Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Robert Maćkowiak: Zamiast do Aten z kolegami poleciał z żoną do Egiptu

Wojciech Koerber
Dziś takich kozaków wśród lisowczyków już nie ma. Sztafetę 4x400 m prowadził m.in. do mistrzostwa świata w Sewilli (1999), a i w pojedynkę, bez pałeczki w dłoni, wdrapywał się na podium wielkich imprez.

UWAGA! ARTYKUŁ POWSTAŁ W 2011 ROKU!

W 1998 roku został w Budapeszcie wicemistrzem Europy na koło (45,04) - jak mawiają czterystumetrowcy - przedzielając Brytyjczyków: złotego Iwana Thomasa (44,52) i brązowego Marka Richardsona (45,14). Kto wie, czy większej rzeczy nie dokonał jednak wtedy, gdy medalu nie zdobył - podczas igrzysk w Sydney (2000). Do historii wbiegł wówczas jako jedyny biały uczestnik finału na 400 m. Był w nim piąty (45,01), a zwyciężył Michael Johnson (43,84).

- Wielu mnie wtedy pytało - jak to jest, biec obok Johnsona. A ja mówiłem, że normalnie. Bo 400 m to nie walka z rywalami, lecz z samym sobą. Trzeba wykonać maksymalną pracę, za metą paść na twarz i być z tego zadowolonym - obrazowo przedstawia nam konkurencję Maćkowiak, który całą dorosłą karierę biegał ku chwale Śląska Wrocław. - Gdyby nie ten pierwszy tor w finale, a np. ósmy, mógł być i medal. Cała energia jednak uleciała, gdy mnie o tym poinformowano. Nauczony doświadczeniem wiedziałem, że rzadko wygrywa ktoś z pierwszego toru. Rekord Polski zrobiłem z ósmego, bo człowiek nie myśli, nie kombinuje. Na nowo musiałem się zatem wkręcać. Pierwsze 200 m pobiegłem za wolno. Pomyślałem sobie - Jezus Maria, trzeba zacząć biec. Starczyło na piąte miejsce - przypomina.

Olimpijski medal miał więc w Sydney wybiegać Maćkowiak z kolegami. I pewnie by wybiegał, gdyby nie jedno z najbardziej pechowych zdarzeń w historii polskiego sportu. Napędzając się po skrajnym, zewnętrznym torze, zawadził nasz lider o pozostawiony tam blok startowy. Runął Maćkowiak, runęły nadzieje na medal, emeryturę jego i kolegów. Mistrz się pozbierał i pognał dalej, lecz podium było już nieosiągalne. 7. miejsce sztafety.

- Moja wina i tyle, trzeba żyć dalej. Mało kto pamięta, że ja w Sydney tych biegów odbębniłem aż siedem. Poza Piotrkiem Rysiukiewiczem, który zawsze stawał na wysokości zadania, pozostali koledzy byli mniej pewni, więc trener Lisowski chciał, bym zawsze stawał. No to stawałem - przypomina wychowanek Rawii Rawicz. I jest przekonany, że większa szansa na medal pojawiła się cztery lata później w Atenach. Ale jego już tam nie było.

400 m to nie walka z rywalami, a z samym sobą. Trzeba wykonać pracę, paść na twarz i być zadowolonym

- Tak uważam. W Atenach srebro wywalczyła Australia, która w Sydney była za nami, mimo mojej wywrotki. Mnie już jednak w Atenach pani prezes Szewińska nie chciała, a trener Lisowski był niezdecydowany. Dopiero teraz się dowiedziałem, że zawodnik, z którym się eliminowałem - Piotr Kędzia - poleciał do Aten z lekko naciągniętym mięśniem dwugłowym. Tam zerwał go całkowicie, w ogóle nie wystąpił i wrócił do kraju. Krajowy sprawdzian przegrałem z nim o 0,07 sek., a więc śmiech na sali. A przecież do startu było jeszcze 8-9 tygodni. To mnóstwo czasu, by zbudować formę. Trener powiedział, bym tydzień później raz jeszcze pobiegł z Kędzią, lecz ja już nie dałem się namówić. Głupi byłem, że się w ogóle zgodziłem na ten pierwszy bieg, którego chcieli pani prezes i trener. Powiedziałem mu, że jeśli wolą młodego chłopaka zamiast doświadczonego zawodnika, który przez 10 lat z niejednej opresji już sztafetę wyciągał, to kończę przygotowania i jadę na wakacje. O honor tu chodziło, zresztą wynik, który dał sztafecie olimpijski paszport, nabiegany był z moim udziałem. No i sprzedałem samochód, połową zarobku spłaciłem długi, a za drugą połowę poleciałem z żoną do Egiptu. I były to nasze wakacje życia, z nurkowaniem, z wieloma atrakcjami - mówi Maćkowiak. Szkoda, że mu wtedy nie zaufano. Przecież najszybciej biegał dopiero po trzydziestce.

Po trzydziestce właśnie był lekkoatleta blisko indywidualnego medalu MŚ na 400 m. Rzecz działa się w 2001 roku w Edmonton. - Już w I rundzie uzyskałem 45,27, a przecież nigdy nie zaczynałem turnieju w tak dobrym stylu. W półfinale było 44,84, choć ostatnie 20 m zwolniłem, kontrolując wydarzenia. Pociągnięcie tego biegu do końca dałoby rekord Polski, zabrakło przecież 0,22 sek. Wcześniejszy sezon olimpijski pokazał natomiast, że jestem turniejowcem, że świetnie biegam z dnia na dzień. Wreszcie finał - trzeci tor pozwalał mieć wiarę. Wykonałem całą rozgrzewkę, lecz dopiero gdy włożyłem kolce, poczułem paskudny ucisk na achillesie. Musiałem zrezygnować, ścięgno zrobiło się dwa razy grubsze od drugiego, później rezonans pokazał, że naderwany był mięsień płaszczkowaty. To był efekt tego półfinału. Pamiętam, że po najszybszym biegu w swoim życiu zatrzymałem się przy dziennikarzach. Bez zadyszki, bo poziom adrenaliny był taki, że zmęczenie odeszło w bok. Stojąc tak przed nimi, poczułem jednak nagle - kurczę, coś jest nie tak. Poszedłem to wytruchtać, wyciszyć, ale, niestety, nie udało się. Później już nigdy ten zaleczony prawy achilles się nie odezwał. A z lewym trafiłem w 2003 roku na stół operacyjny - wyjaśnia.
Więcej w tej karierze, naznaczonej splotem niesprzyjających okoliczności przyrody, było jednak chwil chwały. Takich jak w Budapeszcie, gdzie srebro ME w sztafecie przyprawił Maćkowiak drugim srebrem, co poszło już na jego prywatne konto. Takich jak w Sewilli, gdy jego prywatne konto - bankowe - nie zostało zasilone jak powinno, wskutek amerykańskich przekrętów. Nasza sztafeta zdobyła wówczas srebro MŚ, lecz po latach przyznano jej złoto, gdy okazało się, że Antonio Pettigrew leciał na drugiej zmianie, bark w bark z Maćkowiakiem, na koksie. Duplikat medali w końcu do biało-czerwonych trafił, premia za złoto - nigdy. Prawo jest irracjonalne. Najpierw pieniądze musieliby oddać Amerykanie, by trafiły do prawowitych championów. Tylko jak ma je oddać śp. Pettigrew?! Zresztą, kto by go teraz ścigał. A więc to krajowa federacja, delegująca zawodników na imprezę, winna brać za nich odpowiedzialność i zwrócić pieniądze komu trzeba. A później się martwić, jak od swoich ją odzyskać. - W Sewilli ten medal był nieoczekiwany. I jedyny, jak tyczkarza Pawła Wojciechowskiego w Daegu. Zdobyliśmy go w ostatniej konkurencji imprezy, ratując honor ekipy i pewnie stołek pani prezes. A doping? Temat rzeka. Dziś mało osób wierzy, że nasza sztafeta nic nie brała - przypomina człowiek stworzony do biegania. Zaczynał w Rawiczu, pod okiem Bogusława Jusiaka, który zaopiekował się także inną wybitną rawiczanką, zaczynającą od speedrowera Anitą Włodarczyk. Najpierw bawiła się tam dyskiem, kulą, dopiero później młotem, który w kobiecych dłoniach raczkował w połowie lat 90. Maćkowiak natomiast realizował się również początkowo w skoku w dal.

- Byłem pasjonatem tej konkurencji, jako szóstoklasista skakałem 5,70-80, wygrywałem ze starszymi, zostałem wicemistrzem Polski 15-latków. Rawia jednak w końcu upadła, zacząłem trenować w powstałej filii Śląska - Sokole Śląsk Rawicz, aż trafiłem do Wrocławia, do trenera Zdzisława Kokota. Sprzętu dobrego wówczas nie było, łapałem kontuzje stawu skokowego, uznaliśmy więc, że nie ma co marnować czasu. Znów zacząłem biegać - wyjaśnia lekkoatleta. Znów, bo jako małolat już sprintem biegał. Na przełaj, na długie dystanse również się zdarzało, lecz raczej niechętnie.

- Tak to chore gołębie biegają, jak żartują sprinterzy. Z tych 150-200 uczestników trzeba się najpierw na czoło przebić, żeby o dobrym miejscu myśleć. A na stadionie liczba uczestników jest ograniczona. Ustawiasz się w kontakcie, na 4.-5. pozycji, bach, bach, końcówka i wygrywasz - rezolutnie zauważa. No, aż takie proste to jednak nie jest.
- Ja byłem tytanem pracy. No i predyspozycje psychomotoryczne trzeba mieć. Na 400 m zacząłem dopiero biegać jako 24-latek i początki były niezbyt fortunne. Dużo stresu i dużo pracy to kosztowało, by zaczęły sensownie wychodzić - nie ukrywa starszy sierżant Wojska Polskiego. Był nawet starszym sierżantem sztabowym, lecz po wejściu do NATO musiał zostać zdegradowany. Nie było tam takiego stopnia.

Mówiło się, że po zakończeniu kariery mógł zostać asystentem trenera Lisowskiego. - To nieprawda. Gdybym taką propozycję dostał, pewnie bym się nie zastanawiał. Przyjąłbym - zaznacza. Dziś mieszka w Sierosławiu k. Poznania ("tu nawet bankomatu nie ma") i robi to, co kocha. Jest trenerem w OŚ AZS Poznań. - Zawsze mówię podopiecznym, że nie jestem ich nadzorcą. Że oni muszą zrozumieć, iż robią to dla siebie. Nie może przecież być tak, że przy mnie trenują sumiennie, a gdy mnie nie ma, to realizują już tylko połowę planu. Nie traktuję ich też jak niewolników, lecz partnerów do rozmowy, staram się wsłuchiwać w to, co mówią. U mnie zawsze jest wesoło, a na początku pytam, co słychać, czy nic cię nie boli i czy możemy porządnie działać - tłumaczy. Jednym z podopiecznych jest 18-letni syn Igor (21,63 na 200 m), a trener Maćkowiak ustawia też ruchowo - jak mówi - piłkarki ręczne oraz piłkarzy nożnych z okolicy. - Cóż, dziś jest ciężko, troszkę trzeba się rozdrabniać. Z olimpijską emeryturą byłoby spokojniej - nie ukrywa. Ale autentycznie kocha tę królową sportu. Chce przy niej być.

Robert Maćkowiak

Urodził się 13.05.1970 roku w Rawiczu. 2-krotny wicemistrz Europy z Budapesztu (1998) na 400 m (45,04) oraz w sztafecie 4x400 m. Trzykrotny medalista HME: złoto w sztafecie 4x400 (2002) oraz brąz na 200 (2002) i 400 m (1998). Ze sztafetą zdobył złoto MŚ w Sewilli (1999, Czubak, Bocian, Haczek), brąz MŚ w Atenach (1997), a także złoto HMŚ w Lizbonie (2001) i srebro HMŚ w Maebashi (1999). Olimpijczyk z Atlanty, gdzie na 200 m odpadł w ćwierćfinale (20,61), a ze sztafetą 4x400 zajął 7. miejsce (3.00,96). W Sydney dotarł do finału 400 m (5. miejsce, 45,01). Ze sztafetą (Walotka, Długosielski, Bocian, Rysiukiewicz, Haczek) był 7. Rekordy: 100 m - 10,45 (1990, Wrocław), 200 m - 20,61 (1996, Atlanta) i 400 m - 44,84 (2001, Edmonton, drugi wynik w historii polskiej lekkiej atletyki). Żona Anna (politolog), syn Igor (18 lat).

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska