Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielki krach planu trzyletniego

Michał Lizak
- Czuję wielką odpowiedzialność za Śląsk - mówił Siemiński kupując Śląsk od Grzegorza Schetyny
- Czuję wielką odpowiedzialność za Śląsk - mówił Siemiński kupując Śląsk od Grzegorza Schetyny Janusz Wójtowicz
Miało być mistrzostwo Polski, wymarzona przez kibiców osiemnastka i powrót do Euroligi. Jest spalona ziemia - sportowa spółka akcyjna ze złożonym już do sądu wnioskiem o upadłość i wycofana z rywalizacji o mistrzostwo kraju. Tak kończy się plan naprawczy koszykarskiego Śląska, wprowadzony w życie przez Waldemara Siemińskiego.

Wszystko zaczęło się wiosną 2006 roku. Ówczesny właściciel koszykarskiego Śląska - Grzegorz Schetyna, jako osoba mocno zaangażowana w życie polityczne, chciał pozbyć się klubu. - Szukałem osoby, która zagwarantuje rozwój Śląska i zapewni funkcjonowanie zespołu na wysokim poziomie - mówił Schetyna, przedstawiając nowego właściciela. Tak w środowisko koszykarskie wkroczył Waldemar Siemiński.

Wcześniej był postacią znaną we wrocławskich kręgach biznesowych, ale trudno było go nazwać osobą z pierwszych stron gazet. Angażował się co prawda w wiele działań charytatywnych czy społecznych (sprowadzenie skarbu średzkiego, wykupienie samolotu podczas jednego z finałów Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy) oraz działalność biznesową (prezesował izbie gospodarczej), ale dopiero kupno klubu sprawiło, że stał się osobą szeroko obecną w mediach i jednoznacznie rozpoznawalną.

Wejście w środowisko koszykarskie Siemiński miał wręcz wymarzone. Widziano w nim nadzieję na lepszą przyszłość klubu, człowieka, który wprowadzi do Śląska biznesowe zasady funkcjonowania spółki i sprawi, że marzenia o osiemnastce (18. tytule mistrza kraju) staną się znowu realne. Nikomu nie przeszkadzało, że Siemiński kompletnie nic nie wie o sportowych realiach i zupełnie nie zna się na koszykówce. Pytania o to, co to jest asysta (dogranie do partnera, który zdobywa punkty) czy też zbiórka (złapanie piłki po niecelnym rzucie rywala czy partnera) przyjmowano z życzliwym uśmiechem. Bo ten człowiek miał wprowadzić nową jakość pod względem organizacyjnym - sportem mieli zająć się fachowcy.

Nadzieje jeszcze bardziej rozbudził fakt powrotu do Wrocławia Andreja Urlepa - trenera, kojarzonego z największymi sukcesami klubu.
Jesień 2006 roku to był we Wrocławiu prawdziwy koszykarski renesans. Młody zespół Urlepa, bez wielkich gwiazd, ale za to z olbrzymią wolą walki, wygrywał mecz za meczem, a hala Orbita pękała w szwach. Nawet na spotkanie z AZS-em Koszalin, wówczas ekipą z dolnych rejonów tabeli, brakowało biletów.

To chyba właśnie wówczas Siemiński uwierzył, że czego się nie dotknie - zamienia w złoto. Mogło mu się wydawać, że to genialne posunięcia marketingowe doprowadziły do organizacyjnych sukcesów. Wystarczyło podpisać umowy patronackie z mediami, na ulice miasta wypuścić busa informującego o meczach i ludzie walili do hali drzwiami i oknami. Łatwizna...
Prawda była zupełnie inna. Na sukces - jak się okazało z perspektywy czasu krótkotrwały - złożyło się wiele czynników. Nadzieja na lepsze jutro związana z nowym właścicielem, któremu przecież trzeba zaufać, ściągnięcie do Wrocławia Urlepa, który latem 2006 roku wywalczył - po 10 latach przerwy - awans z kadrą do finałów mistrzostw Europy, wreszcie trafne decyzje transferowe. Gwiazd w drużynie nie było, ale był zespół walczaków, chłopaków, którzy chcieli się bić za Śląsk. Ich po prostu chciało się oglądać. Za poświęcenie, za zaangażowanie, za to, że byli młodzi i gniewni. I tylko Urlep tonował nastroje. Gdy jako lider rozgrywek wrocławianie podejmowali mistrza Polski z Sopotu, mówił: "Nasze wyniki są lepsze niż realne możliwości". I miał rację.

Sezon skończył się brązowym medalem - przyjętym jako sukces. Ale już pod koniec rozgrywek widać było, że z balonu wielkich oczekiwań uchodzi powietrze. Na kluczowych meczach - w fazie play-off, nie było kompletu kibiców. Ten sygnał ostrzegawczy przeszedł chyba bez echa.
W klubie Siemiński przeprowadził już wówczas czystkę. Pożegnał się ze wszystkimi osobami, które pracowały w klubie za czasów złotej dekady, pamiętały mistrzowskie tytuły i występy w Eurolidze. Można zaryzykować stwierdzenie, że nowy właściciel chciał zerwać ze wszystkim, co mogło nawiązywać do starych czasów. Dotyczyło to w równym stopniu pracowników, jak i... zespołu cheerleaders.

Lato 2007 roku to ostatni okres koszykarskiego optymizmu we Wrocławiu. Andrej Urlep zaangażował się w pracę z kadrą i występy reprezentacji podczas finałów mistrzostw Europy w Hiszpanii. Zespół budował na odległość, co fatalnie odbiło się na jego jakości. Tuż przed sezonem zaczęły się roszady w składzie, co spowodowało dodatkowe wydatki (zmiany graczy i ich zgłoszenie do rozgrywek słono kosztowały) i fatalne wyniki.

Czary goryczy dopełniała inauguracja ligi, podczas której Siemiński zadał kibicom słynne już pytanie "Czy dobrze pracujemy?". Trzy razy usłyszał gromkie: "Nie".
Atmosfera była fatalna, a w klubie nie działo się dobrze. Słoweński szkoleniowiec - wcześniej wpatrzony w Siemińskiego - coraz gorzej dogadywał się z właścicielem klubu. W efekcie - po 5 porażkach w 6 meczach - Urlep stracił pracę, a Siemiński miał spory problem. Bo nowego trenera nie miał nawet kto wybierać...

Najgorsze zdarzyło się jednak u progu rozgrywek. Siemiński poszedł na wojnę z mediami, robiąc sobie wrogów z praktycznie wszystkich dziennikarzy we Wrocławiu.
Stał się dla mediów wrogiem publicznym numer jeden. I nawet dziennikarze, którzy kibicowali Śląskowi i koszykówce, zaciekle krytykowali Siemińskiego i wszystkie jego posunięcia. Co z drugiej strony nie było wcale takie trudne - często sam bowiem taką krytykę prowokował.
To musiało odbić się na wizerunku klubu, a co za tym idzie, publicznym odbiorze koszykówki. Kolejny sezon skończył się ponownym brązowym medalem. Pod koniec rozgrywek dyscyplinarnie usunięto z klubu dwóch podstawowych graczy - Amerykanów Rashida Atkinsa i Jareda Homana. To z nich uczyniono kozły ofiarne. Ale problemy klubu były głębsze.

Siemiński, przekonany o tym, że działa w słusznej sprawie i dla dobra wszystkich (miasta, kibiców, klubu, graczy, polskiej koszykówki), pozwalał sobie na wiele - z krytyką miejskich decydentów włącznie. Stare powiedzenie mówi, że nawet pies nie gryzie ręki, która go dokarmia. W koszykarskim Śląsku o tym zapomniano.

Ostatnie miesiące to pasmo zaskakujących posunięć i kompromitujących decyzji. W lipcu Siemiński zapowiedział, że za darmo odda klub miastu, po czym chciał za to pieniądze. Zapewniał, że spółka jest czysta jak łza, by po kilku miesiącach publikować informacje o zadłużeniu. Zgłaszał się do gry w Pucharze Europy, by po chwili się z tych rozgrywek wycofywać. Rozmawiał o sprzedaży klubu z poważnym inwestorem - Tomaszem Kurzewskim, by ostatecznie zaawansowane rozmowy zostały nagle zerwane.

Wreszcie w ostatniej chwili zgłosił klub do rozgrywek ligowych twierdząc, że jego los nigdy nie był zagrożony. To było 31 lipca 2008 roku. Niespełna trzy miesiące później Śląska, po ponad półwiecznej grze o mistrzostwo Polski, nie ma w ekstraklasie.

W wielu decyzjach właściciela klubu trudno dopatrzeć się logiki. Dziś wydaje się, że tragiczny los Śląska był przesądzony od dawna. Od kilkunastu tygodni Siemiński odsunął się w cień. Sam zniknął z mediów. Nie podejmował żadnych decyzji - wszystko zrzucił na barki prezesa Mariusza Bałuszyńskiego. I ten - sam pozostawiony na placu boju - ostatecznie złożył wniosek o upadłość klubu i wycofał go z rozgrywek. Nie da się ukryć, że przypomina to po prostu ucieczkę z tonącego okrętu ostatnią sprawną szalupą...

Waldemar Siemiński zainwestował w koszykówkę olbrzymie pieniądze. Za 14 milionów złotych można wiele zbudować. Okazało się, że tyle musiało kosztować doprowadzenie najbardziej utytułowanego klubu w Polsce do ruiny. Chyba nigdy nie przypuszczał, że właśnie w taki sposób na trwałe wpisze się do historii klubu i całej polskiej koszykówki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska