Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Walczą, by córcia zobaczyła świat

Anna Gabińska
Polskapresse
Wśród dybiących na jej istnienie już byli: Zły Pan Ginekolog z generałem Kazimierzem Pułaskim do spółki, Zły Inkubator i Zły Los. O dzielnej Wiktorii z Wrocławia, która toczy bój i zwycięża już od roku i ośmiu miesięcy, czyli przez całe swoje króciutkie życie, pisze Anna Gabińska.

Nigdy w życiu nie myślałam, że leczenie i pobyt w szpitalu może być tak czarną komedią - mówi Katarzyna Kasiukiewicz z Wrocławia, mama bliźniaczek: starszej o 35 minut Mariki, urodzonej siłami natury, i Wiktorii, wyjętej na świat po cesarsku. Stało się to 21 sierpnia 2009 roku, gdy Słońce już wychodziło z zodiakalnego Lwa i w ogóle spało sobie mocno na naszej półkuli, bo dziewczyny zaczęły cisnąć się na świat w środku nocy. A miały spokojnie siedzieć w brzuchu mamy aż do końca listopada, względnie do początku grudnia. Jak się już urodziły, to trafiły do inkubatora, który uratował im życie, ale zepsuł wzrok. Nabawiły się bowiem od tlenoterapii retinopatii wcześniaczej. Czyli takiego schorzenia siatkówki, które grozi ślepotą.

Starsza siostra w tym dream teamie - Marika - po zabiegu na lewe oko ma minus 9,5, a na prawe - minus 12 krótkowzroczności, nosi różowe okrągłe okularki, ale widzi. Wiktoria po jednej operacji w Polsce i dwóch w Niemczech już rozróżnia dzień i noc.

Dlaczego dziewczyny tak rwały się do wyjścia?
- To wszystko miało być zupełnie inaczej. To była planowana ciąża, z braniem kwasu foliowego i regularnymi wizytami u lekarza - zapewnia pani Kasia, spokojna, lecz konkretna blondynka, lat 36, z wykształcenia ekonomistka, nosząc rezolutną Marikę z kitką na głowie po pokoju. Mieszkają w bloku na pograniczu Popowic i Gądowa we Wrocławiu. Widać, że budynek lata swoje ma, ale w środku u Kasiukiewiczów jest przytulnie i domowo.

Mąż Sebastian, lat 30, ślusarz-mechanik, szykuje Wiktorię na rehabilitację. Energicznie się wita. Ale córkę ubiera delikatnie - w każdym ruchu widać czułość, jaką ma dla córeczki. Aż miło popatrzeć, jak pięknie zajmuje się niepełnosprawnym dzieckiem.

Pan Sebastian z Wiktorią wychodzi, a pani Kasia, wstawiając Marikę do łóżeczka i wystawiając ją z niego, poprawiając jej różową kokardę na czubku głowy, podsuwając pozytywkę i huśtając w łóżeczku, opowiada. Jak to oboje z mężem chcieli mieć dziecko, więc nie poszli na żywioł, lecz zgodnie ze współczesnymi zaleceniami - do ginekologa. Jak przebadał on panią Kasię, jak kwas foliowy zapisał i jak już po miesiącu prób małżeńskich okazało się, że kobieta jest w ciąży.
Radość była wielka, tym bardziej że pod sercem pani Kasi biły dwa malutkie serduszka. Radość wielka była krótka, bo pewnego dnia znienacka w domu kobieta dostała takiego krwotoku, że pogotowie zabrało ją na sygnale do szpitala przy ul. Kamieńskiego. - Byłam pewna, że straciłam ciążę, ale okazało się, że te serca dalej biją we mnie. Dziewczyny wytrzymały - mówi wzruszona.
Gorzej było z panią Kasią. Otóż gdy lekarze sobie poradzili z krwotokiem i zajrzeli, z czego on mógł właściwie powstać, popadli w zdziwienie. (Zaglądali całą komisją, co było bardziej ambarasujące niż stawienie się w slipach przed komisją wojskową, drodzy panowie). Okazało się bowiem, że dzieciaki siedzą sobie głęboko i z nimi jest OK, ale laboratorium, w którym tak miło siedzą, wygląda kiepsko. Wyrósł w nim bowiem jakiś paskudny naczyniak - taki jakiś jakby rak, kto wie, czy nie złośliwy. Jeden poważny pan doktor bez owijania w bawełnę pani Kasi wszystko powiedział.
- Zaczęłam płakać przed tą całą komisją, zrobiło mi się niedobrze - wspomina.

Chcemy zrobić wszystko, by nasze dzieci miały większe szanse na szczęśliwe życie

I zanim zdążyła wytrzeć sobie porządnie nos, usłyszała, że ciąża jest zagrożona, więc nie ma o czym gadać, zostaje ona wraz z tą ciążą w szpitalu, bo jak ten naczyniak czy co tam pęknie, to personel musi zdążyć ją na OIOM przewieźć.

Zatem na resztę ciąży została w szpitalu. Na szczęście co dwa tygodnie jeździła na konsultacje do prof. Mariusza Zimmera, szefa wrocławskiej ginekologii, do szpitala przy ul. Dyrekcyjnej.
- Jaki ludzki lekarz - zachwyca się pani Kasia. I wylicza: normalny, fachowy, spokojny, ma czas wyjaśnić, o co chodzi.

Gdyby nie on, zwariowałaby w szpitalu. Lekarze, którzy do niej zaglądali, mówili: nie donosi pani tej ciąży. A profesor pocieszał, że to nigdy nic nie wiadomo, a taki naczyniak może przestać rosnąć i dzieci urodzą się zdrowe.

- Niech pani przeleży do 30. tygodnia, to wtedy już niech się rodzą - prosił prof. Zimmer.
Ale w czasie wakacji w szpitalach trwa dezynfekcja. I pani Kasiukiewiczowa musiała opuścić najpierw Kamieńskiego na rzecz Dyrekcyjnej, a potem z Dyrekcyjnej trafiła do kliniki przy ul. Chałubińskiego. Przy tym ostatnim manewrze pan kierowca karetki miał do przewiezienia 25 pań w jednym dniu.

- Przewiózł mnie, chyba mając setkę na liczniku, bo kursów miał wiele, dziurawą ul. Pułaskiego i się zaczęło - opowiada pani Kasia. Wieczorem lekarz musiał interweniować igłą i nitką chirurgiczną, ale i to pomogło na krótko. - Choć przy okazji musiał mnie poczęstować gronkowcem złocistym, bo zaraz się okazało, że go mam - mówi kobieta.

Jak się poród rozpoczął, to Marika wyrywała się na świat naturalną drogą. Lekarze chcieli, by Wiktoria poszła w ślady siostry. Ale okazało się, że jest za-blokowana w środku i sama nie wyjdzie. Trzeba było zastosować cesarskie cięcie. - No cud, że wszystkie trzy to przeżyłyśmy - twierdzi pani Kasiukiewicz. - Miałam tego wszystkiego dosyć, modliłam się, żeby to wszystko się już skończyło.
Dziewczynki, malutkie jak laleczki, trafiły do inkubatorów i leżały tam prawie 3 miesiące. Jak już wszystkie wyszły do domu, to się zaczął nowy, mrożący krew w żyłach serial pt. Retinopatia wcześniacza. Marice po jednej operacji siatkówka przykleiła się na tyle, że dziewczynka widzi.
Wiktoria potrzebuje wielu operacji. W jej przypadku już nie ma wielkiej szansy, że będzie widziała nawet jak siostra, ale może umieć rozróżniać kształty przedmiotów.

Od lekarki z Wrocławia, specjalizującej się w retinopatii wcześniaczej, Kasiukiewiczowie usłyszeli, że właściwie to powinni pogodzić się z tym, że mała nie będzie widziała. No, chyba że pomoże jej prof. Marek Prost z Warszawy, który ma podpisaną umowę z NFZ-em.

- Wiktoria po operacji u niego wyglądała strasznie - opowiada pani Kasia. - Wymiotowała śliną pomieszaną z krwią. To był istny horror!

Kasiukiewiczowie zaczęli szukać pomocy gdzie indziej i dowiedzieli się o profesorze z Niemiec, który też robi takie operacje. Uzbierali pieniądze i pojechali do niego. Wrócili zachwyceni.

Ale operacji trzeba więcej. Starają się, by ich koszt pokrył NFZ. Muszą jednak złożyć odpowiednią dokumentację do NFZ--u, wypełnioną przez lekarza. Lekarka odmówiła im, bo dziecko i tak nie będzie widziało, więc po co tracić publiczne pieniądze na takie fanaberie.

- Gdybyśmy porzucili Wiktorię, to byśmy narazili państwo na większy wydatek, niż zamierzamy, prawda? - denerwuje się Sebastian Kasiukiewicz. - Ale kochamy ją i dlatego tego nigdy nie zrobimy. Chcemy zrobić teraz wszystko, co się tylko da. Nie jesteśmy źli na złych lekarzy, zły inkubator, ul. Pułaskiego czy generała Pułaskiego i cały świat. Nie szukamy winnych. Chcemy tylko zrobić wszystko, by nasze dzieci miały jak największe szanse na szczęśliwe życie - mówi.

Dokumentację obiecała wypełnić prof. Marta Misiuk-Hojło, dolnośląski konsultant ds. okulistyki. To jeszcze nie daje gwarancji, że NFZ zapłaci za operacje w Niemczech. Dlatego Kasiukiewiczowie dalej zbierają pieniądze na operacje. Anna Gabińska
***
Na Wiktorię można przekazać 1 proc., wypełniając roczny PIT za rok 2010, wpisując nr KRS 0000331473 i dodając: na leczenie i rehabilitację Wiktorii Kasiukiewicz. Można też przelać pieniądze na konto: 52150011551211500663210000 z tym samym dopiskiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska