Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Artur Hnida: Jestem kluczowym graczem, bo zawsze mam klucze do szatni [WYWIAD, ZDJĘCIA, FILM]

Jakub Guder; Twitter @JakubGuder, RB
Teściem Artura Hnidy jest Władysław Pałaszewski (z prawej). Obaj panowie często rozmawiają na tematy siatkarskie
Teściem Artura Hnidy jest Władysław Pałaszewski (z prawej). Obaj panowie często rozmawiają na tematy siatkarskie Archiwum Artura Hnidy
Artur Hnida sportowymi anegdotami rzuca jak z rękawa. Ma co opowiadać, bo przez 11 lat był fizjoterapeutą wielkiego koszykarskiego Śląska Wrocław, a teraz - od 9 lat - związany jest z wrocławską siatkówką. Jego teściem jest legendarny Władysław Pałaszewski, córką - tyczkarka Paulina Hnida, wielokrotna mistrzyni Polski w różnych kategoriach wiekowych. Przegadaliśmy z nim blisko godzinę.

Jeśli mielibyśmy trzymać się chronologii, to trzeba tę rozmowę zacząć od koszykówki, ale nie od Ciebie, a od Twojego ojca, który grał w kosza i odnosił sukcesy.
Mój ojciec Jerzy zaczął w kosza grać późno. Miał kilkanaście lat gdy zobaczył kosz, bo pochodzi ze wsi Rudnik pod Raciborzem. Był jednak bardzo ambitny i trafił do Skry Warszawa. Tam zaczął profesjonalną, koszykarską karierę. Stamtąd – za sprawą wojska – trafił do Śląska. Przyszedł tu na przełomie lat 60 i 70, jeszcze za czasów Frelkiewicza i Łopatki. To były wówczas bardzo znane postaci, wicemistrzowie Europy z 1963 roku. Występując we Wrocławiu znalazł się nawet w szesnastce olimpijskiej przed igrzyskami w 1972 roku w Monachium, jednak do reprezentacji się nie załapał. Później przyszły problemy zdrowotne i w wieku 30 lat w 1977 roku - sławnym ze względu na 3 tytuły mistrza Polski w jednym klubie w koszykówce, piłce nożnej i piłce ręcznej - zakończył karierę, będąc dwukrotnym Mistrzem Polski. W zasadzie natychmiast został trenerem i później prowadził nawet Śląsk w ekstraklasie. Ciekawostką jest to, że był chyba pierwszym trenerem w Polsce, który jednocześnie grał w drużynie.

Jak to?
Na znak protestu. Zawodników trapiły choroby, a Polski Związek Koszykówki nie chciał im przełożyć meczu, więc Tata zrobił badania lekarskie i zagrał. Występując w meczu okazało się, że jest najwyższy w drużynie. Zdobył chyba nawet dwa punkty. To był sezon, w którym debiutowali Jarek Krysiewicz i Jurek Kołodziejczak. Jak się dziś spotykamy, to wspominają, że mój tata biorąc czas krzyczał, żeby nie popełnili jakiegoś błędu, a gdy wznowiono grę, to on właśnie ten błąd zrobił... Miał wtedy 35 lat.

Ty byłeś skazany na koszykówkę?
W zasadzie od zawsze była w naszym domu. Moja mama nie miała nic wspólnego ze sportem, siostrę mam młodszą więc tato zabierał mnie na obozy. Często jeździliśmy do ośrodka wojskowego w Czerwieńsku, gdzie trenowały też koszykarki Ślęzy. Mariola Pawlak, to była właściwie moja przyszywana ciocia. Gdy tato prowadził trening ze swoją drużyną, często się mną w tym czasie opiekowała. Byłem kilkuletnim brzdącem. Moim wujkiem był Tomasz Garliński. Mówię na niego wujek, bo jestem chrzestnym jego córki, a mój tato chrzestnym jego syna. To był słynny rocznik
‘53, z którego do Śląska przyszło pięciu juniorów i od razu dużo grali: Czarnecki, Grygiel, Kalinowski, Garliński, Chudeusz. No i jak na Mieszczańskiej kiedyś wujek grał mecz razem z moim tatą, to ja byłem pod opieką cioci Małgosi, wówczas narzeczonej Tomka Garlińskiego. Moja mama pojechała wtedy na ślub brata. Niestety ciocia nie trzymała mnie wystarczająco mocno i dwa razy jej się wyrwałem i wbiegłem na parkiet krzycząc „Tatusiu!”. Tata mnie brał na ręce i odnosił, a cała sala biła brawo. Nie rozumiałem, dlaczego mam siedzieć spokojnie, no i nie przybiegać do niego.

Po latach sam trafiłeś do Śląska jako jego zawodnik.
Tak, chociaż to były takie czasy, że grali... ci zasłużeni. Nie chcę narzekać, bo nie byłem najlepszy. Przebiłem się do pierwszego zespołu, miałem tę przyjemność, że byłem tam dwa lata (sezony 1990/91 i 91/92), jestem dwukrotnym mistrzem Polski seniorów, a w całej karierze, w najwyższej lidze zdobyłem... cztery punkty – dwa w jednym sezonie i dwa w drugim, dlatego, że - chociaż potrafiliśmy wygrać mecz różnicą 46 punktów - ja bardzo rzadko pojawiałem się na parkiecie.

Kto grał w tej drużynie?
Keith Williams, Darek Zelig, Jurek Kołodziejczak, Darek Parzeński, Maciek Zieliński. Był też Radek Czerniak, Piotrek Nizioł, Tomek Miłek. Jak byłem 10-letnim chłopcem to Darek Zelig na uroczystej gali wręczał mi legitymację członkowską Śląska Wrocław. Wtedy dla mnie i moich kolegów to był profesor, guru. No a potem to był kolega Darek, „Zelówa” - jak na niego mówiliśmy. Czasem odwoził mnie do domu. To była wielka przyjemność być tak blisko niego. Zresztą Maciek Zieliński mówił, że to właśnie Darek nauczył go poważnej koszykówki we Wrocławiu.

Dlaczego zdecydowałeś się zakończyć karierę?
Nie miałem chyba siły przebicia i stwierdziłem, że szkoda się denerwować.

Co robiłeś, gdy nie było cię przy koszykówce?
Studiowałem i pracowałem w szpitalu kolejowym. Pod koniec lipca 1995 roku dowiedziałem się, że w Śląsku nie mają żadnego fizjoterapeuty, bo do tej pory tę rolę pełnili wojskowi, a wiadomo że to był okres przemian. De facto stałem się pierwszym cywilnym fizjoterapeutą w klubie. W tym samym czasie po studiach w USA wrócił Maciek Zieliński. Spotkaliśmy się przypadkowo w Rynku, a za trzy tygodnie byliśmy w jednym zespole.

Jak dostałeś tę pracę?
W ciągu jednego dnia zwolniłem się ze szpitala, a następnego byłem już na treningu. Potem poszedłem jeszcze do starego Poltegoru na spotkanie z Grzegorzem Schetyną, który sezon wcześniej został prezesem. Nawet pamiętam jak mnie zapytał: Ile ty masz lat? Widział, że jestem wysoki i chyba pomyślał, że mógłbym jeszcze grać. Temat szybko upadł. Zostałem fizjoterapeutą drużyny.

Dlaczego właściwie wybrałeś fizjoterapię?
Nie wiem, tak wyszło. Może dlatego, że zawsze lubiłem pomagać ludziom. Mam w sobie dużo empatii. Patrząc z perspektywy czasu, to może już wtedy myślałem, żeby nadal być przy sporcie? Dzięki temu dużo przeżyłem, zwiedziłem wiele krajów, poznałem ciekawych ludzi. To są piękne wspomnienia. Cieszę się też, że przez te 20 lat umiałem współpracować z różnymi trenerami, a to nie jest łatwa praca, bo cały czas jesteś między młotem a kowadłem. Z jednej strony wie się od sportowców wiele – czasem bardzo prywatnych – spraw, o których nie można powiedzieć trenerom; z drugiej – ma się wiedzę od trenerów, której nie można przekazać zawodnikom. Przecież to nie ja jestem od tego, żeby mówić im kto wyjdzie w pierwszym składzie, chociaż czasem wiem to wcześniej od zawodnika.

W Twoim zawodzie lepiej pracuje się z kobietami, czy z mężczyznami?
Mi generalnie dobrze pracuje się z ludźmi. Wśród mężczyzn można się posługiwać ostrzejszym językiem. Można robić sobie żarty innego kalibru.

Kobiety częściej się obrażają?
W kobietach jest więcej emocji. Faceci na treningu skaczą sobie do gardeł, ale później idą na piwo. U kobiet to nie do pomyślenia. Dlatego trzeba być ostrożniejszym. Z drugiej strony dziewczyny są bardziej sumienne w wykonywaniu ćwiczeń. Chłopaków trzeba pilnować.

No tak – w szkole najczęściej pracę domową spisywało się od koleżanek.
No właśnie – być może z tego samego powodu. Gdy mnie o to pytają, z kim się lepiej pracuje, to ja też pytam – czy Jezus wziął sobie 12 apostołek, czy 12 apostołów? Wiedział, że z nimi wykona zadanie, bo faceci są zadaniowcami. U nich jest akcja – reakcja. U kobiet jest akcja, ale nie musi pojawić się reakcja. Facet widzi pożar i gasi. Kobieta zaczyna się zastanawiać, co tam jest cennego, czy mi się to opłaca, a może się poparzę... Natomiast ja bardzo dobrze czuję się pracując z siatkarkami Impela Wrocław.

Prezes Jacek Grabowski mówi, że jesteś jego najlepszym transferem do Impela.
To miłe, choć znam swoje miejsce w szeregu. Czasem tylko mówię, że jestem kluczowym graczem, bo noszę klucze do szatni (śmiech). W 2006 roku rozstałem się ze Śląskiem i wyjechałem do Anglii, do siostry na wakacje. Miałem telefony ze Zgorzelca, z Polpaku Świecie, ale nie chciałem ruszać się z Wrocławia i na odległość uzgodniłem warunki z męską Gwardią Wrocław, która wówczas grała jeszcze w Plus Lidze. Jej trenerem był wówczas właśnie Jacek Grabowski. Z Wysp Brytyjskich wróciłem 31 sierpnia 2006 roku, a następnego dnia pojechałem już z siatkarzami na obóz do Szklarskiej Poręby.

Od kiedy pracujesz z siatkarkami?
Od 2009 roku. Już dwa lata wcześniej pojechałem z reprezentacją kobiet na Uniwersjadę do Bangkoku (złoto Polek), co było dla mnie dużym wyróżnieniem, a w 2009 roku podczas kolejnej Uniwersjady w Belgradzie (brąz), trener Rafał Błaszczyk zaproponował mi pracę z siatkarkami Gwardii.

Nigdy nie miałeś propozycji od piłkarzy Śląska Wrocław?
Miałem styczność z piłkarzami, bo był taki okres, że koszykarska spółka i Grzegorz Schetyna wzięli pod swoje skrzydła piłkarzy. Znakomicie znam też Jarka Szandrocho, ale chyba... marznę na piłce i wolę pracować w hali (śmiech). Nie jestem też zwolennikiem częstych zmian. Doświadczenie jest bardzo ważne. Nie może być wszystko nowe w zespole. Korzenie muszą być. Dlatego cieszę się, gdy na naszych meczach widzę siatkarki, które u nas kiedyś grały, albo byłych siatkarzy np. Irka Kłosa. Mi tutaj jest teraz bardzo dobrze.

Jak wygląda Twoja praca w Impelu?
W dużym wymiarze czasu pracujemy we dwóch ze Zbyszkiem Zdrojewskim, który jest fizjoterapeutą i osteopatą. To my właściwie jesteśmy sitem, filtrem. Zawsze powtarzam wszystkim zawodniczkom, że najlepszymi dla nich lekarzami są one same. One czują, wiedzą, czy dana dolegliwość się pojawiała i czy to coś błahego, czy potrzebują konsultacji lekarskiej. Mam też to doświadczenie, że wiem, kiedy zapala się czerwona lampka i sprawa wygląda na poważniejszą. Zawsze do dyspozycji jest doktor Krzysztof Zimmer, który jest naszym lekarzem. Często nie jesteśmy tylko fizjoterapeutami, ale bywamy psychologami, spowiednikami, kierowcami. To taka praca. Raz pracujemy 6 godzin, a innym razem 18.

Na ile zmieniła się medycyna przez 20 lat Twojej pracy?
Torba medyczna, moja trzecia ręka, jest dość podobna po dwudziestu latach. Są tam przeróżne rzeczy. Aparatura medyczna zmieniła się bardzo. Diagnostyka poszła do przodu, bo kiedyś USG było rarytasem. Teraz rezonans magnetyczny czy tomografia to chleb powszedni. Dawniej przy operacjach trzeba było otwierać stawy. Obecnie najczęściej robi się to metodą artroskopową.

Z drugiej strony teraz meczów jest więcej niż kiedyś.
Ma to znaczenie zwłaszcza w przypadku reprezentantów. Oni w piątek kończą ligę, a od poniedziałku są z reprezentacją. Piotrek Gruszka chyba 13 sezonów ciągnął grę w kadrze i w klubie. Z drugiej strony medycyna poszła do przodu. Mądrość sztabu trenerskiego także polega na tym, że wie, kiedy i komu dać odpocząć. Stephane Antiga przygotowując reprezentację do mistrzostw świata rotował składem. Paweł Zagumny nie brał udziału w Lidze Światowej. Są też oczywiście takie momenty, w których organizm mówi STOP.

Ile Twoim zdaniem powinna trwać przerwa między ligą a reprezentacją?
Tu ważna jest też psychika. Fizycznie można dość łatwo wyprowadzić zawodnika z kłopotów, ale zmęczenie mentalne ma niebagatelne znaczenie. Gdy głowa jest zmęczona to wzrasta prawdopodobieństwo urazu fizycznego. Warto przywołać tu ostatni przykład amerykańskiego przyjmującego Matthew Andersona, który grając w Kazaniu powiedział w pewnym momencie, że ma dość, ma depresję i wrócił do USA, do rodziny. Teraz znów zaczął grać. Justyna Kowalczyk też była w depresji, a teraz zdobyła medal na Mistrzostwach Świata. W Polsce mówimy, że jesteśmy husarią, powstańcami, ale często wbijamy sobie sami gwózdki. Pracując z amerykańskimi koszykarzami, czy chociażby teraz z Jenną Hagglund, widzę różnicę w mentalności. Oni mają w sobie zaraźliwy optymizm. U nas treningu mentalnego jest za mało. Wszyscy sportowcy z topu prezentują bardzo podobny poziom techniczny. Różnica jest w głowie. W tenisie pierwsza dwudziestka ma zbliżone umiejętności, a wygrywa przeważnie dwóch-trzech tych samych. Dlaczego? Bo zwyciężasz do tego momentu, w którym nie powiesz sobie: „Nie, dziś nie dam rady, jestem słabszy”. Nigdy nie można się poddać, za wszelką cenę trzeba walczyć. Ktoś może być lepszy sportowo, mieć więcej pieniędzy, ale nie może cię pokonać. Może tylko z tobą wygrać. W zwykłej, sportowej rywalizacji. Wracając do pytania – przerwa między rozgrywkami, to zawsze indywidualna sprawa. Jednemu wystarczą trzy dni, wyjście z kolegami, piwko i już chce wracać do klubu, bo go roznosi. Inny potrzebuje pobyć z rodziną. Nie bez powodu Mariusz Wlazły po każdym meczu reprezentacji na mistrzostwach świata spotykał się z synem i żoną. Widać było mu to niezbędne i pewnie dzięki temu fizjoterapeuci mieli z nim mniej pracy. Jeśli człowiek jest szczęśliwy, to łatwiej znosi pewne fizyczne niedogodności.

Gdy zaczynałeś pracę z siatkarkami miałeś problemy z tym, jak zachować się w kobiecej szatni?
Wiadomo, że są odpowiednie godziny wejścia do szatni. Do tej pory jak mam wejść to uchylam drzwi i głośno pytam, czy można. Jeśli chodzi o dziwne sytuacje... W koszykówce jak ktoś wchodzi do gry, to klepie się go w tyłek. No i raz się zapomniałem, klepnąłem tak pewną siatkarkę, ale jak się odwróciła, to już wiedziałem, że nie powinienem tego więcej robić. Kiedyś też na Uniwersjadzie jedna z zawodniczek – rozmawiając ze mną – zaczęła się rozbierać, zapominając, że rozmawia z mężczyzną. Musiałem ją na samym końcu powstrzymać. Cały zespół pokładał się ze śmiechu.

Twoim teściem jest Władysław Pałaszewski, legendarny trener Gwardii Wrocław, z którą trzykrotnie zdobywał mistrzostwo Polski. Jak poznałeś swoją żonę?
Byłem ze Śląskiem na obozie w Cetniewie. Moja żona też tam była, ale z siatkarską reprezentacją juniorek. Gdzieś mnie już kiedyś widziała, bo nasza wspólna koleżanka okazała się jej sąsiadką. Często u tej koleżanki bywałem i nie wiedziałem, że moja przyszła małżonka mieszka dokładnie nad nią. No i podeszła do mnie zapytać, czy ja to faktycznie ja. Amor strzelił w serce.

Wiedziałeś, że to córka tego Pałaszewskiego?
Nie. Wiedziałem, że ma na imię Iwona. Dopiero mój kolega mi powiedział - „Słuchaj, to chyba ta Pałaszewska”. Jak powiedziałem w domu nazwisko, to już mój tata stwierdził, że zna Władysława Pałaszewskiego.

Często rozmawiacie teraz z Władysławem Pałaszewskim o siatkówce?
Bardzo często. Jest ciekawym i dobrze rozeznanym w temacie rozmówcą. Wciąż czynnie angażuje się w siatkówkę. Gdy widzimy się w miejscach publicznych to ja do niego mówię „panie prezesie”, a on do mnie „panie doktorze” (śmiech). Nie raz zdarzało się, że postronni nie wiedzieli, że jesteśmy rodziną. Kiedyś – jeszcze na Krupniczej – na rehabilitację przychodziła jedna z siatkarek niepochodząca z Wrocławia. Władysław Pałaszewski codziennie wchodził do gabinetu, w którym robiliśmy zabiegi, wieszał płaszcz i mówił: „Dzień dobry panie doktorze”, a ja odpowiadałem: „Dzień dobry panie prezesie”. Po trzech dniach ta siatkarka pyta, co to za facet. Ja na to: „Nie wiem dokładnie, ale sypiam z jego córką”. Zrobiła wielkie oczy (śmiech). Zaraz oczywiście wyjaśniłem, że to mój teściu. Teść lubi też wymieniać uwagi z moim ojcem na wszelkie tematy sportowe. Swego czasu grywali razem w tenisa. Pierwsze lekcje mój Tato pobierał właśnie od Pałasza.

Twoja córka też poszła w sport. Z niezłymi wynikami.
Paulina właśnie skończyła 20 lat i jest tyczkarką – wielokrotną mistrzynią Polski w kategoriach młodzieżowych. Gdyby nie kontuzja, to startowałaby w niedawno rozgrywanych w Toruniu halowych mistrzostwach kraju.

A syn?
Ma 6,5 roku. Na razie interesują go rzeczy typowe dla chłopców w jego wieku. Chodzi już jednak na zajęcia ogólnorozwojowe i basen. Prawdopodobieństwo, że będzie wysoki, jest duże, chcemy więc, żeby w przyszłości był sprawny fizycznie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska