Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chciałem być Komarem

Wojciech Koerber
Dariusz Juzyszyn
Dariusz Juzyszyn Tomasz Hołod
Rozmowa z Dariuszem Juzyszynem, byłym rekordzistą Polski w rzucie dyskiem, aktorem.

Widział Pan, jak Piotr Małachowski rzuca dyskiem po srebro?

Nie i źle się z tym czuję. Byłem w Anglii na planie "Londyńczyków", nowego serialu. Ale mam ogromną satysfakcję, że człowiek, który w 2006 roku odebrał mi 21-letni rekord Polski, stanął na olimpijskim podium. A przecież, jak na dyskobola, Piotrek to jeszcze dziecko. Szczyt możliwości winien osiągnąć około trzydziestki.

A później, jak Pan, może rozpocząć karierę aktorską. Gabaryty też ma słuszne.

Niech lepiej rzuca sobie jak najdłużej. Dobrych aktorów ci u nas dostatek, a dobrych dyskoboli jak na lekarstwo.

Początki miał jednak bolesne. Z Panem, zdaje się, było podobnie.

Zaczynałem od boksu. Próba okazała się jednak nieudana. Później był epizod z wiosłami, tylko że ja nie znosiłem się męczyć. Nie jestem typem wytrzymałościowca. Wreszcie, gdy Władek Komar sięgnął w Monachium po złoto, zapragnąłem być tak wielki i silny jak on. I na moje szczęście zaczepił mnie na ulicy trener Jacek Majchrowski. Popatrzył na mnie i zabrał na stadion. Zacząłem ćwiczyć, ale szybko rosłem i byłem ruchową ofiarą z zerową koordynacją. Żeby raz trafić piłką do kosza, potrzebowałem 45 minut. Mój pierwszy wynik na setkę to 15,6 sek. Najpierw zobaczyłem na treningu, jak największemu platfusowi trener powiedział - weź sobie młot i tam z boku porzucaj. Później padło na mnie. Powiedział - weź sobie dysk i tam porzucaj. Poszedłem na bok i zdarzył się cud. Po pół godzinie trener dostrzegł, że radzę sobie świetnie. I od tamtej pory stał przy mnie, a ci biedni miotacze musieli sobie radzić sami. Chwała panu Majchrowskiemu, że był cierpliwy.

Jako aktor zaczynał już Pan z wysokiego pułapu. Od razu w "Quo Vadis".

Na początku to robiłem tylko za symbol. Wie pan - albo ja dusiłem, albo mnie dusili. Z czasem zacząłem mówić coraz więcej.

W jaki sposób stał się Pan Krotonem?

Najpierw Ursusem został Rafał Kubacki. A wszyscy, którzy ubiegali się o rolę Krotona, wyglądali przy nim tak mikro, że widz nie uwierzyłby w równą walkę. W powieści wszyscy się dziwili, że wygrał Ursus, a w filmie wszyscy by się dziwili, że ten mały do niego startuje. A to, że w końcu ja dostałem tę rolę, było sumą ogromnych przypadków. W jakimś dalekim zakątku Polski zobaczyła mnie na stacji benzynowej dziewczyna z produkcji. Było lato, muskulatura w porządku, więc zapytała mnie, czy bym spróbował. A to było przecież spełnienie mojego zapotrzebowania. No i żona nie mogła się już czepiać, że tyle czasu spędzam na siłowni.
Tyle, to znaczy ile?

Trenuję około pięciu razy w tygodniu. Staram się codziennie, lecz nie zawsze jest to możliwe. No i bez faszyzmu. Jeśli jest akurat coś ciekawszego do roboty, to odpuszczam. Na 50. urodziny chciałem się podciągnąć 50 razy, przed kamerą. Dobrze jednak, że nie zaprosiłem telewizji, bo zabrakło chyba trzech ruchów. Ale może na 55. podciągnę się 55 razy.

W "Quo Vadis" Kubacki skręcił Panu kark, a w "Starej baśni" Michał Żebrowski trafił z łuku w oko. Poza tym nie dostaje Pan chyba od życia po nosie?

Raczej sobie radzę. Ostatni raz biłem się w piątej klasie podstawówki i też nie przegrałem. Mimo że kolega miał gips na ręce. Wydawało mu się, że odpowiednio utwardzony będzie twardym orzechem do zgryzienia. Później było już spokojnie. Ja mam po prostu duży dar do załatwiania spraw polubownie. Wiem, że niekiedy budzę grozę i - powiedzmy - śliczny nie jestem. Niektóre damy twierdzą natomiast, że jestem przystojny.

A z czego Pan żyje? Bo chyba nie z polskiej kinematografii.

No, z tego raczej się nie da. Granie jest dla mnie wyłącznie przyjemnością, do tego mogę nawet dopłacać, bo jestem człowiekiem próżnym. A gdy chodzi o pracę, były w moim życiu dramatyczne wolty. Po zakończeniu kariery zostałem trenerem w Sparcie Kopenhaga, a także opiekunem kadry duńskich miotaczy. Chorobliwie źle czułem się jednak w obcym kraju, choć byłem świetnie opłacany. Szef kopenhaskiej policji płacił mi nawet pod stołem. Ja jednak lubię wiedzieć, co się do mnie mówi i o co się kłócą w telewizji. Lubię też, gdy bez skrępowania mogę podrywać każdą dziewczynę. A w obcym kraju jesteś jednak obywatelem drugiej kategorii. Nawet jeśli świetnie sobie radzisz. No i gdy po urlopie miałem wracać tam na stałe, strasznie się wystraszyłem. I postanowiłem, że w ciągu dwóch miesięcy muszę rozkręcić interes, który da mi więcej dolarów niż zarabiałem w Danii. Stałem raz w kolejce do kantoru, popatrzyłem na cenę kupna, sprzedaży i zobaczyłem, że na wymianie stu dolarów kantor zarabia pensję nauczyciela. Dostrzegłem, że to świetny interes.
I już Pan do Danii nie wrócił.

Nie, bo otworzyłem kantor we wrocławskim kinie Śląsk. Interes świetnie prosperował, lecz miał jedną wadę, która sprawiła, że go zamknąłem. Pewnego razu pan z policji doniósł mi, że jego donosiciele twierdzą, iż niejaki Blizna planuje napad. I żebym uważał, bo ma ostrą broń. Zapytałem o jakąś ochronę, ale się roześmiał. Tego samego dnia zamknąłem biznes. Pamiętałem, że dwa tygodnie wcześniej był napad w kantorze nieopodal.

Co zatem zawdzięcza Pan Bliźnie?

To, że zacząłem handlować z Ukrainą. Taka wymiana barterowa. Ja wiozę coś im, a wracam z czymś od nich. Tylko że ja zawsze dostawałem mniej. Gdy poruszyłem sprawę, okazało się, że firma, z którą współpracowałem, w ogóle nie istnieje. Znikła. Usiłowałem jednak ściągnąć swoją należność. Już byłem blisko tych ludzi, już się mieliśmy spotkać, wszedłem do jakiejś ponurej kamienicy, dostałem czymś - jak sądzę - metalowym po głowie i obudziłem się w szpitalu. Zrozumiałem aluzję. Nie powinienem się domagać swoich pieniążków. Wcześniej, przy okazji wyjazdu na Ukrainę, udało mi się jednak wyciągnąć pieniądze kolegi. A nieco później miałem już kolejkę chętnych. Pomyślałem więc - mogę ściągać pieniądze, ale nie z tamtego rejonu świata. I robiłem to dobrych kilka lat.

Za każdym razem do bagażnika i do lasu?

Tak to tylko w filmach. Zajmowałem się regulowaniem spraw wyłącznie między firmami, a nie ma przecież sensu wywożenie do lasu głównej księgowej. To była fajna, koncepcyjna i twórcza praca, by zawsze znaleźć jakieś porozumienie. Z jedną wszakże wadą. Trzeba było dużo jeździć po Polsce.

Czyli groziło opuszczeniem się w treningu.

Usiłowałem ćwiczyć, ale na wyjazdach to trudne. Gdy już znalazłeś siłownię, traciłeś czas na poznanie przyrządów. Jak już się udało, trzeba było kończyć. Postanowiłem więc wykonywać pracę w mieście. Miałem takie marzenie, by trwała ona cztery godziny dziennie. No i jestem przedstawicielem niemieckiej firmy sprzedającej kawę. Spokojna robota, o to mi chodziło.
I jest czas na kino. Którą rolę wspomina Pan najmilej?

W "Jasminum". Miałem sporo do zagrania i w znakomitym towarzystwie. Moje nazwisko pojawiło się w rolach głównych, na plakacie, a to dla aktora bardzo ważne, gdy nie jest na drugim planie. No i mogłem podpatrywać pracę Jana Jakuba Kolskiego, przeuroczego człowieka. Trudno to nawet nazwać pracą. To była czysta przyjemność towarzyska, a przy okazji powstał znakomity film. Miło wspominam też debiut w "Quo Vadis". Pan Kawalerowicz był moim idolem z lat młodości, a "Faraona" uważam za najlepszy film historyczny, jaki powstał nie tylko w Polsce, ale w ogóle. Podobał mi się wówczas ten szum wokół mojej osoby po nieco przebrzmiałej już sławie sportowej.

Może ta sława by nie przebrzmiała, gdyby czasy były inne. Rekordy świata w rzucie dyskiem mają dłuuugą brodę. Pochodzą z 1986 (mężczyźni) i 1988 roku, były ustanowione w NRD przez tamtejszych zawodników.

Doping był, jest i będzie. Nie ma na to żadnego sposobu. Jeśli ktoś uważa, że można przebiec 200 m w 19,30, to jest to gruba przesada. Nie można przebiec nawet w 20,30. To jednak temat na inne opowiadanie. No i psychologia. Poczucie własnej wartości jest o niebo ważniejsze niż grubość muskułów, a polska psychologia w tamtych czasach była tylko chorym bełkotem. To, że nasi mistrzowie wygrywali, to cud. U nas mówiło się, że pokorne cielę dwie matki ssie, że trzeba być cichym, skromnym, nie wychylać się, a dzieci i ryby głosu nie mają. Po przeczytaniu kilku książek zrozumiałem, jak jest naprawdę. Ale na mnie już było za późno.

***
Dariusz Juzyszyn - ur. 2.03.1957 we Wrocławiu. 201 cm, 130 kg, 9-krotny mistrz Polski w rzucie dyskiem (1978, 1982-1983, 1985-1989, 1995). Przez ponad 20 lat należał do niego rekord kraju (65,98 m - 1985, Warszawa). Aktor. Grał m.in. w "Jasminum", "Warto kochać", "Starej Baśni", "Dzikim", "Pierwszej miłości", "Glinie", "Karierze Nikosia Dyzmy", "Quo Vadis".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska