Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

80 milionów Solidarności. Rozmowa z Katarzyną Kaczorowską

Jacek Antczak
Katarzyna Kaczorowska
Katarzyna Kaczorowska Tomasz Hołod
Z Katarzyną Kaczorowską, dziennikarką "Gazety Wrocławskiej", autorką książki pt. "80 milionów. Historia prawdziwa", o najsłynniejszej akcji Solidarności w latach 80., rozmawia Jacek Antczak

Na okładce Twojej książki jest trzech bohaterów wchodzącego niebawem na ekrany filmu Waldemara Krzystka pod tym samym tytułem. Ale to aktorzy, którzy wcielają się w role prawdziwych bohaterów tamtych czasów. Twoja książka nie jest inspirowana scenariuszem, choć scen filmowych i dramatycznych zwrotów akcji w niej nie brakuje.
Nawet nie czytałam scenariusza i pewnie na premierze filmu pod tym samym tytułem nie raz zostanę zaskoczona. Moja książka to w stu procentach autentyczna historia, opowiada, jak to wszystko wyglądało naprawdę.

"To", czyli brawurowa akcja podjęcia 80 milionów dolnośląskiej Solidarności, którą 3 grudnia 1981 roku zrealizowali Józef Pinior i Piotr Bednarz przy udziale Stanisława Huskowskiego oraz Tomasza Surowca.
W książce to tylko punkt wyjścia, bo przecież wszyscy wiedzą, że pieniądze zostały podjęte z banku i gdzieś ukryte, że "wzięli, schowali, na coś tam wydawali i w końcu zamieniali na dolary". No, prawie wszyscy, bo niektórzy do dziś są przekonani, że te pieniądze zostały wydane przez solidaruchów w austriackich kasynach.

Rzeczywiście akcja, do której doszło 10 dni przed wprowadzeniem stanu wojennego, jest opisana w kilku zdaniach na okładce, a potem na kilku stronach i pozostaje lejtmotywem Twojej reporterskiej opowieści o Polsce lat 80., o niezwykłych losach ludzi tworzących Solidarność. Takie było założenie?
Tak, moja książka tak naprawdę jest opowieścią o stanie wojennym, o Polsce, ale i portretem solidarnościowej "Twierdzy Wrocław".

I niezwykłych, dramatycznych losów wielu ludzi, którzy byli "zamieszani" w tę sprawę. Od referentek w banku, księgowych Solidarności, po Labudę, Frasyniuka, Kiszczaka i… Jana Pawła II.

Swoją drogą, przytaczane przez Ciebie słowo papieża "Bogaty", wypowiedziane do arcybiskupa Henryka Gulbinowicza w 1983 roku, i odpowiedź "Ale jaki kłopot" pokazują, że nie tylko w Polsce było głośno o niezłym numerze, jaki grupka wrocławskich buntowników wykręciła reżimowi władzy ludowej. Jak odtworzyłaś atmosferę tamtego czasu, jak rekonstruowałaś te zdarzenia?
Książka powstawała etapami. Czytałam akta procesowe Józefa Piniora, Piotra Bednarza, akta operacyjne SB na temat dolnośląskiej solidarności, raporty dzienne wysyłane do centrali Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie. Rozmawiałam z bohaterami i świadkami tej historii. Wielu informacji o życiu w tamtych czasach dostarczyła mi też lektura gazet. To była piętrowa praca - rozmawiałam z kimś, pojawiał się jakiś ciekawy wątek, zaczynałam szukać informacji na ten temat i cała książka coraz bardziej się rozrastała. Przykład. Zaczęłam mierzyć się z jednym z najbardziej dramatycznych wydarzeń, czyli próbą samobójczą Piotra Bednarza, do której doszło w więzieniu w Barczewie w 1984 roku. W raporcie SB pułkownik Błażejewski pisał, że podjął tę próbę, gdyż był w depresji, bo starał się o zwolnienie warunkowe i współwięźniowie polityczni zaczęli go bojkotować. W pierwszym momencie naiwnie pomyślałam, że to straszna prawda. Pojechałam do Frasyniuka. Oniemiał, "jaki bojkot, nie było czegoś takiego". Pojechałam do Jerzego Kropiwnickiego. Powiedział, że jedyny bojkot, i to ze strony więźniów kryminalnych, dotyczył Bałuki, bohatera grudnia 1970. Nie chciał chodzić w ciuchach więziennych i owinął się w prześcieradło, które kryminalni traktowali jak sukienkę cwela. Im bardziej się wgłębiałam, tym bardziej rozumiałam, jak SB próbowała przerzucić odpowiedzialność, za to, co się wtedy działo z Piotrem Bednarzem, na jego kolegów z podziemia. Chwilę potem przejęty Kropiwnicki pisał do mnie mejle i telefonował, opisując tamte czasy, a nawet tłumacząc, że nie mogli mu odmawiać papierosów, jak pisała SB, gdyż Piotr nie palił w więzieniu. Takie historie i losy tych ludzi coraz bardziej mnie wciągały i dowiadywałam się mnóstwa fascynujących rzeczy, o których niewielu ludzi dziś pamięta, a co dopiero ja, która miałam 14 lat, gdy wprowadzono stan wojenny.

O, to podobnie jak Kasia, która pojawia się epizodycznie w Twojej książce, na przykład pisząc z wakacji list do mamy z prośbą, by jej kupiła bilet na Rock na Wyspie na 31 sierpnia 1982 roku, albo idąc na słynną "Dżumę" do Teatru Współczesnego. Ale relacji z koncertu nie zamieszczasz, gdyż tamtego dnia Wrocław był cały w ogniu, bo w tym dniu doszło do największej demonstracji Solidarności w historii Polski, którą opisujesz. Czy Twoi rozmówcy chętnie wracali do tamtych wydarzeń?
Właściwie nie było ludzi, którzy unikaliby rozmowy, wszystkim jestem bardzo wdzięczna, że się zgadzali, choć czasem te rozmowy były dla nich bardzo trudne - wracali do rzeczy, o których nie opowiadają codziennie. To są sprawy przykre i bolesne, niektórzy przypominają sobie strach, który im wtedy towarzyszył. Wielokrotnie słyszałam: "świetnie, że pani to robi, nareszcie ktoś to opisze". Cieszyłam się, ale z drugiej strony w trakcie zbierania materiałów i pisania książki czułam coraz większą odpowiedzialność. Oczywiście, wszystkim mówiłam, że nie piszę historii RKS-u, czyli Regionalnego Komitetu Strajkowego, ani historii podziemia czy też Radia Solidarność. Że tak naprawdę wyciągam czterech ludzi związanych ze słynną akcją "80 milionów". I piszę o tym, jak do tego doszło, gdzie pieniądze ukrywano, na co je wydano i jaki los stał się udziałem czwórki ludzi bezpośrednio w nią zaangażowanych. A to, co dookoła, pokazuje czasy, w których wtedy żyliśmy.

Wstrząsająca jest Twoja rozmowa z chorym Tomaszem Surowcem, "dolnośląskim Wałęsą", który wystąpił w reżimowej telewizji. Mówi do Ciebie: "tak, złamano mnie, ale kupię pani książkę i moje wnuki dowiedzą się, że byłem tajnym współpracownikiem SB", choć tak nie do końca chyba nim był.
Zaimponował mi. Uczciwością. Przecież zawsze można powiedzieć "nie wiem, nie pamiętam". Zrobił na mnie wrażenie, że w ogóle chciał o tym rozmawiać i powiedział, że coś podpisał, ale nie będzie wymyślał, że go przedtem katowano. To nadaje tragiczny wymiar jego postaci, bo przecież to on rozpoczął strajk w sierpniu 1980. Był kierowcą MPK, jechał do pracy w zajezdni, miał KOR--owską ulotkę o strajku w Gdańsku i czytał ją innym kierowcom. I wtedy zapadła decyzja o strajku, a potem w jego życiu coś się wydarzyło.

A rozmowa z Czesławem Kiszczakiem?
Był otwarty na rozmowę, czym byłam zdziwiona. I muszę powiedzieć, że jakby nie oceniać stanu wojennego, myślę, że w jakiejś części to jemu zawdzięczamy, że Piotr Bednarz przeżył. Uruchomił swoje ścieżki w strukturach władzy i doprowadził do przeniesienia będącego w złym stanie Bednarza do szpitala w Olsztynie, a potem do warszawskiej klinki na Banacha.

Co mówił o 80 milionach?
Były opinie, że SB wiedziała o tym wcześniej, więc zapytałam Kiszczaka, czy nie mieli do tego głowy, bo szykowali stan wojenny? Zaczął się śmiać i zapewnił, że "wtedy mieli głowę do wszystkiego". Powiedział też, że doskonale wiedzieli, iż te pieniądze pójdą na walkę z "państwem ludowym". To określenie mnie rozbroiło i poczułam, że się przenoszę w czasie do jakichś pradawnych czasów. Przyznał też, że wiedzieli, że miliony Solidarności są ukryte w Kościele. SB od początku podejrzewała, że maczał w tym palce metropolita Gulbinowicz, ale zdawano sobie sprawę, że rewizja w kurii, rezydencji arcybiskupa, kościołach, może doprowadzić do skandalu, a sytuacja może się wymknąć spod kontroli, To był przecież pierwszy rok stanu wojennego, gdy działy się rzeczy straszne...

…które dokładnie opisujesz. Nie wiem, jak będzie w filmie, ale u Ciebie są pościgi, przesłuchania, ucieczki, kotły, tajne skrytki. To trochę rzeczywiście była "Mission impossible". Jest w książce nawet scena jakby rodem z tego filmu. Zomowcy z ostrą bronią biegają po dachu pacyfikowanego FAT-u, a Frasyniuk, Bednarz i Pinior stoją ukryci w bębnie wentylatorów.
I wystarczył jeden nieostrożny ruch, a trzech kolejnych przewodniczących podziemnej Solidarności by aresztowano albo by ich w ogóle nie było, bo ta maszyna by ich zmieliła. To historia bardzo imponowała kardynałowi Gulbi-nowiczowi. Gdy pytałam go, dlaczego Solidarność jest dla niego tak ważna, powiedział, że ci ludzie narażali dla niej swoje życie.

Bywało też bondowsko. Początek stanu wojennego, pacyfikacja Dolmelu, wjeżdżają czołgi, Frasyniuk, Bednarz i Pinior muszą uciekać, ale ten ostatni się ociąga. Chce dopić kawę, której mu szkoda, bo przed chwilą ją zaparzył. Przytaczasz mnóstwo takich smaczków.
Wysłuchałam wielu takich opowieści. Wprawdzie moi bohaterowie nie pamiętają wszystkiego, a zdarza się i tak, że opowiadają o historiach, które nie miały miejsca, ale przez lata były przekazywane z ust do ust i uwierzyli, że tak było. Tak już jest z naszą pamięcią. Na przykład Józef Pinior wiele razy wspominał o rozmowie z dyrektorem banku Jerzym Aulichem, jaką odbył przed wypłatą 80 milionów. I dopiero po mojej rozmowie z synem Aulicha, Zbigniewem, przypomniał sobie, że na tę rozmowę wysłał kolegę, Jerzego Kwapińskiego, informatyka z tego banku. Anegdoty, które czytelnik znajdzie w książce, trochę równoważą ciężki, ponury wymiar tamtych czasów. Bo to nie była sytuacja typu "zrobiliśmy władzy numer, będzie fajnie", wtedy działy się rzeczy ponure.

I smutne, jak historia Agnieszki Sidorskiej i jej ojca dziennikarza, który napisał tekst o kobietach Solidarności internowanych w Gołdapi, wśród których była jego córka.
Ona mi tego początkowo nie opowiedziała. Ale przeglądając gazety, zobaczyłam ten wyjątkowo obrzydliwy tekst, w którym niejaki "Dionizy Sidorski" pisał, że siedzą tam brzydkie, niezgrabne, okropnie ubrane kobiety. Napisałam do niej mejl, czy to przypadkowa zbieżność nazwisk. Po dwóch dniach pani Agnieszka zadzwoniła do mnie i mówi, że to jest jej ojciec, który rozwiódł się z mamą, gdy była dzieckiem. Zatkało mnie. Nie bardzo chciała się zgodzić, ale opowiedziała o tym, uznając, że i tak jej znajomi z podziemia znają tę historię. Moja książka jest prawdziwa, bo życie stwarza sytuacje, których scenarzyści filmowi by nie wymyślili.

W książce jest mnóstwo dokumentów i zdjęć. Są też dwie reprodukcje zupełnie unikatowe: czek na wypłatę 80 milionów podpisany przez Piniora i zdjęcie arcybiskupa Gulbinowicza przesłuchiwanego na okoliczność "paserstwa" przez szefa dolnośląskiej bezpieki w jego gabinecie. Skąd je wzięłaś i jak namówiłaś kardynała, żeby opowiedział Ci, jak rozmawiał z SB?
Akurat kardynał o spotkaniach z SB opowiada chętnie, bo jest dumny z tego, jak esbeków udawało mu się wyprowadzać w pole. A zdjęcia i czek? Przeglądałam akta procesu Józefa Piniora, gdzie jest ksero czeku. Ale od Tomasza Skoniecznego z IPN-u dowiedziałam się, że są też akta operacyjne sprawy "80 milionów". Wyobrażałam sobie, że są tam tony donosów, że poznam całą strukturę agentury wokół RKS-u i będę cała dumna, że odkryję rzeczy, o których nikt nie wie. Okazało się, że to cieniutka teczka - nie wiadomo, może te akta ktoś gdzieś ukrywa. Przeglądam ją i widzę dołączoną kopertę. Kiedy ją otworzyłam, chciało mi się krzyczeć i skakać z radości, co w czytelni IPN-u nie byłoby mile widziane. Był w niej oryginał czeku i zdjęcie kardynała Gulbinowicza, w momencie kiedy potraktował z góry i "oszwabił" pułkownika Błażejewskiego podczas rozmowy o 80 milionach, które ukrył.

Z Twoją książką wędrujemy też trochę po innym świecie, pokazujesz mistrzostwa świata w piłce nożnej, urodziny Honeckera, modę na "Wejście smoka" z plakatem Franka Kimono w gabinecie esbeka, a nawet odnotowujesz pierwsze wydanie listy przebojów Trójki i porwania samolotów.

Bo gdy zaczęłam czytać gazety od 1980 roku, ze zdumieniem odkrywałam, co się wtedy działo w Polsce, obok tych wydarzeń. Byłam nastolatką i nawet sobie nie zdawałam sprawy, że lista ruszyła w czasie stanu wojennego, a z wrocławskich lotnisk ludzie porywali samoloty i uciekali do Niemiec.

My tu sobie rozmawiamy, a przecież wiadomo, że te solidaruchy plus kardynał i inni księża dobrze sobie żyli przez 30 lat za te 80 milionów. A tak na poważnie, obalasz te teorie spiskowe, które do dziś krążą, i opisujesz, co się działo z tymi pieniędzmi. I co się miało dziać, bo Pinior prawie pożyczył część pieniędzy Zbigniewowi Bujakowi na jakiś niebotyczny procent...
To nie było głupie. Pinior widział, że jest inflacja, pieniądze tracą na wartości, więc chciał je inwestować. I pożyczać regionom na procent, bo wcześniej pożyczał bez procentu na pomoc dla represjonowanych, na przykład 2 miliony Regionowi Małopolskiemu. Niesamowite były te umowy. Tu stan wojenny, facet się ukrywa, a przy okazji przygotowuje profesjonalne umowy z podstawami prawnymi itd. Zbigniew Bujak, który reprezentował Region Mazowsze, miał pieniądze oddać "gdziekolwiek by był", nawet gdyby trafił do więzienia.

Ale nie pożyczył, bo go złapali.
Złapali, ale uciekł. Niestety, zaraz potem dorwali Piniora i do pożyczki nie doszło. Wcześniej kupiono szklarnię we Wrocławiu, ale biznes się nie udał, bo Piniora aresztowano. Szklarnię przejął esbek, który wyleciał za to z SB - uznano, że "naruszył etykę funkcjonariusza". W 1990 roku, w wolnej Polsce, wszystkie pieniądze zostały rozliczone na I zjeździe Solidarności. Pinior przedstawił rozliczenie z wydanych 34 milionów i oddał do kasy związku 50 tysięcy dolarów, czyli resztę, którą kardynał Gulbinowicz, ponoć dzięki cinkciarzom, zamienił na walutę. Ale do dziś są ludzie, którzy wierzą, że te pieniądze poszły nie wiadomo na co i wierzą w prymitywne esbeckie fałszywki z lat 80. Zobaczymy, może dzięki mojej książce i filmowi Krzystka w końcu zrozumieją, jak było naprawdę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska