Napisałem "w naszym kraju", ponieważ rzeczywiście w tej dziedzinie twórczości właśnie my byliśmy pionierami, delegując do czegoś tak miałkiego jak telewizja w latach 50. swoich najlepszych aktorów i reżyserów.
Mit ma się dobrze, jak to mit, choć spektakle na żywo prezentowane z niewielkiego telewizyjnego studia, w którym aktorzy musieli kluczyć między kamerami, kablami, mikrofonami i czołgającymi się po podłodze realizatorami widowiska to nieledwie drobna cząstka polskiego teatru telewizji, który na dobre rozkwitł jednak w dobie telerecordingów, ampeksów, magnetowidów i innych VHS-ów, słowem - wówczas, kiedy każdy spektakl był już w trakcie realizacji rejestrowany i po montażu pokazany na ekranie. Ale wtedy zaczęły się, zresztą trwające do dziś, dyskusje, czy to jeszcze teatr, czy już może kino.
Dlatego zdumiałem się niezmiernie, kiedy usłyszałem o "powrocie do źródeł" - pierwszym po 50 latach teatrze telewizji na żywo, jaki zafundowano nam w miniony poniedziałek.
Żeby nie było nieporozumień. Nie był to żaden teatr telewizji na żywo. Co najwyżej było to tzw. przeniesienie, polegające na tym, że do tradycyjnego teatru, w którym od miesięcy leci jakaś popularna sztuka, wstawia się kilka kamer i transmituje obraz do naszych mieszkań. Takie przeniesienia wcale jednak nie skończyły się przed półwiekiem, bowiem oglądamy je od czasu do czasu także w XXI w.
Owszem, w poniedziałkowej realizacji poczyniono parę ukłonów w stronę nowoczesności; przede wszystkim w internecie, gdzie można było sobie wybrać, z której kamery na widowisko patrzymy, czy jak wygląda jego wersja reżyserska, jednak inna niż pokazywana na ekranie, ale w dalszym ciągu mieliśmy do czynienia z transmisją.
Przecież nie piszę, że to źle, niepotrzebnie i w ogóle strasznie. Nie. I realizacja, i gra aktorów (zwłaszcza ich, a zwłaszcza Krystyny Jandy, której w najśmielszych snach nie podejrzewałem o taką vis comica), a i sama sztuka dały mi same przyjemności, których dzięki TVP nie zaznałem, kto wie, może właśnie od półwiecza. W dowód uznania i szacunku moje chapeau bas!
Kapelusza z głowy jednak nie zdejmę, ba, nawet go nie uchylę dla tego, co TVP zaserwowała nam w antrakcie. Oto Maciej Orłoś zaczął w iście teleexpressowym tempie miotać się po widowni i dając ludziom nadzwyczaj zasłużonym dla teatru telewizji w ogóle po 20 sekund antenowego czasu, usiłował...
Właśnie, co usiłował, bo do końca nie zrozumiałem. Wymusić od Andrzeja Wajdy, Jerzego Gruzy czy Olgi Lipińskiej anegdotkę o tym, że Cybulski nie umiał swojego tekstu? Albo od Barbary Borys-Damięckiej, że Andrzejowi Łapickiemu reflektor omal nie spadł na głowę. Spadł pani Barbarze na obojczyk, jak zrozumiałem. Pan Orłoś pomiotał się po widowni, potem zajrzał za kulisy tak sobie niezobowiązująco pogadać z aktorami i raz jeszcze wrócił na widownię, bo jakże to tak nie dać głosu samemu prezesowi TVP. Nie uchodzi. Dlatego więc w antrakcie zatęskniłem za... reklamami. Naprawdę vizir byłby lepszy od Orłosia. I na pewno nie popsułby mi widowiska tak, jak te niewczesne rozmówki w antrakcie.
Aleksander Malak
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?