Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Koszykówka: "Skiba" jak Phil Jackson, daje w prezencie ksiązki

Paweł Kucharski
Janusz Wójtowicz
Z Robertem Skibniewskim, rozgrywającym Śląska Wrocław, rozmawia Paweł Kucharski

Na każdym kroku wszyscy podkreślają, że bez Pana Śląsk nie byłby dziś tak wysoko w tabeli. A Pan jak postrzega swoją rolę w drużynie? To najlepszy sezon w Pana karierze?
Zdecydowanie tak. Pod każdym względem to mój najlepszy sezon w karierze. Rok wcześniej, występując najpierw w Anwilu, a następnie w Polpharmie, przypomniałem o sobie kibicom i ludziom ze świata koszykówki po dwuletniej przerwie spowodowanej występami w Czechach. Tamten sezon był jak najbardziej udany, bo zdobyliśmy z Polpharmą Puchar Polski, a ja zostałem MVP turnieju finałowego. Pokazałem, że nadal mogę grać w koszykówkę na wysokim poziomie. Teraz postanowiłem udowodnić, że to nie był przypadek. Jeśli chodzi o moje występy indywidualne i grę całej drużyny, to na pewno może być jeszcze lepiej, ale spokojnie. Krok po kroku. Na wszystko patrzymy pozytywnie. Cierpliwie i systematycznie staramy się budować coś wielkiego, by kibicom we Wrocławiu znów dać kiedyś mistrzowski Śląsk.

Rozumiem, że nie żałuje Pan decyzji o powrocie do Śląska?
Z ręką na sercu przyznaję, że miałem dylemat, czy znów związać się z Wrocławiem. Jednak po rozmowach z przyjaciółmi, rodziną i trenerem uznałem, że to będzie dobry ruch. Teraz w ogóle nie żałuję tego wyboru. Cieszę się, że tutaj jestem i pomogłem Śląskowi wrócić na koszykarską mapę Polski.

Po słabym początku sezonu uspokajał Pan wszystkich i mówił, że efekty ciężkiej pracy w postaci zwycięstw w końcu przyjdą. A czy teraz odważy się Pan złożyć deklarację, jak daleko ten zespół zajdzie?
Nie mogę złożyć żadnych deklaracji. Nikt nie może, a jeśli ktoś to zrobi, to niech się popuka w czoło. Sytuacja w lidze jest w tym momencie tak zwariowana i skomplikowana, że nie można wybiegać za daleko w przyszłość. Każdy mecz jest tak naprawdę najważniejszym meczem w sezonie. Ostatnio zawsze to sobie powtarzamy, niezależnie od rywala, z jakim przychodzi nam grać. W pewnym momencie człowiek ma już trochę dość słuchania tego samego tekstu, dlatego trzeba po prostu wyjść na parkiet, zagrać na sto procent swoich możliwości i postarać się o zwycięstwo. A przede wszystkim wierzyć w siebie, zespół, kolegów, trenera i w sens istnienia tego wszystkiego. Chcemy walczyć o piątkę Tauron Basket Ligi. Mam nadzieję i wierzę, że nam się to uda. A jeśli nie, to nie będzie to koniec świata. Wiadomo, że każdy chciałby grać przeciwko najlepszym zespołom i zawodnikom. Ja również, jednak trzeba spojrzeć na to realnie. Myślę, że porażki innych zespołów też będą miały znaczenie. Przede wszystkim Kotwicy, Zastalu czy nawet Siarki.

Co zmieniło się w Pana podejściu do gry i treningów? Patrząc na Pana, nie sposób nie odnieść wrażenia, że Roberta Skibniewskiego jest teraz więcej. Pańska budowa fizyczna jest znacznie bardziej imponująca.
Kiedy zaczynałem swoją przygodę z koszykówką, siłownia nie występowała w moim treningu tak często. Było to spowodowane poranną nauką. Zazwyczaj kiedy byłem w szkole, to koledzy z zespołu pracowali nad motoryką i nad siłą. To był jeden z dwóch czynników. Drugi był taki, iż cały czas myślałem, że jeżeli nie będę chodził na siłownię, to jeszcze urosnę. Przynajmniej centymetr, może dwa. To zawsze coś. Wiadomo, że u każdego rozgrywającego jest to mile widziane. Jak skończyła się nauka, to trzeba było poważniej podejść do sportu i po wyjeździe z Wrocławia zacząłem pracować nad sobą. W Polpaku Świecie, potem w Turowie Zgorzelec i w Czechach. W Prostejovie mieliśmy bardzo fajne warunki do pracy nad przygotowaniem fizycznym.

A jakie warunki do pracy pod tym kątem macie teraz w Śląsku?
Mamy bardzo dobrych trenerów - Michała Kumora od lekkiej atletyki i Bartka Pasternaka od siłowni. To naprawdę bardzo fajni ludzie. Po tym, jak nam wszystko tłumaczą i jak do nas podchodzą, widzę, że mają pojęcie o swojej pracy. To można też wywnioskować po samej roz-mowie z nimi. Czasami spotyka się ludzi, którzy starają się coś robić, ale nie wiedzą, po co, dlaczego i jak. A oni mają odpowiedź na każde pytanie.

W Śląsku pełni Pan niezwykle ważną rolę na parkiecie, ale także poza nim. Na treningach zawsze pomaga Pan młodszym kolegom i buduje ducha drużyny. Mentalnie jest Pan też chyba na innym poziomie?
Wiele się zmieniło od mistrzostw Europy w 2007 roku, kiedy trener Andrej Urlep zabrał mnie do składu reprezentacji Polski. Mieliśmy bardzo fajny sztab szkoleniowy, w którym był też człowiek odpowiedzialny za integrację zespołu, taki "psycholog sportowy". To Krzysztof Mikuliszyn. Bardzo dużo nam pomógł w tamtym czasie. Występowaliśmy w bardzo okrojonym składzie, ale graliśmy naprawdę dobrze. Mimo że nie udało nam się nic wygrać, to każdy zostawił serce na parkiecie, a my mogliśmy spokojnie spojrzeć w lustro. Od tego turnieju zacząłem patrzeć na pewne sprawy zupełnie inaczej. Zacząłem się interesować tym, jak pracuje się w najlepszych drużynach Europy i NBA. Mówię tutaj o Panathinaikosie, Barcelonie, reprezentacji Hiszpanii czy o metodach treningu trenera Phila Jacksona w Lakersach.

I co interesującego Pan zaobserwował?
Wszystkie te drużyny mają w sztabie człowieka odpowiedzialnego za przygotowanie mentalne. W Polsce coś takiego nie istnieje. Jest trener od koszykówki, jest drugi trener, który odpowiada za siłownię i na tym koniec. U nas nie pracuje się nad psychiką gracza, zwłaszcza młodego. Dlatego to, co ja już wiem i czego nauczyłem się przez te wszystkie lata, staram się przekazać kolegom, i młodszym, i starszym. Kiedy byłem w Turowie, trafiłem na trenera Saso Filipovskiego. On w ogóle na mnie nie stawiał, ale i tak wiele mu zawdzięczam.

Dlaczego?
To, czego się od niego nauczyłem, to po prostu mistrzostwo świata. Bardzo się cieszę, że spotkałem tego szkoleniowca na swojej drodze, bo on jako pierwszy pokazał mi, jak ważne jest przygotowanie mentalne. Na treningach wprowadzał choćby różne techniki relaksacyjne. To naprawdę superczło-wiek. Życzę każdemu koszykarzowi, żeby spotkał kogoś takiego na swojej drodze i wyciągnął z tej lekcji jak najwięcej.

Te praktyki Phila Jacksona, o których Pan wspomniał, powoli wciela Pan w życie w Śląsku...
Nie, ja się tym po prostu interesuję. Uważam, że każdy powinien cały czas pracować nad sobą, bez względu na to, w jak bardzo zaawansowanym jest wieku. Gdyby ktoś mnie spytał: jak żyć?, to odpowiedziałbym, żeby robić to, co sprawia nam przyjemność i żyć szczęśliwie. Bez względu na sytuacje, jakie panują, nawet te złe, starać się znaleźć w każdej niefajnej rzeczy coś dobrego. Próbuję to przekazywać kolegom z zespołu. Może to jest trochę śmieszne, proste, ale niezwykle pomaga. Widzę, że niektórzy słuchają, korzystają z tego i wychodzi im to na dobre.

I z tego, co słyszałem, tak jak Phil Jackson daje Pan swoim kolegom książki w prezencie. Jakie to był pozycje?
"Cztery umowy" Dona Miguela Ruiza i "Droga miłującego pokój wojownika" Dana Millmana. Dan Millman był atletą, gimnastykiem, który uległ poważnemu wypadkowi samochodowemu. Miał zmiażdżone nogi, a lekarze powiedzieli, że nie będzie mógł nigdy chodzić. Tymczasem on nie dość, że zaczął chodzić, to jeszcze zdobył złoty medal w ważnych zawodach. Phil Jackson, o którym tyle mówimy, powiedział kiedyś, że każ-dy sportowiec powinien przeczytać książkę lub obejrzeć film na kanwie tej historii.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska