Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moniko, gdzie jesteś, dziecko?

Edyta Golisz
Babcia czeka na powrót  wnusi. Wierzy, że kiedyś weźmie ją w ramiona
Babcia czeka na powrót wnusi. Wierzy, że kiedyś weźmie ją w ramiona Piotr Krzyżanowski
Gdy od zaginięcia półtorarocznej Moniki Bielawskiej minęło 6 lat, jej dziadek, Zygmunt Markowski, wyszedł na podwórko. Bawiły się tam dzieci. Powiedział do żony: "Wszystkie dzieci są, a naszej Monisi nie ma... Nie chcę bez niej żyć". Po kilku godzinach zabił go trzeci od porwania wnuczki zawał serca.

Dziś, 14 lat po zaginięciu w Legnicy Moniki Bielawskiej, pojawiła się szansa na wyjaśnienie sprawy. Może nawet na odnalezienie dziecka? Do polskiego wymiaru sprawiedliwości zgłosił się bowiem, z własnej woli, ukrywający się od lat za granicą Robert B., ojciec dziewczynki, oskarżony o jej porwanie i sprzedaż w 1994 roku.

Żelazny list nietykalności
Jeśli Monika żyje, ma 16 lat. Gdy była malutka, miała jasne włoski i była bardzo podobna do taty. Nawet chodziła tak jak on. Może tak jest nadal? - Kilka lat temu przyśniła mi się. Powiedziała: "Babciu, ja do ciebie przyjdę". Wiem, że ona żyje - Julia Markowska, babcia Moniki, ociera mokre od łez oczy.

Nadal mieszka w starej kamienicy blisko centrum Legnicy. Tam, gdzie urodziła się i mieszkała Monika. W mieszkaniu wciąż stoją zdjęcia i zabawki, choć dziewczynki nie ma tu od 14 lat. - Ciągle o niej myślę, każdego dnia. Może dzięki procesowi, który zaczął się w sądzie, dowiem się, gdzie jest moja jedyna wnuczka - ma nadzieję pani Julia.
Ten proces to niespotykana w polskim wymiarze sprawiedliwości sprawa. Po 14 latach od zaginięcia Moniki do Sądu Okręgowego w Legnicy zgłosił się adwokat Roberta B., mieszkającego w Austrii ojca dziewczynki.

Już w latach 90. ojca Moniki oskarżono o sprzedanie dziecka. Jednak B. uciekł wtedy z kraju i słuch po nim zaginął. A teraz jego adwokat poinformował legnicki sąd, że Robert B. chce wyjaśnić całą sprawę. Ale poprosił o tzw. list żelazny. Ten dokument miał zagwarantować Robertowi B. m.in. to, że gdy przyjedzie do Polski nie zostanie aresztowany. Legnicki sąd zgodził się na to.
- Wydaliśmy postanowienie o przyznaniu listu żelaznego, bo ta bulwersująca sprawa wymaga wyjaśnienia - tłumaczy Stanisław Rączkowski, prezes Sądu Okręgowego w Legnicy.

List żelazny jest obwarowany pewnymi warunkami. - Oskarżony musi stawiać się na każde wezwanie sądu. I nie może mataczyć, czyli np. nakłaniać świadków do składania fałszywych wyjaśnień - tłumaczy sędzia Paweł Pratkowiecki.
Za złamanie tych warunków B. może stracić nietykalność. Jego proces rozpoczął się w ubiegłym tygodniu.
24 września 2008, legnicki Sąd Okręgowy
Na korytarzu stoi przystojny, dobrze ubrany, jasnowłosy mężczyzna. To właśnie Robert B., którego przez 14 lat bezskutecznie poszukiwano.
- Trochę przytył i zmężniał - ocenia z drugiego końca korytarza Julia Markowska - do sądu przyjechała na wózku inwalidzkim.

Zięcia nie widziała od kilkunastu lat. I wcale nie chce z nim rozmawiać. Jest przekonana, że to on zmarnował życie ich rodziny: porwał jedyną wnuczkę, zamienił ich życie w koszmar ciągłej tęsknoty, nieprzespanych nocy, łez, które wciąż płyną.
- Gdyby Monika była z nami, mąż może by żył? - zastanawia się pani Julia. Opowiada: - Monisia świata poza dziadziem nie widziała. Jak jeździł do lekarza i nie było go kilka godzin, to jeść nie chciała. Wpatrywała się w drzwi, czekała i mówiła: "Dadu (czyli dziadek) da am".

Robert B. chętnie rozmawia z dziennikarzami.
- Na stałe przebywam w Austrii. Zdecydowałem się dobrowolnie zgłosić do sądu, ponieważ chcę wreszcie wyjaśnić tę sprawę - opowiada. Jednak, pytany o powody tej decyzji, wyraźnie wykręca się od odpowiedzi. - Monika jest moim jedynym dzieckiem. Ja jej nie porwałem. Bardzo chciałbym sam wiedzieć, co się z nią teraz dzieje - mówi.

Julia Markowska ma swoje zdanie na ten temat:
- On się wystraszył, bo od kiedy jesteśmy w strefie Schengen, policja może go łatwo namierzyć i aresztować. I tylko dlatego się tu zgłosił - mówi.
W sądowym korytarzu stoi też Magdalena Bielawska, mama uprowadzonej Moniki. Ciemnowłosa, zamyślona. W ostatniej chwili wycofała się z bycia w sprawie oskarżycielem posiłkowym.

Otrzymała w procesie status pokrzywdzonej.
- Nasze drogi z Robertem dawno się rozeszły, ale dopiero teraz wniosłam sprawę o rozwód. Jednak nie chcę kłócić się z mężem, nie chcę awantur. To do niczego nie prowadzi - tłumaczy swoją decyzję. - Bardzo, bardzo chciałabym ją wreszcie odnaleźć. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że Monika jest już na tyle duża, iż prawda będzie dla niej szokiem - mówi.
14 lat wcześniej...
Jest 16 lipca 1994 roku. W Legnicy panuje niemożebny upał. Mimo to, półtoraroczna Monika Bielawska jest zaziębiona.
Dziadkowie - rodzice jej matki - dla których jedyna wnuczka jest oczkiem w głowie - decydują, że trzeba pójść do lekarza.

Wnuczka mieszka z nimi, jej rodzice też. Jednak o wielkiej zgodzie nie ma w tym domu mowy - państwo Markowscy mają żal do zięcia, że mało interesuje się Moniką. Że nie pracuje i nie dba o rodzinę. Dlatego są mocno zdziwieni, że Robert postanawia pójść z nimi do lekarza. Ale wierzą, że w zięciu wreszcie obudziły się ojcowskie uczucia.

Zauważają, że Robert kładzie do koszyka wózka jakąś reklamówkę, ale o nic nie pytają. Grunt, że chce im pomóc. Tym bardziej że oboje są schorowani, pani Julia musi korzystać z inwalidzkiego wózka: trochę chodzi, ale na dłuższe wyprawy na własnych nogach zdrowie jej nie pozwala. Pan Zygmunt choruje na serce.

Po wizycie u lekarza wybierają się do apteki w centrum Legnicy. Pani Julia wspomina:
- Mąż i zięć zostali z Monisią na dworze. Ja weszłam do apteki. Zabrakło mi jednak pieniędzy na leki, więc wyszłam do męża po gotówkę. Odruchowo rozejrzałam się za dzieckiem: zięć stał z wózkiem z Moniką koło pobliskiej tablicy ogłoszeń. Wróciłam do apteki, zapłaciłam. Kiedy wyszłam z apteki, już ich nie było... Zięcia i wnuczki nie było też w domu. Za to okazało się, że z domu zniknęła część rzeczy Roberta. Dziadkowie przypomnieli sobie o wkładanej do wózka reklamówce.

Postawili świat na głowie. Schorowani, słabi, chodzili od policji do prokuratury. Szukali na własną rękę. Jeździli do ministerstwa sprawiedliwości. Rozmawiali z każdą gazetą, która chciała pisać o zaginięciu Moniki. Występowali w ogólnopolskich telewizjach, stacjach radiowych. Chwytali się każdego tropu. O zaginionej dziewczynce dudniła cała Polska.

Policjanci i prokuratorzy traktują sprawę prestiżowo.
- Poszukiwaliśmy go najpierw w kraju, a potem, kiedy ustaliliśmy, że prawdopodobnie uciekł z Polski, szukaliśmy go także za granicą - wspomina jeden z policjantów (prosi o anonimowość), który zajmował się przed laty sprawą Moniki.
Za porywaczem rozesłano listy gończe. Interpol poszukuje go w Niemczech, Austrii, Włoszech.
Magdalena Bielawska, mama Moniki, powtarza śledczym, że mąż nie chciał, by urodziła dziecko. Wspomina, że gdy przyjechał kiedyś z półrocznego pobytu we Włoszech, bił dziewczynkę.
Teściowie nie zostawiają na zięciu suchej nitki: nie kochał, nie interesował się, traktował jak niepotrzebną rzecz. Opowiadają śledczym, że zięć obierał ptasie mleczko, bo nie lubił czekolady i wyjadał samo nadzienie. Czekoladę wyrzucał. Monice nie dał nawet kawałeczka. Mówił: "Niech bachor je kartofle z łupinami".

Sąd rodzinny pozbawia ukrywającego się Roberta B. praw rodzicielskich i nakazuje oddanie Moniki matce. Nakazu nie może jednak wręczyć, bo porywacza nie można namierzyć.
W 1996 roku Robert B. trafia na listę dziesięciu najniebezpieczniejszych, poszukiwanych polskich przestępców.
- Ustaliliśmy, że B. przebywa w Wiedniu. Poinformowaliśmy o tym Interpol - wspomina legnicki policjant.

Okazuje się, że austriacka policja w kwietniu 1997 roku zatrzymała Roberta B. Za posiadanie fałszywego paszportu. Dziś trudno ustalić, czy Austriacy nie skojarzyli, kogo zatrzymują, czy zdarzyło się coś innego. W każdym razie B. słyszy w Austrii zarzut posiadania fałszywych dokumentów, zostaje za to ukarany więzieniem w zawieszeniu i wypuszczony na wolność!

Dopiero po interwencji polskiego wymiaru sprawiedliwości austriacka policja po kilku miesiącach ponownie zatrzymuje B. Austriacki rząd godzi się na jego ekstradycję. Robert B. zostaje przywieziony do Polski. Jest sierpień 1997 roku.

Podczas przesłuchania przyznaje się do uprowadzenia Moniki i zostaje aresztowany. Psychologowie, którzy badają go w areszcie, orzekają, że jest niedojrzały i ma "braki w zakresie uczuciowości wyższej".

- Wszystko wskazywało na to, że córka była mu zupełnie obojętna, wręcz mu przeszkadzała. Wyglądało na to, że jej uprowadzenie i sprzedaż dokładnie zaplanował - wspomina jeden z legnickich policjantów.

Wszyscy liczyli na to, że dzięki procesowi, który miał się w 1998 roku rozpocząć w sądzie, wyjaśni się wreszcie, gdzie jest Monika. Czy żyje i co się z nią stało. Niestety. Tuż przed rozpoczęciem procesu Robert B. zostaje... wypuszczony z aresztu! Otrzymuje tylko dozór policyjny. W sądzie ma odpowiadać z wolnej stopy. Oczywiście po raz kolejny przepada jak kamień w wodę.

- Sprawa zawisła w sądzie w 1998 roku - przyznaje Stanisław Rączkowski, prezes Sądu Okręgowego w Legnicy. Dlaczego go wtedy wypuszczono? Teraz, po latach, ani w legnickim sądzie, ani w prokuraturze nie znaleźliśmy odpowiedzi na to pytanie.
Legnica. 24 września 2008
Mija 14 lat od zaginięcia Moniki.
- Przez te wszystkie lata nie przestaliśmy poszukiwać Moniki. Jeśli tylko pojawił się jakiś trop, sprawdzaliśmy go. Ale dziecka nie odnaleźliśmy - mówi policjant.

Bliscy też nie przestali jej szukać.
- Oskarżam Roberta B. o to, że 16 lipca 1994 roku uprowadził i sprzedał nieustalonej osobie swoją małoletnią córkę Monikę - czyta w sądowej sali akt oskarżenia prokurator Małgorzata Niemyska-Lewicka.

Robert B. na ławie oskarżonych traci rezon z sądowego korytarza. Wyraźnie zdenerwowany plącze się w odpowiedziach na pytania sądu:
- Nie porwałem Moniki. Tego dnia, gdy poszliśmy do apteki, weszliśmy do niej wszyscy, a dziecko w wózku zostało przed apteką - opowiada.
Sędzia Wojciech Michalski nie może w to uwierzyć.
- Jak to zostało przed apteką? Przecież to było malutkie dziecko - dopytuje sędzia.

Robert B.:
- W tej aptece była duża witryna. Widzieliśmy cały czas wózek z Moniką. W aptece była kolejka, więc wyszedłem, żeby pospacerować z Moniką. Tego dnia wyjeżdżałem za granicę i teściowie o tym wiedzieli. Pochodziłem z małą i wróciłem przed aptekę. Wyszedł teść i wziął ode mnie wózek. Pożegnałem się i poszedłem. To był ostatni raz, kiedy widziałem córkę - opowiada.
I to właściwie wszystko, co zeznaje. Odmawia składania wyjaśnień. Odmawia odpowiadania na pytania sądu.

Sędzia Michalski postanawia więc odczytać zeznania, które B. składał śledczym w latach 90. Gdy zaczyna je czytać, poruszenie na sądowej sali rośnie z minuty na minutę.
Mama Moniki bezgłośnie kręci cały czas głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
Bo okazuje się, że B. złożył śledczym co najmniej kilkanaście wyjaśnień. I nie dość, że w każdym inaczej przedstawiał przebieg zdarzeń, to w dodatku każde kolejne zeznania były coraz bardziej kuriozalne.
Te pierwsze, które złożył zaraz po zatrzymaniu, jeszcze mają sens. Opowiada w nich o Alicji i Zbychu. Parze Polaków mieszkających w Wiedniu. Miał ich poznać, gdy handlowali złotem na bazarze w Legnicy.

Dużo energii B. poświęca na opis tych ludzi: Alicja miała być przeraźliwie chuda, z płaskim biustem. Zbychu niewysoki. Nie mogli mieć swoich dzieci. Więc B. postanowił sprzedać im swoje dziecko. Zeznał, że nie miał możliwości pokazania im wcześniej Moniki, ale i bez tego zgodzili się przyjechać.

Gdy zabrał małą sprzed apteki, oni już czekali w umówionym miejscu. Pooglądali dziecko i uznali, że je wezmą... Za 20 tysięcy ówczesnych szylingów. Wszyscy wsiedli do auta i pojechali do Wiednia. Robert B. też.

B. opowiadał śledczym, że odwiedzał córkę w wiedeńskim mieszkaniu Alicji i Zbycha. Potem miał za dużo spraw i robił to rzadko, ale ponoć Monika była szczęśliwa, do nowych rodziców mówiła "mamo, tato".

- Sprzedałem dziecko, bo miałem problemy z żoną i teściami. Gdybym miał gdzie mieszkać z żoną i córką, nie u teściów, to nigdy by do tego nie doszło - zeznawał w 1997 roku.
Kilka kolejnych przesłuchań wygląda nawet podobnie - Alicja i Zbychu nadal się w nich pojawiają, zmienia się natomiast cena za dziecko, okoliczności sprzedaży i wygląd Zbycha. Alicja nadal jest chuda.

A później zeznania Roberta B. są coraz bardziej dziwne. Twierdzi, na przykład, że dziecka nie sprzedał, tylko że Monika wypadła mu z wózka i się zabiła. Więc zakopał ją w podmiejskim lasku. Tę wersję powtarza przez kilka następnych przesłuchań (śledczy przekopali w 1998 roku wskazane przez niego miejsce, gdzie rzekomo zakopał dziecko, niczego nie znaleźli).

W kolejnym przesłuchaniu B. zeznaje więc, że Monika wcale się nie zabiła, tylko ktoś mu ją ukradł. Ale nie pamięta kto, bo miał zaniki pamięci. W następnym zeznaniu nie wie, co się mogło z Moniką stać, ale "chyba zapomniał wózka z dzieckiem zabrać sprzed sklepu".

W kolejnym stwierdza, że Monika w ogóle nie jest jego córką. A w kolejnym uznaje, że to pewnie jego teściowa, która należy do zboru Świadków Jehowy, uprowadziła Monikę i "złożyła ją na ofiarę"...
W kolejnym zeznaniu jest zanotowane, iż B. pyta prokuratora: "Chcecie żebym powiedział, że zabiłem to dziecko i zjadłem"?!
Sędzia Wojciech Michalski przerywa czytanie zeznań oskarżonego i pyta go, dlaczego w latach 90., za każdym razem mówił co innego?

B. odpowiada: - Oni (prokuratorzy - dop. red) mnie wzywali co kilka dni i ciągle chcieli słyszeć co innego. To wymyślałem jakieś głupoty. Oni chcieli, żebym coś mówił, to mówiłem.
Sędzia: - A dlaczego pan się ukrywał?
Robert B. - Nie ukrywałem się. Po prostu wyjechałem, przecież pod ziemię się tam nie zakopałem, więc się nie ukrywałem.
Sędzia: - Dlaczego zdecydował się pan wyjaśniać tę sprawę?
Robert B. - Bo się zdecydowałem, bo chcę wyjaśnić tę sprawę. Jakbym nie chciał, to by mnie nigdy nie znaleźli...

Tak wygląda niemal cała rozmowa oskarżonego z sądem.
Babcia Moniki nie traci jednak nadziei:
- Odnajdziemy ją. Choćby nie wiem co, przytulę jeszcze moją wnuczkę.

Współpraca: Zygmunt Mułek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska