Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Eberhard Mock bez Breslau w tytule

Krzysztof Kucharski
Marek Krajewski
Marek Krajewski Mikołaj Nowacki
Rozmowa z Markiem Krajewskim o jego najnowszej książce, której mroczna akcja będzie się rozgrywać przed II wojną światową we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku, o tym, dlaczego jeszcze nie powstał zapowiadany film o Mocku, czy jego książki o Breslau będą wystawiane w teatrze i co robił przez ostatnie miesiące w Szwajcarii.

Do tej pory jeździłeś tylko na stypendia naukowe. Po raz pierwszy byłeś na stypendium pisarskim i to w malowniczym szwajcarskim mieście Zug nad jeziorem Zug w kantonie Zug. Oglądałem to wszystko w internecie i wzdychałem tylko. Czy droga do takiego stypendium jest bardzo skomplikowana?

Nie. Wydaje mi się bardzo niekłopotliwa. Dotarła do mnie informacja z fundacji Pro Helvetia, mającej swoją siedzibę w Warszawie, że mogę się starać o szwajcarskie stypendium. Wystarczy złożyć aplikację, co też uczyniłem natychmiast. Niebawem dowiedziałem się, że dostałem półroczne stypendium Fundacji Kulturalnej Miasta Zug, która przydziela je dwa razy do roku. Za każdym razem dostają je cztery osoby, na ogół literaci, ale też przedstawiciele sztuk pięknych. Moja radość i ciekawość była wielka, bo nigdy do tej pory w Szwajcarii nie byłem.

Zamieszkałeś tam pewnie w luksusowym pensjonacie na zboczu góry?

Bardziej skromnie. Fundacja przysposobiła na swoje potrzeby jedno skrzydło dawnego klasztoru, w którym urządziła cztery bardzo dobrze wyposażone mieszkania. Ja dostałem najmniejszy, dwudziestometrowy pokój z widokiem na pięknie utrzymany przyklasztorny ogród i górę z ośnieżonym szczytem, co w Szwajcarii nie jest takie dziwne. Bardzo byłem z tego lokum zadowolony, bo znacznie mniej czasu, w porównaniu z sąsiadami stypendystami, zabierało mi sprzątanie.

Zug to niewielkie miasteczko.

Stypendia są na ogół przydzielane w takich miejscach, które pomagają w skupieniu, w koncentracji.

Są to pewnie też miasta, które nie mają zbyt wielu atrakcji.

Tak, przeważnie są niewielkie. W Zug mieszka ledwie ponad dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Jego stypendialną zaletą jest piękne położenie, spokój i mało pokus. Wieczorem na ulicach jest pusto. Ludzie siedzą w domach albo w restauracjach.

Czy to stypendium zobowiązywało cię do napisania książki?

Dostałem stypendium bez żadnych warunków. Nie musiałem pisać, mogłem wykorzystać ten czas na "ładowanie akumulatorów", czyli odpoczynek, albo też chłonąć naturę i inspirować swoją wyobraźnię niezwykłymi krajobrazami. W programie przewidziane było jedynie kilka spotkań autorskich. Chociaż na rynku niemieckojęzycznym jestem już obecny od paru lat, to w Szwajcarii o moich książkach nikt prawie nie słyszał. Po kilku spotkaniach i jednym wywiadzie oraz jednej recenzji z mojej książki "Festung Breslau", w największej lokalnej gazecie "Neue Zuger Zeitung", coś drgnęło. Trochę osób zainteresowało się mną i moimi książkami.
Do tej pory na pisanie kolejnych powieści wykorzystywałeś wszystkie uczelniane urlopy. Nie wierzę, żebyś przez pół roku siedział w Szwajcarii i tylko oglądał góry oraz jedno jezioro.

Pojechałem na to stypendium z konkretnymi planami i pomysłami. Założyłem, że przez ten czas będę bardzo intensywnie pracował. Narzuciłem sobie dość ostry rytm pracy, od ośmiu do dziesięciu godzin. Ten rytm potem się trochę zmieniał. Na początku zaczynałem dzień bardzo wcześnie rano...

O jedenastej.

O jedenastej już pisałem zapamiętale. Wstawałem o piątej rano i szedłem na kryty basen. Wracałem koło siódmej, jadłem śniadanie...

W pobliskim barze?

Nie, sam sobie wszystko gotowałem. Obiady też. Po śniadaniu zasiadałem przy biurku i przeglądałem polską prasę. Oczywiście, wydania internetowe różnych dzienników, a także szwajcarskie gazety. Do pisania zabierałem się około godziny dziesiątej. Około drugiej po południu robiłem sobie obiad, a potem dalej pisałem, gdzieś tak do godziny dwudziestej, a nawet dwudziestej pierwszej. Przed spaniem szkicowałem plan na następny dzień. Zastanawiałem się, jak rozwiązać następne sceny, żeby się nie powtarzały i nie znużyły przyszłego czytelnika.

I tak dzień w dzień.

Prawie, choć po jakichś dwóch miesiącach rano zaczynałem pisać, a na basen chodziłem o dwunastej w południe. Po prostu rano był na basenie straszny tłok, a w południe można było spokojnie popływać. Wtedy bywało, że zamiast sobie gotować, szedłem do włoskiej restauracji. W porze obiadowej były trzy dania dnia do wyboru w bardzo przystępnych cenach. Dania na zamówienie kosztowały znacznie drożej. Natomiast kuchnia była naprawdę znakomita.

Wierzę, w końcu kuchnia włoska to twoje ulubione jedzenie. Oprócz polskiej kuchni, oczywiście.

Bez oliwy, bazylii, makaronów i dobrego kawałka mięsa nie wyobrażam sobie mojego menu. W Polsce nigdy nie mogłem się przekonać do risotto, ten ryż był jakiś dziwny. Tam risotto stało się jednym z moich ulubionych dań, zwłaszcza to z owocami morza. Jeśli wychodziłem na obiad do miasta, wtedy pracowałem do północy. W kwietniu postawiłem ostatnią kropkę w Mocku. Maj był też intensywny. Miałem bardzo dużo spotkań autorskich. W czerwcu trochę zwolniłem...
I oglądałeś mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Nie będziemy komentować.

Nie, bo oprócz oglądania piłki cały czas pracowaliśmy z Mariuszem Czubajem.

Właśnie, jaki był ostatecznie plon twojego stypendium?

Przez te pół roku napisałem dwie książki. Jedną samodzielnie, a opisałem w niej z detalami kolejne śledztwo Eberharda Mocka, drugą na odległość wspólnie z Mariuszem Czubajem via internet oraz telefon, przez który konsultowaliśmy poszczególne sceny i pomysły. Zatytułowaliśmy ją "Wzgórze cmentarne". Jak widzisz, był to pracowity wyjazd i jestem z niego bardzo zadowolony. I teraz trochę nawet zmęczony, ale podejmuję kolejne wyzwania.

A jaki tytuł będzie miało nowe śledztwo Mocka?

Tytułu na razie nie mogę zdradzić, a jest bardzo istotny, bo po raz pierwszy odbiega od pewnego mojego zwyczaju...

Niech zgadnę? Nie będzie w tytule słowa Breslau.

Zgadłeś, nie będzie Breslau w tytule. To pierwsza istotna zmiana.

Dlaczego wyrzuciłeś słowo Breslau, ono obok Mocka najmocniej spajało te książki z twoim nazwiskiem i pomysłem literackim.

To nie jest przypadkowa zmiana. Tą książką chciałbym zapoczątkować coś nowego. Niestety, tytułu i tego "czegoś" nowego ze względu na umowę z wydawcą zdradzić nie mogę, bo to zostanie wykorzystane w promocji. Rzecz się będzie działa oczywiście w Breslau, będzie Mock, ale będzie owo "coś" jeszcze, co chciałbym kontynuować w kolejnych powieściach. Akcja mojej szóstej książki o Mocku obejmuje rok 1938. Rok przed II wojną światową. Mock jest prawie sześćdziesięcioletnim panem, jednak jak zawsze pełnym pasji i tych samych słabości...
Mieszka naprzeciwko naszej Opery Wrocławskiej, na rogu Teatralnej i Świdnickiej...

Tak, mieszka na Zwingerplatz, gdzie przeprowadził się po awansie, w kamienicy, którą obaj znamy, bo mieściła się tam po wojnie, za czasów naszej młodości, świetna restauracja, gdzie serwowano znakomite golonki...

...i wspaniałe gicze cielęce. To był klub Stronnictwa Demokratycznego, w którym kuchnię prowadziło greckie małżeństwo. Smak i pomysły mieli wspaniałe.

Muszę cię od razu rozczarować, bo w nowym Mocku motywów kulinarnych jest znacznie mniej. Nie ma tak detalicznie opisanych lokali i charakterystycznych wrocławskich potraw.

Będę ją chyba czytał z mniejszym apetytem.

Ale może cię zachęci to, iż akcja toczy się nie tylko we Wrocławiu. Mock bywa też w innych miastach, gdzie folguje swemu apetytowi.

Inne miasta dolnośląskie, które mają zachowaną dość bogatą ikonografię i opisy z okresu międzywojennego, chciałyby, żeby i u nich Mock prowadził jakieś śledztwa.

To jest bardzo kuszące. Uważni czytelnicy pewnie pamiętają, że Mock urodził się w Wałbrzychu, czyli w Waldenburgu, gdzie mieszkał jego ojciec. Miewam sporo spotkań z czytelnikami na Dolnym Śląsku w wielu sympatycznych miejscach. Pamiętam takie spotkania w pięknie zachowanym miasteczku Świebodzice albo na przykład w Dzierżoniowie czy Henrykowie. Zawsze wstaje choć jedna osoba i mówi: "Proszę pana, bardzo byśmy chcieli, żeby pan akcję albo jakąś jej część umieścił u nas".
To jest fantastyczne, bo świadczy o tym, że ci ludzie utożsamiają się z miejscem swojego zamieszkania. Jak dobrze pamiętasz, przez dziesiątki lat, nawet jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, wielu Dolnoślązaków miało poczucie tymczasowości.

Głębokie przekonanie: "Niemcy tu wrócą" było powszechne.

A teraz to sięganie do pamięci miejsca, pamięci topograficznej jest wyraźnym znakiem, że jesteśmy u siebie. Że nic tego nie zmieni. I to mi się podoba.
Nie tylko Wrocław dziś pięknieje, ale też i większość dolnośląskich miast i miasteczek. Przywracana im jest dawna uroda. Niech się cieszą Polacy i Niemcy.

Wiele razy miałem spotkania z niemieckimi czytelnikami i bardzo często podkreślali, że miasta, w których urodzili się oni albo ich rodzice czy dziadkowie, powracają do dawnego blasku, do dawnej świetności, dzięki staraniom polskich gospodarzy i właścicieli. To ich bardzo cieszy. Dostrzegają taką silną więź, że dane miejsce może łączyć ludzi, może też łączyć narody. Wydaje mi się, że z tamtej strony granicy nikt już nie przyjeżdża do nas i nie zaczyna od stwierdzenia, że za naszych czasów było tu piękniej.

To zasługa nowych pokoleń, które wojny już nie pamiętają. My, choć urodzeni po wojnie, bawiliśmy się jeszcze w gruzach.

Pamiętam gruzy, ale urodziłem się we Wrocławiu, więc nigdy mi do głowy nawet nie przyszło, że Wrocław mógłby nie być moim miastem, choć moi rodzice pochodzili z różnych stron. Ojciec we wspomnieniach wracał do Polski centralnej, mama wracała na Kresy, gdzieś pod Lwów. To było naturalne. Oczywiście przez te domowe rozmowy bywałem rozdarty między Kresami, Polską centralną a Wrocławiem, ale moje dzieci, drugie pokolenie urodzone tutaj, identyfikują to miejsce ze swoją ojczyzną. To, że mieszkali tu kiedyś Niemcy czy Czesi, nie ma dziś żadnego znaczenia.

Przypuszczam, że gdybyś w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku chciał zadebiutować książką "Śmierć w Breslau", to miałbyś sporo kłopotów.

Na pewno by się nie ukazała.

Masz rację. Potraktowano by ten kryminał jako prowokację polityczną. Wtedy ostro walczono z ziomkostwami. Niemieckiego Wrocławia nie było, znikł z historii, był tylko Wrocław piastowski.

Napisałem tę książkę w roku 1997, a wydana została w 1999. Jeszcze wtedy wielu osobom ten tytuł wydawał się lekko prowokacyjny. Mówiąc szczerze, czułem, że ten tytuł może być odbierany prowokacyjnie. Wrocławianie i władze przez pół wieku walczyły z tym, by ktoś przypadkiem Wrocławia nie nazywał Breslau. Coś, co prowokuje, zawsze wywołuje większe zainteresowanie. Wydawnictwu ten tytuł, właśnie z tych względów, bardzo odpowiadał. Kiedy książka została sympatycznie przyjęta przez czytelników, z nazwy Breslau zrobiłem znak rozpoznawczy serii książek. A teraz seria będzie kontynuowana, ale będzie miała inny znak rozpoznawczy.
Kiedy poznamy nowe perypetie Mocka?

Książka ukaże się na wiosnę, ale jeszcze nie wiem dokładnie kiedy. Wydawcą będzie W.A.B.

A co się dzieje z projektami filmów opartych na twoich książkach?

Na razie wszystko stanęło w miejscu i nie wiadomo, co będzie dalej.

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

To raczej pewne, bo producenci szukają teraz współproducentów. Nie wiem, czy to przynosi efekty, bo długo z nimi nie miałem kontaktu.

Ciągle też słyszę, że jakiś teatr przymierza się do adaptacji którejś z twoich książek.

Ja też o tym słyszałem, nawet chyba odbyłem jedną czy dwie rozmowy, ale na tym się skończyło.

Przerabiać swoich powieści na sztuki teatralne nie zamierzasz?

Nie mam takich planów i wydaje mi się, że ze względu na klimat i dziesiątki miejsc, w których toczy się akcja, jest to bardzo trudne. Moje książki chyba trochę opierają się scenie, ale może ktoś znajdzie na to sposób.
Okrojenie tych książek z różnych opisów miejsc i sytuacji na potrzeby teatru raczej mija się z celem. Trudno by mi było zaakceptować to, że akcja sztuki z Mockiem jako bohaterem dzieje się w jednym miejscu albo dwóch w sensie scenograficznym. Bez mrocznej scenografii całe przedsięwzięcie straciłoby właściwy tym książkom klimat. Na razie pisanie dramatów, których bohaterem byłby Mock, specjalnie mnie nie pociąga. Może kiedyś zmienię zdanie. Póki mam pomysły na nowe książki, nimi się będę zajmował.
Myślisz, że kiedyś zabraknie ci inwencji?

Jak większość ludzi żyjących z pisania, a ja teraz utrzymuję się tylko z moich książek, boję się, że kiedyś zacznę przeżywać swego rodzaju niemoc, deficyt pomysłów. Czytałem o tym w setkach książek i oglądałem na ekranie pisarza, który siedzi przed maszyną do pisania i pustą kartką papieru albo teraz komputerem i czystym ekranem. Wrażenie zrobił na mnie film Romana Polańskiego "Gorzkie gody", w którym nieudany pisarz co chwila kasuje napisane kolejne zdanie.
Albo pisarz w "Dżumie" Alberta Camusa, któremu nie udaje się wyjść poza jedno, zapisywane na różne sposoby zdanie: "Przez Lasek Buloński (Bois de Boulogne) piękna amazonka na koniu jechała".

Naprawdę boisz się, że - jak to nazywasz - dotknie cię kiedyś deficyt pomysłów?

Boję się, choć na razie przychodzi mi ich do głowy nadmiar. Ponieważ nie w każdym miejscu mógłbym je swobodnie zapisywać, więc nagrywam je na dyktafon wmontowany w telefon komórkowy.

Na ile lat wystarczy tych zapisanych pomysłów?

Zakładając, że będę wydawał jedną książkę rocznie, to na jakieś czterdzieści lat powinno ich wystarczyć. Te pomysły nie dotyczą oczywiście tylko książek z Mockiem w roli głównej.

Będziesz miał wtedy 82 lata i co wtedy będzie?

Nie wiem, ale czas szybko leci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska