Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po co krzyż? Czy nie było innej drogi zbawienia człowieka? Rozmowa z arcybiskupem Józefem Kupnym

Robert Migdał
- Wielkanoc skłania nas do poszukiwania odpowiedzi na pytania o sens życia, o to, co nas czeka po ziemskim życiu - mówi  arcybiskup Kupny
- Wielkanoc skłania nas do poszukiwania odpowiedzi na pytania o sens życia, o to, co nas czeka po ziemskim życiu - mówi arcybiskup Kupny Paweł Relikowski
- Święta wielkanocne niosą niezwykle radosną prawdę, że ostateczne słowo nie należy do zła, ale do Boga. Ostatecznie bowiem przychodzi poranek zmartwychwstania... - mówi ksiądz arcybiskup Józef Kupny, metropolita wrocławski.

Na czym polega wyższość świąt wielkanocnych nad świętami Bożego Narodzenia?

Zarówno od strony historycznej, jak i merytorycznej święta Wielkiej Nocy są najważniejszymi dniami w roku dla wierzących w Jezusa. Pierwsi chrześcijanie gromadzili się każdej niedzieli, by świętować zmartwychwstanie. Fakt zwycięstwa Syna Bożego nad śmiercią stanowił i stanowi podstawową prawdę, wokół której budowało się chrześcijaństwo. Niedziela - jako najważniejszy dzień tygodnia - była w pierwszych wiekach jedynym świętem obchodzonym przez chrześcijan. Z czasem dopiero wprowadzono specjalne obchody świąt Wielkiej Nocy.

Kolejne święta, łącznie z Bożym Narodzeniem, pojawiły się znacznie później.

Musimy oczywiście pamiętać, że bez narodzin Chrystusa nie byłoby Jego męki, śmierci i zmartwychwstania. Wcielenie Jezusa Chrystusa było wyrazem wielkiej miłości Pana Boga do człowieka, ale ta miłość w pełni ujawniła się na krzyżu. Tam Pan Jezus zbawił każdego. Każdemu otworzył niebo i najważniejsze - zmartwychwstał: przeniósł nas ze śmierci do życia. Zatem zamiast mówić o wyższości jednych świąt nad drugimi, lepiej mówić o jednym misterium Chrystusa, które rozpoczęło się z momentem wcielenia i w które wpisane są takie momenty, jak nauczanie, wzywanie do nawrócenia, męka, śmierć, zmartwychwstanie, wniebowstąpienie i zesłanie Ducha Świętego.

Te święta dla nas są ważne, bo pokazują, że nasze życie nie kończy się tutaj, na ziemi...

Myślę, że świętujemy wielkie uroczystości, niejako nakładając na nie pewną kalkę świeckiego świętowania. Cieszymy się, gdy w rodzinie urodzi się dziecko. Jest to dla nas wielkie wydarzenie i olbrzymia radość. Tak samo przeżywamy święta Bożego Narodzenia. Towarzyszy im radość z narodzenia Dzieciątka Jezus. One są obchodzone w atmosferze ciepła, radości, w gronie rodzinnym. Natomiast święta wielkanocne, w które wprowadza Triduum Paschalne, są powiązane z rozważaniem cierpienia i śmierci Jezusa. Właśnie to zmusza do refleksji nad sensem ludzkiego życia, umierania i odchodzenia. W atmosferze Wielkiego Piątku nie da się uciec od pytania "co dalej?". Pan Jezus udziela nam lekcji i odpowiedzi, wskazując, że sensem ludzkiego życia jest dawanie siebie drugiemu, gotowość do ofiary.

Chętniej i bardziej - tak rodzinnie - przeżywamy święta Bożego Narodzenia.

Święta wielkanocne są bardzo bogate w treść i równocześnie wymagają od nas większego wysiłku intelektualnego. Skłaniają do poszukiwania odpowiedzi na najbardziej egzystencjalne pytania o sens życia, o to, co nas czeka po ziemskim życiu. Dlatego przeżywamy je zupełnie inaczej. Poważniej. Już samo Triduum Paschalne, kiedy przyglądamy się męce Pana Jezusa, rodzi pytania: "po co krzyż?", "czy nie było innej drogi zbawienia człowieka?". Trudno takie treści przeżywać w pośpiechu, dlatego są tacy, którzy nie docierają do sedna tych świąt. Wówczas one wydają się trudniejsze czy mniej ważne niż Boże Narodzenie. W Wielkanoc nie można wejść z pośpiechem. Dlatego jest okres Wielkiego Postu, czyli 40 dni, które mają nas przygotować na obchody Wielkiego Tygodnia. Bez tego przygotowania nie przeżyjemy Wielkanocy należycie, bo przecież nie jest łatwo cieszyć się tylko zmartwychwstaniem, kiedy po drodze jest jeszcze cierpienie i śmierć Pana Jezusa. Trzeba uklęknąć przed krzyżem, przeżyć ból samotności, opuszczenia przez przyjaciół. Wiemy, jak ciężkie są to chwile w życiu człowieka. Jednak bez ich dojrzałego przeżycia trudno będzie cieszyć się, że życie zatriumfowało.

Wiele osób mówi, że Wielkanoc to smutne święta. A tak przecież nie jest do końca.

One nie są smutne. Są bardzo powiązane z naszym życiem. My też przeżywamy niesprawiedliwe oskarżenia czy chwile, kiedy czujemy się samotni. W życie każdego wpisany jest ból rozłąki z najbliższymi. Trudno zamknąć oczy i powiedzieć, że to nie istnieje. Aczkolwiek święta wielkanocne niosą niezwykle radosną prawdę, że ostateczne słowo nie należy do zła, ale do Boga. Ostatecznie bowiem przychodzi poranek zmartwychwstania. Jeżeli bardziej się skupiamy na cierpieniu, to są to rzeczywiście smutniejsze święta niż Boże Narodzenie. W Wielki Czwartek już myślimy o męce Jezusa, o zdradzie. W Wielki Piątek o ogromnej samotności Boga, który umiera na krzyżu. Wielka Sobota to dzień wszechogarniającej ciszy, kiedy wciąż trwamy w zadumie. Dopiero po nich przychodzi niedziela. Niestety, ta radość ze zmartwychwstania, w konfrontacji z poprzednimi dniami, trwa krótko. Chyba powinniśmy samo zmartwychwstanie obchodzić ze trzy dni, żeby w pełni się nacieszyć, żeby do nas dotarło, że okres męki Pana Jezusa kończy się wreszcie zwycięstwem (uśmiech). Kościół wprawdzie rozciąga to świętowanie na oktawę, czyli osiem dni przeżywa jak jedno wielkie święto, jednak dla większości - także ze względu na konieczność powrotu do pracy - świętowanie kończy się z Poniedziałkiem Wielkanocnym.

Dzisiaj ludzie starają się obłaskawiać powagę tych świąt: są prezenty, które przynosi zajączek, dzieci szukają pochowanych przez rodziców czekoladowych jajek.

Prezenty były obecne także, kiedy ja jeszcze byłem dzieckiem. Pamiętam, jak w dzieciństwie czekaliśmy, aż zajączek je przyniesie. Mam wrażenie, że wyczekiwaliśmy tych świąt bardziej, niż czeka się na nie dziś. Bo w naszych czasach dzieci - na ogół - wszystko mają. Dla mnie Wielkanoc i Boże Narodzenie wiązały się z łakociami, owocami, których na co dzień nigdzie nie można było dostać. Oczywiście, że zajączek może być formą łagodzenia powagi Wielkiej Nocy, ale mam wrażenie, że nie będzie to takie skomercjalizowane, jak chociażby Boże Narodzenie.

Święta wielkanocne są mniej narażone na komercjalizację...

Wielkanoc się broni z tego powodu, że w perspektywie męki Chrystusa trudno proponować szał zakupów czy promocji w sklepach. Tym, którzy by chcieli wykorzystać te święta dla komercji, trudniej znaleźć pomysł, w jaki sposób to zrobić.

I dobrze.

Oczywiście, że dobrze, bo może dzięki temu ocalamy charakter religijny tych świąt.

Mówił Ksiądz Arcybiskup o tym, jak czekał na zajączka. Jakie ma jeszcze Ksiądz wspomnienia z Wielkiej Nocy ze swojego dzieciństwa?

Spędzałem je bardziej tradycyjnie, niż to robią dzieci dzisiaj. Ale i świat był wtedy inny. Pamiętam z dzieciństwa, że okres Wielkiego Postu był czasem pewnego umartwienia. Jako dzieci próbowaliśmy odmówić sobie zjedzenia cukierka, byliśmy w taki sposób wychowywani, żeby podjąć pewne postanowienia, które stanowiłyby formę umartwienia. W okresie Wielkiego Postu zwracano uwagę, żeby w rodzinach nie urządzać głośnych imprez. Czuło się poważniejszą atmosferę. Mam wrażenie, że byliśmy wówczas bardziej przygotowani do wyrzeczeń, chociażby z tego względu, że więcej było rodzin, w których wychowywało się kilkoro dzieci. Uczono nas, że trzeba się dzielić tym, co mieliśmy z innymi, bo byli obok brat i siostra. Dzisiaj na pewno trudniej uczy się tej sztuki dziecka, które jest jedynakiem. Post zachowywaliśmy w codziennych posiłkach. Mama na przykład nigdy nie podawała w piątek żadnych wędlin, mięsa. To doskonale pamiętam.
Poza tym od najmłodszych lat byłem ministrantem, zatem zawsze uczestniczyłem we wszelkich nabożeństwach związanych z Wielkim Postem, i to nie dlatego, że mnie rodzice prowadzili do kościoła, tylko że miałem swoje obowiązki. W tym kontekście warto wspomnieć, że należę do pokolenia, które było świadkiem zmian po Soborze Watykańskim II. Pamiętam, że przed reformą liturgiczną odpowiadaliśmy księdzu po łacinie. Trzeba było się tego wszystkiego nauczyć. Potem doświadczyłem wejścia języka polskiego do liturgii i tego, że ksiądz modlił się twarzą do wiernych. Jako ministranci wkładaliśmy sporo wysiłku w przygotowanie liturgii, żeby była ona piękna.

Chodził Ksiądz z koszyczkiem do kościoła, żeby poświecić pokarmy?Ja ze swojego dzieciństwa pamiętam, że do pewnego wieku chodziłem chętnie, ale gdy byłem już starszy - to dawałem koszyczek ze święconką siostrze lub chowałem koszyk do torby.

Mnie było łatwiej, bo byłem ministrantem. To był mój świat, w którym się dobrze czułem. W szkole byłem identyfikowany z Kościołem. Koledzy i koleżanki wiedzieli, że służę do mszy świętej. To stawiało też konkretne wymagania wobec mnie. Pamiętam, że kiedyś zrobiłem coś nie na miejscu i koleżanka natychmiast powiedziała mi: "ty jesteś ministrantem i tak postąpiłeś?". To, że się służyło do mszy, w jakiś sposób zobowiązywało do tego, by się w odpowiedni sposób zachowywać. Z tym koszyczkiem rzeczywiście więc łatwiej mi było pójść do kościoła aniżeli moim kolegom.

Co było w koszyczku?

Szynka była zawsze, wędliny różne, chleb, babka, jajka... Musieliśmy szybko po poświęceniu schować to wszystko, bo kusiły te smakołyki. Czekał więc ten koszyczek do następnego dnia.

A co mama szykowała na wielkanocne śniadanie?


Było wyjątkowo - na stole bardzo bogato. Obowiązkowo były jajka, i to pod różną postacią, były mięsiwa - szynka, biała kiełbasa. Same pyszności. Moja mama bardzo dobrze gotuje.

Jajka wielkanocne Ksiądz Arcybiskup malował własnoręcznie?

Oczywiście, że tak. Uczyłem się nawet, na kółku plastycznym, jak to robić profesjonalnie. Poznawałem różne techniki: specjalnego gotowania w cebuli, żeby była odpowiednia barwa, i malowania pędzelkiem, i drapania, i oklejania kolorowym papierem, robienia wydmuszek. Jak ja tego dawno nie robiłem... Myślę, że dzisiaj bym sobie pewnie nie poradził tak dobrze. (uśmiech)

Rodzice sobą, swoim zachowaniem, postępowaniem dawali przykład wiary, religijności?

Cały czas, chociaż to nie było robione na pokaz. Kiedy na przykład ojciec szedł do spowiedzi, nie robił z tego jakiegoś wielkiego wydarzenia, ale wszyscy w domu wiedzieli, że szedł do kościoła. Nie było też takiej sytuacji, że rodzice posyłali nas na mszę świętą, a sami zostawali w domu. Nie afiszowali się swoją religijnością, ale ją było czuć w ich zachowaniu, w sposobie bycia, życia. Z dzieciństwa pamiętam, że pilnowaliśmy tego, by się regularnie spowiadać. Raz w miesiącu była spowiedź tylko dla dzieci #- a przy okazji msza święta dla młodzieży szkolnej. Starałem się zawsze spowiadać w pierwszy piątek miesiąca. Tak sobie przyjąłem wraz z kolegami zaraz po I Komunii Świętej. I tego się trzymaliśmy.

Wielkanoc to były w Księdza domu święta rodzinne?

Pierwszy dzień świąt spędzaliśmy w domu, ale już w drugi jeździliśmy do babci, przeważnie do mamy mojej mamy, bo babcia od strony taty była z nami prawie na co dzień - też mieszkała w Chorzowie. No i jeździliśmy do ciotek, bo przecież był śmigus-dyngus i trzeba było je oblać.

Wodą z wiadra?

Oj, nie. Nie biegałem z wiadrem z wodą za dziewczynami. Nie było takiego "ostrego" lania... Ciocie i mamę kropiło się delikatnie, perfumami. Nie wypadało, żeby ciocie były oblewane z góry na dół. Ale gdy już chodziło o polewanie kuzynek, młodszych dziewczyn, to mieliśmy plastikowe, małe sikawki. Pamiętam, że moja była w kształcie cytrynki - ale nigdy nie polewaliśmy kogoś tak, żeby ociekał wodą. Ale i tak było mnóstwo pisku, biegania i zabawy... Tej radości było dużo. No i oczywiście za polanie cioci, bo to miało przynieść szczęście - otrzymywało się prezenty. Dla polewających zawsze była przygotowana pyszna czekolada.

Rozmawiał Robert Migdał

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska