Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Justyna Kowalczyk: Nasz samotny biały żagiel

Wojciech Koerber
Gdy Justysia miała lat 10, było normalne życie i koleżanki. Właśnie wtedy powiedziała rodzicom, że bieganie na nartach jest nieciekawe. Wręcz, jak się wyraziła, ohydne. I nie dla takiego zmarzlucha jak ona. Dziś Justyna ma lat 29, a jej życie polega na bieganiu. Wszędzie. Z podwiniętymi rękawami, bo jej za gorąco.

- Uwierzcie, ja jej chodzącej nie widziałem. Albo biegała na nartach, albo do stołówki, albo jeszcze gdzie indziej - mówił nam niedawno znajomy, były wioślarz Zbigniew Kapanowski, który w styczniu wybrał się do Jakuszyc, gdy właśnie trenowała tam Kowalczyk. I coś w tym jest, to forma uzależnienia, reżimu. A więc całe jej życie polega na bieganiu, by nie rzec na uciekaniu. Raz trzeba uciekać Marit Bjoergen, raz Therese Johaug, a raz przed kamerami.

Ale to dobrze, że Bjoergen istnieje. Nie przeszedłby do historii Muhammad Ali, gdyby nie Joe Frazier. I odwrotnie. Jedna legenda bez drugiej by nie powstała. Bo w sporcie musisz mieć rywala, który uczyni ciebie większym. Więc kimże byłaby Polka bez Norweżki? Nie znudziłyby nas jej ciągłe zwycięstwa? Nie kręcilibyśmy nosami, że poziom na świecie kiepski? Tak jest z polskimi żużlowcami. Rok w rok zdobywają Drużynowy Puchar Świata, więc złorzeczymy, że konkurencji brak. Że dyscyplinę uprawia się po prawdzie w kilku ledwie krajach.

Dodać jednak trzeba, że nie od zawsze pasjonujemy się tą rywalizacją. Otóż, gdy Kowalczyk wbiegała dopiero na sam szczyt świata - a był to rok 2009 - Bjoergen przechodziła głęboki kryzys. Kiedy Polka zdobywała w czeskim Libercu dwa złota i brąz (uległa Fince Aino Kaisie Saarinen oraz Włoszce Mariannie Londze) MŚ, Skandynawka przypominała cień siebie sprzed dwóch, trzech lat, gdy dwukrotnie z rzędu sięgała po Kryształową Kulę (2005 i 2006). Stać ją było w Libercu jedynie na 9. miejsce w sprincie techniką dowolną.

Choć początkowo bieganie na nartach uznała Kowalczyk za "ohydne", rychło posiadła zacięcie do codziennej harówki. Zresztą wyjątkowa była od... urodzenia. Na świat przyszła 19 stycznia 1983 roku, jednak w dokumentach omyłkowo wpisano datę 23 stycznia. Rodzicom, bez wątpienia będącym pod wrażeniem swojego kolejnego maleństwa, nie zależało jakoś specjalnie - a może nie mieli do tego zdrowia - na sprostowaniu przekłamania. I w dowodzie wciąż widnieje 23 stycznia. Kwestią sporną pozostaje zatem znak zodiaku charakternej góralki. Ona sama przekonuje, że bliżej jej do upartego Koziorożca. Chyba rzeczywiście ma rację.

Pierwszy swój pucharowy występ odfajkowała 9 grudnia 2001 roku we włoskim Cogne, gdzie zajęła 64. miejsce w kwalifikacjach sprintu. W roku 2005 zaczęła już zagrażać najlepszym. Na MŚ w Oberstdorfie zajęła czwarte miejsce na 30 km swoją ulubioną techniką klasyczną. Wtedy uwierzyliśmy, że to faktycznie materiał na mistrzynię. Tyle że ten wynik został z tabel wymazany. Szok - Kowalczyk była na dopingu. W dniu zawodów wzięła lek o nazwie deksametazon, który miał przepisać doktor w powiatowym szpitalu, i którym leczyła kontuzjowane ścięgno Achillesa. Wystarczyło to zgłosić i problemu by nie było. Niewiedza kosztowała jednak drogo. 2-letnia dyskwalifikacja! Zaczęła się walka o skrócenie kary. Udało się po licznych apelacjach. Powrót nastąpił po pół roku, w grudniu 2005 roku. Tuż przed igrzyskami w Turynie.

Ona o tych igrzyskach cały czas myślała. Wciąż trenowała, zaglądając tylko w przerwach do skrzynki, czy rozgrzeszenia nie przysłali. W końcu zapaliło się zielone światło. Jest w Turynie, gdzie Adamowi Małyszowi nie szło. Najpierw niemal wyzionęła ducha na trasie swej koronnej konkurencji (10 km klasykiem). Na jednym z podbiegów po prostu padła twarzą w śnieg. Pojawiły się głosy, że kolejny start na 30 km to igranie ze zdrowiem, a nawet życiem. Kowalczyk nie chciała się jednak wycofać. I... zdobyła brąz. Swój pierwszy olimpijski medal. I się potoczyło. Złoto, srebro i brąz na igrzyskach w Vancouver, dwa srebra i brąz na MŚ w Oslo, a teraz walka o czwartą z rzędu Kryształową Kulę. To się jeszcze nikomu nie udało.
Najlepiej zapamiętamy chyba to złoto z Vancouver. Biegnie się aż 30 km, by na mecie pokonać Bjoergen ledwie o 0,3 sek. I teraz też jednego możemy być pewni. Że Polka, choć ma zrąbany kręgosłup (to jej słowa), a po sezonie czeka ją zabieg kolana, znów pójdzie w trupa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska