18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Miliony grają o miliony. A potem im to lotto!

Łukasz Pałka
W 2008 roku można już było wygrać 35 milionów. Takie kolejki stały do kolektur
W 2008 roku można już było wygrać 35 milionów. Takie kolejki stały do kolektur fot. Paweł Relikowski
Wielkie wygrane, wielkie złudzenia, wielkie wpadki. Ale przede wszystkim wielkie nadzieje na zmianę życia. Każdy, kto skreśla sześć liczb, wierzy, że kiedyś szczęście uśmiechnie się także do niego.

Duży Lotek - gra, która dwa razy w tygodniu przyciąga do kolektur prawie trzy miliony osób. Gdy zapowiada się kumulacja - nawet osiem milionów graczy. Ślepy los czyni zwycięzcami nielicznych. Co sprawia, że jednak od ponad 50 lat wciąż wracamy i znów skreślamy liczby?

A mi to lotto…

- Każdy chce mieć piękny dom, samochód, jeździć na wakacje do ciepłych krajów - wylicza Andrzej Adamczyk, który w Totalizatorze Sportowym pracuje już od ponad 20 lat. - Wreszcie któż nie chciałby kiedyś podejść do szefa i powiedzieć mu prosto w twarz: "A teraz to mi to lotto" - śmieje się.

Przypomina historię górnika, który od wielu lat modlił się o szóstkę. Na informacje o wylosowanych liczbach zwykł zawsze czekać pod ziemią. Gdy wreszcie dowiedział się, że wygrał ponad trzy miliony złotych, bez wahania podszedł do sztygara i powiedział, że odchodzi. - Później stwierdził, że właśnie wtedy stał się najbardziej wierzącym człowiekiem na świecie - wspomina Andrzej Adamczyk. Nie chodziło jednak wcale o wygraną. Jadąc na górę, gorąco modlił się, żeby tylko winda się nie urwała.
O tym, że nie warto spieszyć się z decyzjami, przekonał się zwycięzca, który jeszcze przed odbiorem wygranej zapożyczył się i wyprawił wielką imprezę dla całej wsi. Było to 30 marca 1994 roku, gdy szóstkę trafiło jednocześnie 80 osób. Pieniądze z wygranej nie starczyły mu nawet na spłacenie długów.
- Trzeba się więc modlić do Boga o szóstkę, ale także o to, by nie trafił jej nikt inny - przekonuje Adamczyk.

Anonimowi, ale hojni
Historia Dużego Lotka jest pełna opowieści o zwycięzcach, którzy potrafią dzielić się szczęściem z innymi. Kupują sprzęt dla szpitali, wspomagają potrzebujących albo postanawiają zadbać o rozwój regionu. Na taki pomysł wpadł Zygmunt Rząp ze wsi Olszyny pod Szczytnem. Za wygrane w Dużym Lotku pieniądze założył Muzeum Mazurskie. - Pomysł chodził mi po głowie od dawna. Jednak dopiero wygrana pozwoliła mi go zrealizować - mówi Zygmunt Rząp. W muzeum gromadzi eksponaty, które mają przypominać o tradycjach i historii regionu. Krosna, meble, narzędzia rolnicze, garnki. Jego giełda staroci przyciąga coraz większe rzesze turystów. - Cieszę się, że coś po mnie zostanie - dodaje.
Jednak hojni zwycięzcy zwykle wolą pozostać anonimowi. Dziesięć lat temu gazety w Wielkopolsce rozpisywały się o tajemniczym mieszkańcu Wyrzyska, który część pieniędzy z wygranej przeznaczył na karetkę pogotowia dla szpitala w swojej miejscowości. Inny gracz z Białegostoku, który także nigdy się nie ujawnił, przekazał kilkaset tysięcy złotych dla pogotowia i domów dziecka.

Na alkohol i dziewczyny…
Jednak zwycięzcy od lat znajdują także inne sposoby na spożytkowanie fortuny. Wyznają zasadę: "żyć krótko, ale błogo". - Kiedyś zwycięzca zgłosił się do nas po kilku dniach, bo po informacji o wygranej dostał rozstroju żołądka - wspomina Andrzej Adamczyk. - Zapytany, co zrobi z pieniędzmi, powiedział, że jedna trzecia pójdzie na alkohol, jedna trzecia na dziewczyny, a reszta sama jakoś się rozejdzie.
Znana jest także historia palacza z kotłowni, który po kilku latach od wygranej znów szukał pracy jako palacz. Mieszkaniec Trzebiszewa koło Gorzowa Wielkopolskiego, po wygranej nie zmienił nic w swoim życiu. Chociaż nie musi martwić się o pieniądze, wciąż pracuje jako drwal. Unika rozmów z dziennikarzami.
- Po tym, jak wygrał, cała nasza wieś zaczęła skreślać liczby, ale do tej pory nikomu nie udało się powtórzyć sukcesu - opowiada Zbigniew Dec, sołtys Trzebiszewa.
Nie mogli uwierzyć
W czasach PRL-u zwycięzcy rzadko pozostawali anonimowi. Pojawiali się w kronikach filmowych i w okienkach kolektur. Potem jednak gracze stali się ostrożniejsi. Dlatego ich anonimowość jest dziś najistotniejsza dla Totalizatora Sportowego. - Jeżeli taka osoba sama się nie pochwali, to o wygranej będzie wiedziało jedynie kilka osób, które mają obowiązek zachowania tajemnicy - mówi Andrzej Adamczyk.
Pewnego razu po wygraną do Warszawy przyjechał mężczyzna z Kielc. Poprosił o cztery miliony złotych w gotówce. Gdy pieniądze wreszcie przyjechały z banku, usiadł i zapytał: co ja z tym teraz zrobię? - Myślał, że cała gra to nie jest na serio i że dostanie od nas jedynie kilka gadżetów - śmieje się Adamczyk. - Tymczasem dostał także neseser na pieniądze i zamówiliśmy mu bezpieczny transport. Nigdy więcej się nie odezwał.
Innym razem po wygraną piątkę zgłosiła się starsza pani, która miała problemy ze słuchem. Gdy powiedziano jej, że na kuponie jest nie piątka, a szóstka, zapytała, czy to dużo więcej i przez ile miesięcy będzie mogła sobie dodawać do emerytury po jakieś 500 złotych. Gdy usłyszała odpowiedź, zemdlała.

Pan Lotto
- Komora mieszania maszyny losującej jest pusta. Następuje zwolnienie blokady. I rozpoczynamy losowanie sześciu liczb - twarz, ale chyba przede wszystkim charakterystyczny głos Ryszarda Rembiszewskiego, który wypowiadał te słowa, kojarzą wszyscy gracze, którzy oglądają losowania Lotto. Przez ponad 20 lat pokazywał się w ich telewizorach i nielicznych zamienia w krezusów.

- Kiedyś na ulicy zaczepiła mnie pani i zapytała, co ja takiego w sobie mam, że ona nie chce już grać, ale jak tylko mnie zobaczy, to na drugi dzień od razu biegnie do kolektury - mówi Ryszard Rembiszewski. - Inna kobieta chciała mnie kiedyś uszczypnąć na szczęście - śmieje się. Przyznaje, że na porządku dziennym są pytania o liczby, jakie zostaną wylosowane. A największe zdziwienie wzbudza jego widok w kolekturze, gdy sam zawiera zakłady. Do tej pory jego najwyższa wygrana to 120 złotych.

- Mam za to szczęście w miłości - twierdzi. I dodaje, że raczej nie pochwaliłby się telewidzom, gdyby kiedyś trafił szóstkę. - Wielu podejrzewałoby mnie, że znałem liczby - mówi Rembiszewski. Zaznacza, że nie zrezygnowałby z pracy, bo bardzo lubi adrenalinę, która towarzyszy losowaniom. - Trzeba umieć budować napięcie i mieć niesamowity refleks. W tak krótkim programie na żywo może zdarzyć się wszystko. Tak jak wtedy, gdy z maszyny wysypały się nam kule - opowiada pan Lotto. Właśnie przede wszystkim refleksu uczą się od niego nowi prezenterzy. Rembiszewski twierdzi, że najbardziej cieszy go, gdy pieniądze wygrywają osoby, które rzeczywiście ich potrzebują. - Raz przyszła do nas pani, która miała niepełnosprawne dziecko. Dzięki wygranej mogła zapewnić mu byt - wspomina.

Komisja z hipnozy
Także z Ryszardem Rembiszewskim wiąże się największa wpadka w historii Lotto. W styczniu 1996 roku podczas losowania zamiast 38 przeczytał 33. O dziwo, nie zaprotestowała Komisja Kontroli Gier i Zakładów, która obserwuje każde losowanie. W jej protokole znalazła się liczba 33. - Członkowie Komisji powiedzieli mi później, że zahipnotyzował ich mój głos - śmieje się Rembiszewski.
W końcu uznano obie liczby. - Dzięki mnie wygrało więcej osób - mówi prezenter. Od ubiegłego roku Komisja nie pojawia się już na ekranie, choć cały czas jest obecna podczas losowania. Powodem były złośliwe żarty z jej członków. Często porównywano ich do manekinów. W domach nachodzili ich namiętni gracze, którzy obiecywali, że podzielą się nagrodą, jak tylko członek komisji zdradzi im liczby.

Gorące kule
Andrzej Adamczyk przyznaje, że często zdarza mu się wysłuchiwać skarg od ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą, w jaki sposób Totalizator ich oszukuje. Według nich wybranych sześć kul się podgrzewa, dzięki czemu są lżejsze i jako pierwsze lecą w górę. Inni dowodzili, że do wybranych kul wsypuje się opiłki żelaza i wystarczy tylko w odpowiednim momencie włączyć duży elektromagnes, który znajduje się nad maszyną losującą. Zwracali też uwagę na czas, jaki pozostaje zawsze do losowania po zamknięciu kolektur. Dzięki temu można sprawdzić, jakie kombinacje liczb nie zostały wybrane i właśnie je wylosować.

Wpadka z banderolą
Przez lata zmieniał się wygląd maszyn losujących i sposób zawierania zakładów. Początkowo losowania odbywały się w salach kinowych lub na stadionach. Używano wtedy poruszanego ręcznie bębna. Pierwszej maszyny losującej Totalizator doczekał się w 1972 roku. Została sprowadzona z Niemiec. Składała się z obrotowego bębna i "łapy" do wyciągania piłek. Znane nam dzisiaj maszyny pojawiły się w latach 90. Także wtedy zniknęły słynne banderole, czyli trzyczęściowe kupony, opatrzone specjalnym znakiem. Wtedy było znacznie łatwiej podrobić kupon lub liczyć na nieuwagę pracowników kolektur. Z tego drugiego sposobu skorzystał jeden z graczy, któremu udało się przechytrzyć Totalizator i zgarnąć wygraną. - Gdy były jeszcze banderole, na etacie pracował u nas spec od kryminalistyki, który sprawdzał kupony - opowiada Adamczyk.

Niegroźny hazard

Każdy z graczy jednorazowo kupuje średnio po trzy, cztery zakłady Dużego Lotka. Szanse na trafienie szóstki są więc minimalne. Jednak chcemy wygrywać, ale na całe szczęście tu zdecydowanie trudniej przepuścić od razu cały majątek jak w kasynie.
- Nie spotkałem jeszcze człowieka, który od razu wiedziałby, co zrobić z ogromną wygraną. Niektórym w takiej chwili życie przewraca się do góry nogami. Dlatego potrzebują czasu, żeby wszystko przemyśleć - opowiada Ryszard Rembiszewski. - Bo pieniądze są dla ludzi mądrych. -

/Tekst archiwalny z 12 stycznia 2007/

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Miliony grają o miliony. A potem im to lotto! - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska