia i Dolnego Śląska bez niego.
- Do dzisiaj pamiętam dzień, kiedy przyjechaliśmy do pałacu arcybiskupiego z pieniędzmi wyjętymi z konta Solidarności. Wtargaliśmy ze Staszkiem Huskowskim dwie wielkie walizy i stanęliśmy u dołu schodów prowadzących do mieszkania arcybiskupa. A on wyszedł, spojrzał na nas i wypalił z tym swoim charakterystycznym zaśpiewem "I co mam teraz z tym zrobić?" - wspomina Józef Pinior, który jako rzecznik finansowy Solidarności opracował dla związku dwa plany.

Ten na wypadek zdelegalizowania "S" oznaczał podjęcie z jej konta wszystkich pieniędzy i zdeponowanie ich w bezpiecznym miejscu. Najbezpieczniejszy okazał się piec w mieszkaniu arcybiskupa, bo to tam trafiły te dwie walizki.
13 grudnia o godzinie 4 rano do drzwi metropolity zapukał generał Stec. W imieniu władz poinformował go o wprowadzeniu stanu wojennego.

- Powiedziałem mu wtedy "ja tego do wiadomości nie przyjmuję", a on do mnie "spełniłem swój obowiązek nakazany przez moich zwierzchników". Ale zapytałem go, do kogo mam się zwrócić, kiedy konieczne będą jakieś interwencje. "Do mnie" - usłyszałem - opowiada kardynał, który jednoznacznie opowiedział się po stronie zdelegalizowanej Solidarności.

Działalność Arcybiskupiego Komitetu Charytatywnego, twarde negocjacje z władzą w sprawie wypuszczenia na wolność z internowania m.in. poważnie chorych wybitnego matematyka prof. Hartmanna i urbanisty prof. Zipsera, ukrywanie czołówki poszukiwanych działaczy "S" - Barbary Labudy, Władysława Frasyniuka i Józefa Piniora, pokazały prawdziwy charakter metropolity, który nie wahał się stawiać ówczesnej władzy na baczność.
25 marca 1982 roku pojechał do więzienia w Kamiennej Górze.
- Wiedziałem, że pomieszczenia, w których siedzą nasi, to filia obozu w Gross-Rosen, i że jak łopatą ruszyć na podwórzu, tak z pół metra w głąb, może trochę więcej, to tam będą groby pomordowanych więźniów. Poszedłem do komendanta i mówię: "Pan wie, że oni są w obozie? Jak to pójdzie za granicę, to jak będzie wyglądała polska racja stanu?! Jak wrócę do Wrocławia, to idę do władz i stawiam postulat, żeby to zlikwidować. Bo jak się rozejdzie...". A on mi na to, że to nieprawda! "Ma pan łopatę?" - zapytałem. "To pójdziemy". Zawahał się - opowiada kardynał Gulbinowicz, który kilka dni później w Nysie dowiedział się, że obóz dla internowanych w Kamiennej Górze został zlikwidowany.

Ale podczas tamtej wizyty w kamiennogórskim więzieniu wydarzyło się coś jeszcze. Arcybiskup spotkał się z kryminalnymi, odprawił dla nich mszę, kilku księży spowiadało. Nie było wielu chętnych, bo jak podkreśla, długoterminowi nie wierzą nikomu. Po mszy powiedział im, że pewnie drugi raz go tu nie wpuszczą, ale ma dla nich obrazki od prymasa Wyszyńskiego. I podchodził do każdego, wręczał obrazek, wymieniał kilka słów i podawał rękę.

- Pamiętam takiego jednego, tak mu się oczy zapociły, to mówię, "Co, pan tęskni do rodziny?". "Nie proszę księdza. Ja tu jestem 17. rok i nikt z ludzi wolnych nie podał mi ręki, tylko kopali nas w tyłek, a ksiądz nam rękę podał". A my nie przywiązujemy do takich gestów wagi - podkreśla były metropolita wrocławski, który nie kryje, że jego stosunek do ludzi wyrasta wprost z tradycji rodzinnej, wychowania i najlepszej strony ukochanej Wileńszczyzny. I dodaje, że wśród drobnej polskiej szlachty panowała atmosfera zrozumienia dla innych nacji i religii.

- Dopiero kiedy byłem w Wilnie, miałem okazję zobaczyć inną reakcję. Działała tam wówczas ultraszowinistyczna organizacja - Falanga. Szedłem z ciotką i zobaczyłem całą grupę chłopców w charakterystycznych koszulach, z przypiętymi do piersi mieczykami Chrobrego. Skandowali: "Falanga walczy, Falanga czuwa, Falanga z Polski Żydów usuwa". Cofnęliśmy się z ciotką na skraj chodnika. Tą samą ulicą szła starsza Żydówka, którą oni popchnęli tak, że się przewróciła. Pamiętam, jak ciotka zaczęła na nich kląć. Zjawili się też inni ludzie, którzy pomogli kobiecie wstać. Bo takie rzeczy nie były akceptowane. Może to ostatni znak pamięci... - zastanawia się kardynał znany w Polsce również i z tego, że słowo "ekumenizm" przybrało we Wrocławiu jak najbardziej realny kształt w postaci Dzielnicy Wzajemnego Szacunku.
- Do Wrocławia przyjechałem w 1976 roku, w tym samym, kiedy arcybiskup Gulbinowicz objął diecezję wrocławską. I wręcz szokujące, jak na ówczesne dość ostrożne relacje Kościoła katolickiego z innymi wyznaniami, było spotkanie, jakie metropolita zaproponował ówczesnemu biskupowi seniorowi Waldemarowi Lucerowi. Takich rzeczy nikt wtedy nie robił - wspomina biskup Ryszard Bogusz z ewangelickiej parafii Opatrzności Bożej.

Z tych spotkań z protestantami, prawosławnymi, żydami narodziła się nowa tradycja, tak charakterystyczna dla Wrocławia. I tak ważna, że kiedy proboszcz parafii św. Antoniego ks. Żytowiecki odchodził w nowe miejsce, biskup Bogusz pojechał do kardynała zaniepokojony, co będzie dalej.

- Parafię mieli objąć paulini i nikt z nas nie wiedział, czy podejmą to wyjątkowe dzieło, czy będą chcieli się spotykać, rozmawiać, dyskutować, wreszcie modlić z niekatolikami - opowiada. I ze śmiechem dodaje: - Kiedy kardynał usłyszał to pytanie "jak będzie?", spojrzał i powiedział krótko "Jak to jak? Jak źle będzie, to ich wyrzucę!". To wyjątkowa postać. Są słowa, które uchodzą tylko jemu, za które nikt się nie obraża. Tak jak wtedy, kiedy jednemu z biskupów dolnośląskich na uroczystym jubileuszu powiedział w kościele pełnym ludzi "Obrósł ksiądz biskup w dobra materialne, teraz przyszła pora na duchowe". Jest konkretny, zdecydowany, ale zarazem niezwykle ciepły i otwarty. Prawdziwy duszpasterz, który zawsze i wszędzie widzi drugiego człowieka.

Bp Bogusz podkreśla, że to właśnie kardynał był pierwszym duchownym katolickim, który przekroczył progi ich kościoła. Luteranie zaprosili go na uroczyste nabożeństwo po zakończeniu remontu barokowej świątyni.
- Wszedł, stanął przed ołtarzem i powiedział "Ten kościół jest jak panna młoda!". Ale największe wrażenie zrobił na mnie, kiedy odbywała się rekonsekracja poewangelickiego kościoła w Bukówce koło Środy Śląskiej. Kardynał zaprosił mnie, by podziękować za wszystkie kościoły ewangelickie, jakie katolicy przejęli na Dolnym Śląsku po wojnie. Zaprosił prawosławnego biskupa Jeremiasza, byli też zwierzchnicy naszych Kościołów. I przyjeżdżamy do tej Bukówki, a tam nad wejściem wisi wielki transparent "Sanktuarium Ekumeniczne". Czy coś więcej trzeba dodawać? - mówi ksiądz biskup.

A Pinior dorzuca:
- Nigdy nie pytał, skąd przychodzisz, jakie masz poglądy, jaki bagaż doświadczeń. To niezwykły człowiek. Jakby ktoś z historii przywołał nam kresowego szlachcica, błyskotliwego, z ogromną kulturą, wiedzą, odwołującego się do tradycji, ale równocześnie otwartego na innych.
Ksiądz Krzysztof Bojko, proboszcz parafii w Białej koło Chojnowa, gdzie od kilku lat odbywają się Kresowiana przybliżające Dolnoślązakom tradycje i dziedzictwo Kresów Wschodnich, dodaje:
- Przypomina, że jak ktoś przed wojną zdał maturę, to naprawdę był inteligentem. Nas, kleryków, ujmował bezpośredniością, ojcowskim podejściem do każdego, kto do niego przychodził. A równocześnie miał autorytet, który sprawiał, że nikt się z nim nie spoufalał. Po prostu miał klasę.

Bojko na drugim roku seminarium wystąpił w przedstawieniu "Dziadów" Mickiewicza. Wśród gości był kardynał, a klerycy pod okiem zawodowców wystawili scenę więzienną.
- Grałem Tomasza Zana. Kardynał był bardzo poruszony przedstawieniem, prawie płakał. A po przedstawieniu zaprosił nas, aktorów, do siebie na sękacza. Takich chwil się nie zapomina.

Prof. Andrzej Wiszniewski pamięta z kolei, jak w 1986 roku na wrocławskich uczelniach odbywała się weryfikacja. Nastroje były, oględnie mówiąc, podłe. I wtedy pojawił się pomysł, by zorganizować opłatek z kardynałem. Organizatorzy myśleli, że do siedziby Seminarium Duchownego przyjdzie może ze 30 osób. Przyszło ponad 200, a spotkania trwają do dzisiaj.

- Kardynał nauczył mnie też bardzo ważnej rzeczy. Pamiętam, że w Solidarności Walczącej zdecydowaliśmy, że będziemy mu dostarczać dossier prasowe z drugiego obiegu, oficjalnej prasy, audycji radiowych. Raporty miałem przekazywać ja. I pojechałem do pałacu z pierwszym, jakieś 50 stron maszynopisu. Daję go kardynałowi. A ten wziął do ręki, spojrzał na te papiery, potem na mnie i powiedział "To pan nie wie, że jak się chce, żeby kardynał coś przeczytał, to nie może to mieć więcej niż pół strony?". Dzisiaj powtarzam studentom, jak ważna w komunikacji społecznej jest zwięzłość - śmieje się Wiszniewski.

A jak podkreśla Pinior, kardynał uczył wielu rzeczy.
- Dla nas w podziemiu był autentycznym doradcą. Przywoził z Watykanu, z Europy, do której nie mieliśmy dostępu, ważne informacje. Tłumaczył nam, co się dzieje. Przekazywał wiadomości od Zbigniewa Brzezińskiego. Był wtedy bardzo ważną osobą w kurii rzymskiej i miał ważne zadanie: odpowiadał za politykę Watykanu na Wschodzie, na terenie ówczesnego Związku Radzieckiego. W 1986 roku przywiózł z Rzymu włoską gazetę, o której było wiadomo, że jest finansowana przez KGB. Był w niej artykuł przedstawiający kardynała jako człowieka, przez którego ręce przechodzą wszystkie decyzje, polecenia dla kurierów, wsparcie, słowem, to wszystko, co pomagało przetrwać Kościołowi w Związku Radzieckim.
Kardynał Gulbinowicz pamięta tamten tekst. Dziennikarzowi, który go napisał, powiedział, że jeśli chce z nim rozmawiać, niech przyjedzie na Jasną Górę. Przyjechał, a potem napisał, że metropolita wrocławski to "il grando capo", najważniejszy człowiek mafii.
Ten najważniejszy człowiek w mafii musiał być rzeczywiście zawsze świetnie we wszystkim zorientowany, bo kiedy w 2000 roku kardynał Joseph Ratzinger odbierał we Wrocławiu tytuł doktora honoris causa, zadzwonił do ówczesnego marszałka województwa Jana Waszkiewicza i powiedział, zapraszając na spotkanie z gościem:
- Pan musi przyjść i uścisnąć rękę przyszłemu papieżowi.

- Anegdot związanych z kardynałem są tysiące. Wiadomo, że jest smakoszem, ale najlepsza na świecie jest dla niego zupa pomidorowa, jaką robiła jego mama. Wiadomo, że zasłania się wiekiem, głuchotą, ale jak chce coś usłyszeć, to wyciąga z kieszeni aparat słuchowy, który dostał w prezencie od grupy biznesmenów. Nie nosi go zawsze, bo jak się czasem przyznaje, nie chce słyszeć tych wszystkich głupot, jakie ludzie wokół gadają - opowiada Maciej Łagiewski, dyrektor Muzeum Miejskiego we Wrocławiu, który podkreśla, że nie sposób ocenić zasług kardynała w ratowaniu zabytków. - Ile on cennych rzeczy wywiózł z różnych kościołów, kościółków, wręcz zarekwirował, ratując je przed zniszczeniem czy kradzieżą. Zawsze będę mu wdzięczny za pomoc, jakiej nam udzielił przy dotarciu do zbiorów Muzeum Archidiecezjalnego i skarbca katedry.

Łagiewski w uznaniu zasług od byłego metropolity dostał krzyż kardynalski. W czasie uroczystości szybko okazało się, że dyrektor musiałby klęknąć przed kardynałem, aby ten bez problemów mógł mu go powiesić na szyi. Gulbinowicz więc nie zastanawiając się zbyt długo, wręczył krzyż Łagiewskiemu i powiedział "Niech go sobie dyrektor sam zawiesi".

W czwartek Wrocław wyprawił kardynałowi wielką uroczystość w ratuszu z okazji 85. urodzin. Pinior zadzwonił do niego z życzeniami we wtorek wcześnie rano. I usłyszał powiedziane tym charakterystycznym tonem: "Przecież obchodzę urodziny w piątek, a co będzie, jak nie dożyję?".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska