Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Grupa Koelner miała swe początki w Ząbkowicach

Hanna Wieczorek
Krystyna Koelner pokazuje rodzinne albumy pełne zdjęć. Z każdym z nich wiąże się jakieś wspomnienie
Krystyna Koelner pokazuje rodzinne albumy pełne zdjęć. Z każdym z nich wiąże się jakieś wspomnienie Tomasz Hołod
Zaczęło się w garażu, gdzie Krystyna Koelner produkowała kołki rozporowe. Dzisiaj Grupę Koelner tworzy sześć spółek działających w Polsce, Rosji, Szkocji i Niemczech. Firma sponsoruje piłkarzy Śląska Wrocław, trwają rozmowy o przejęciu także koszykarzy Śląska. A nazwisko Koelner znajduje się na liście najbogatszych Polaków - pisze Hanna Wieczorek.

Krystyna Koelner, rocznik 1937, codziennie spędza kilka godzin w biurze. Gabinet szefowej rady nadzorczej firmy Koelner (potentata na rynku mocowań dla budownictwa i przemysłu) nie jest duży. Na biurku stoją obowiązkowe zdjęcia.

- Kocham te moje wnuki nieprawdopodobnie - uśmiecha się pani Krystyna i pokazuje: tu jest Lilunia, Kuba (dzisiaj to ogrom-ny chłopak, wicemistrz świata w koszykówce), Patunia, Jagusia i Mikołaj. To dla nich wróciła z drugiego końca świata na Wigilię i święta.

- Bo chciałam zostawić to wszystko na chwilę i wyjechać po odpoczynek - opowiada. - Zafundowałyśmy sobie z przyjaciółkami, jeszcze z gimnazjum, i ich rodzinami ekstremalny wręcz wyjazd. Spotkałyśmy się w Nowym Jorku i stamtąd miałyśmy lecieć na Alaskę. Ale tam uaktywniły się właśnie wulkany. Pojechały więc na samą północ Kanady. Przejechały całe wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, spory kawałek Kanady i skończyły tę wędrówkę nad Goose Bay - Zatoką Gęsi przy Morzu Labradorskim.

- Mijałyśmy dziesiątki kilometrów pustkowia absolutne-go, bo jedyne miasto w okolicy to był właśnie Labrador - opowiada Krystyna Koelner. - Jechałyśmy nad Goose Bay, bo akurat gęsi kanadyjskie wyla-tywały na południe. Warto było się pomęczyć, nawet w naszym wieku. Co to za widok, co za cudeńka, choć zimno jak wszyscy diabli. Koleżanki mówią: "Zostań jeszcze dwa-trzy miesiące, pojedziesz z nami na Florydę, trochę się wygrzejesz i wtedy wrócisz". Ale jak pomyślałam, że moje dzieci czekają na Wigilię, na święta, zostawiłam to wszystko w diabły i wróciłam.

Przyjaźń na całe życie
Nad Goose Bay Krystyna Koelner wybrała się się z Lilą, emerytowaną profesor genetyki w Instytucie Rockefellera; Marią, doktorem habilitowanym, współwłaścicielką kliniki rehabilitacyjnej w Toronto; Dan-ką, emerytowaną profesor ornitologii z Australii; Mirką i Joanną, lekarkami z Australii; Anną, lekarzem weterynarii z Nowej Zelandii; i Kasią, sejsmologiem z Alaski.

Poznały się sześćdziesiąt lat temu na Dolnym Śląsku - w Ząbkowicach. Bo właśnie w takich miejscowościach jak Bardo, Ząbkowice, Kamieniec Ząbkowicki, Dzierżoniów, tam gdzie były klasztory, umieszczano sieroty wojenne. W samych Ząbkowicach Śląskich były cztery klasztory i cztery domy dziecka.

Lila, Maria, Danka, Mirka, Joanna i Anna przyjechały w 1946 roku. Krystyna rok później. Po śmierci dziadka, który jako jedyny z jej rodziny przeżył Syberię. Mieszkały w 12-osobowym pokoju. Wszystkie teorytycznie były z roczników 1937-1938. Teoretycznie, bo przecież nie miały metryk. Ocenę wieku pozostawiono więc lekarzowi, a właściwie felczerowi wojskowemu, który opiekował się domem dziecka w Ząbkowicach. Wysoki, zażywny pan postawił przy ścianie miarkę, a obok siebie rozłożył tablice rozwojowe. Patrzył, ile każda dziewczynka ma wzrostu, potem zerkał do tablic i decydował: rocznik 37, 36 albo 38. Kiedy w końcu otwarto archiwa w Warszawie, a dziewczyny wystarały się o prawdziwe metryki, okazało się, że jedna była o dwa lata starsza, druga o rok czy dwa młodsza.

- Rechotałyśmy niemożebnie, przypominając sobie, jak ustalano nasz wiek - uśmiecha się Krystyna Koelner. - Bo oczywiście całą podróż przegadałyśmy. Amerykańscy mężowie koleżanek nie mogli się nadziwić, jak to jest, że cały dzień jesteśmy ze sobą, a potrafimy jeszcze siedzieć do czwartej nad ranem i wspominać. I cały czas chcieli nas dyscyplinować.
Szalony Dzień Zaduszny
Mieszkały w Ząbkowicach 9 lat. Razem uczyły się w liceum, razem trenowały. I kiedy w końcu rozjechały się po całej Polsce na studia, mówiły o sobie "siostry" i były jak prawdziwa rodzina. Spotykały się w Ząbkowicach latem, i co roku jedna z nich jeździła do Ząbkowic w dzień Wszystkich Świętych. Na grób wychowawczyni, "ich kochanej Dąbrowskiej".

Przyszedł rok '56, odwilż, a razem z nią możliwość łączenia rodzin. Dziewczyny zaczęły się rozjeżdżać po świecie. Krystynę odnalazł wuj mieszkający w Anglii. Właśnie skończyła pierwszy, przygotowawczy rok studiów, kiedy wuj przekonał ją, by przyjechała do niego, do Wielkiej Brytanii. Wytrzymała tam tylko rok.

- Nie potrafiłam się zaadaptować na emigracji, pomimo że miałam cudowne warunki. Po domu dziecka, po akademiku, miałam tam absolutnie cudowny materialny byt - opowiada. - Ale to mi nie odpowiadało. Bo ja jestem polskim zwierzęciem. To, co jest tutaj, w kraju, nawet najgorsze, jest moje.

Krystyna Koelner wróciła na warszawski AWF. Trenowała pił-kę ręczną (była w reprezentacji kraju), studiowała eksterni-stycznie anglistykę, a wolne chwile spędzała na ukochanych żaglach na Mazurach. I nie zapominała o Ząbkowicach.

W roku, w którym kończyła studia, na nią wypadła kolej, żeby pojechać na grób wychowawczyni. Na dworcu w Ząbkowicach spotkała przyszłą teściową. Panią Koelner, która co roku zapraszała dziewczynki z domu dziecka na Wigilię.

- Wpadłyśmy na siebie na dworcu i teściowa zaczęła mnie zapraszać do siebie: "Wstąp do mnie, po co będziesz od razu wracać do Warszawy. Posiedzisz trochę, odpoczniesz i jutro pojedziesz do tej swojej stolicy. Przecież masz ze dwie, trzy przesiadki". Skorzystałam z zaproszenia - uśmiecha się pani Krystyna. - Okazało się, że tego dnia teściową odwiedził też syn. Zresztą, mój kolega, starszy o cztery lata. Także sportowiec - szermierz. Siedzimy przy stole, rozmawiamy, a teściowa nagle mówi: "Wy to moglibyście się pobrać". I proszę sobie wyobrazić, rano w Dzień Zaduszny, poszliśmy i zarejestrowaliśmy związek małżeński. Potem wsiadłam do pociągu do Warszawy i myślałam sobie: "Ja naprawdę to zrobiłam".
Szczęśliwe mieszkanie na PKWN-ie
Do Warszawy Krystyna Koelner wróciła na krótko, miała jeszcze kilka meczów do rozegrania, i egzamin magisterski do zdania. W czerwcu ostatecznie spakowała swoje rzeczy i przyjechała do Wrocławia.

Początki nie były łatwe. Zamieszkali z mężem i teściową w Wysokiej, w prawdziwej ruderze. A na dodatek nakaz pracy dostała w Oławie. Trzeba było wstać o piątej rano, żeby zdążyć na ósmą do szkoły. Po dwóch latach znalazło się dla niej miejsce pracy we Wrocławiu. Uczyła angielskiego w studium hotelarskim.

- Mąż szybko awansował, został dyrektorem Banku Rzemiosła - opowiada. - Dostaliśmy w końcu przydział na mieszkanie przy placu PKWN. Maciupeńkie, na 33 metrach kwadratowych, mieściły się dwa pokoje, kuchnia, łazienka, toaleta. Zamieszkaliśmy tam we czwórkę, bo Przemek, starszy syn, był już na świecie. Ciasnota była straszna. W jednym pokoju tylko tapczan się mieścił i szafka nocna. Mąż powie-dział, że szafka musi być, bo gdzie on będzie gazety rzucał. Ale to było bardzo szczęśliwe mieszkanie - rozmarza się Krystyna Koelner.

Przychodzili tam znajomi, przede wszystkim koledzy męża ze studiów, z Ząbkowic, bo większość do Wrocławia w końcu ściągnęła. Rozmawiali, grali w brydża, przy herbacie i paczce petit beurre'ów. I oczywiście palili papierosy. Aż teściowa zamykała drzwi, koc jeszcze wieszała i kazała się wszystkim wietrzyć na balkonie.

Z mieszkanka przy PKWN-ie wyprowadzili się dopiero w 1979 roku. Krystyna uczyła już wtedy angielskiego w VII LO. Z jej ręki wyszły dwa rzuty anglistów. Z każdej jej klasy 5-6 osób bez problemów zdawało na anglistykę.

- Lubiłam tę siódemkę bardzo. Do dziś utrzymuję kontakt z moimi wychowankami. Dzwonią do mnie, przychodzą na rozmowę - wspomina. - A nie byłam łagodną nauczycielką, dużo wymagałam, choć i dużo potrafiłam darować. Ale to była mądra tolerencja, wiedziałam, kiedy można wybaczyć, a kiedy nie.

Bo młodzież szanuje nauczyciela, kiedy widzi, że ten dużo z siebie daje. Kiedy widzi, że nauczyciel nie jest chamem, nie wyzywa nikogo od krów, debili. Jest normalnym człowiekiem, normalnie uczy, normalnie chce coś przekazać. Taka więź zostaje na całe życie zostaje. Krystyna Koelner przekonała się o tym w stanie wojennym, po śmierci męża. Bo wtedy to jej wychowankowie namówili rodziców, żeby pomogli "pani od angielskiego". Sprawdzili, gdzie kto pracuje, w jakim urzędzie ma chody i co może załatwić.
Stan wojenny wszystko zmienił
Przyszedł rok '80. Mąż pani Krystyny nadal jest dyrektorem Ban-ku Rzemiosła i doradza Solidarności. Młodszy syn Radosław chodzi do szkoły, starszy Przemek zdaje maturę i egzamin na Politechnikę Wrocławską.

- Przyszedł stan wojenny - wspomina pani Krystyna. - Przemek pomagał organizować strajki na uczelni i kiedy ZOMO spacyfikowało strajk, trafił do internatu w Nysie. Wiedziałam, że wylecę z pracy. Więc najpierw wzięłam półroczny urlop dla podratowania zdrowia, potem sama odeszłam z siódemki.
Mąż Krystyny Koelner kupił starą wtryskarkę, maszyna stanęła w pralni nowego domu. Wydawało się, że powoli kończą się kłopoty.

- Wyprodukowaliśmy pierwszą partię kluczy nasadowych, mąż sprzedał je. Pojawiły się pierwsze, niewielkie pieniądze. Miały starczyć na opłacenie podatków - opowiada pani Krystyna. - I nagle przyszedł rozległy zator, męża nie udało się uratować. Zostałam sama, ze wszystkimi problemami.

Bo jak mówi, nauczyciele, naukowcy są trochę oderwani od rzeczywistości. Zauważyła to, kiedy musiała wejść w inne środowisko. Była jak pod szkłem, a tu nagle trafiła do twardej, łokciowej rzeczywistości.

Wie, że niczego nie da się osiągnąć z dnia na dzień, z godziny na godzinę. To trzeba wypracować, wydeptać wszystkie ścieżki, czasami popłakać sobie nad tym wszystkim, ale nie wolno rezygnować. - Teraz byłoby trudniej, zdecydowanie trudniej dojść do tego, do czego ja doszłam - mówi. - Bo wtedy to były pierwsze zwiastuny tego, że jeśli trafisz w dobry towar, to możesz daleko zajść. A kołki rozporowe były strzałem w dziesiątkę.

Zanim przekonała się, że dokonała dobrego wyboru, musiała się uczyć. Wszystkiego: od chemii, poprzez mechanikę, po sprzedaż. Na szczęście byli ludzie, którzy chcieli pomóc. Bo pamiętali jeszcze męża pani Krystyny, bo pamiętali, jak pani Krystyna uczyła ich dzieci.

Pierwsza wtryskarka była tak głośna, że dom się trząsł w posadach. Sąsiad pomógł pani Krystynie przenieść ją z pralni do garażu. Ale i tak po 10 latach na-rożniki domu spinała klamrami. I choć praca przy maszynie była ciężka, nie poddała się. Taka była szkoła jej dzieciństwa i młodości. Wtedy nauczyła się: "Musisz, szczególnie ty musisz, bo nikt cię nie podeprze". Bo z Ząbkowic dzieci okaleczone przez wojnę wychodziły z wewnętrznym przekonaniem, że muszą coś w życiu osiągnąć.

- Tam panowała żelazna dyscyplina - opowiada Krystyna Koelner. - Jeśli pociąg się spóźnił, kiedy wracałam z zawodów sportowych i nie zdążyłam na czas, to musiałam wstać o czwartej rano i korytarze szorować.

Chwilę się zastanawia i mówi: - Może dlatego, że nasi wychowawcy zbyt wiele przeszli i mieli poczucie, że jeśli nie zmuszą nas do nauki, do sportu, to nasze życie rozejdzie się między palcami. I będziemy potem najbardziej nieszczęśliwymi pod słońcem istotami. Przyznam, że taka dyscyplina mnie odpowiadała. Do dzisiaj nie toleruję dwóch rzeczy: chamstwa i spóźniania się.
Silniejsza od Baszanowskiego
Uprawianie sportu przydało się, kiedy stanęła przy wtryskarce. Te pierwsze maszyny były na tak zwaną wajchę. Dzięki niej to się odciskało i otwierało. Drugą ręką trzeba było całe wlewki wyciągać. I znowu zamykało się, otwierało. Jak powtórzyło się tę czynność 150-200 razy, to wieczorem nie czuć było ani łokci, ani barków, a przy tym wszystko bolało. Ale można się przyzwyczaić, a po dwóch latach można było konkurować z ciężarowca-mi. Na przykład z Baszanowskim?

- Chyba tak, a wie pani, Baszanowski był moim kolegą z roku - uśmiecha się Krystyna Koelner. Kiedy starszy syn wyszedł z internowania w Nysie, zaczął pomagać matce. Zajął się trochę rozwożeniem towaru i na zmianę z panią Krystyną stał przy wtryskarce. Aż w końcu ta pierwsza maszyna się rozpadła. Pani Krystyna z Przemkiem podjęli decyzję o jej wymianie. Udało się - jeden z rzemieślników wyjeżdżał na Zachód i sprzedał im troszkę nowszą maszynę. I tak to się zaczęło.

Dziś Grupa Koelner składa się z sześciu spółek produkcyjnych w Polsce, Rosji, Szkocji i Niemczech. Nazwisko Koel-ner regularnie pojawia się na listach najbogatszych Polaków. Tylko credo życiowe pani Krystyny nie zmieniło się. Ciągle ważne jest dla niej pomaganie dzieciom pokrzywdzonym przez los.

Hanna Wieczorek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska