Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Piękne kobiety i dzielny milicjant – Bronisław Cieślak opowiada o kulisach serialu „07 zgłoś się”

Robert Migdał
Bronisław Cieślak dostał na 3. Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu nagrodę Złotego Szczeniaka za wybitną kreację aktorską w serialu
Bronisław Cieślak dostał na 3. Festiwalu Aktorstwa Filmowego we Wrocławiu nagrodę Złotego Szczeniaka za wybitną kreację aktorską w serialu fot. Tomasz Hołod
Ale pan miał dobrze z tymi babami – Bronisław Cieślak, czyli filmowy porucznik Borewicz, wielokrotnie to słyszał na spotkaniu z fanami serialu. Zawsze wtedy pytał: „A potrafiłby któryś z was zrobić »to« na wystawie sklepowej, na głównej ulicy wielkiego miasta, w biały dzień? To jest niezłe porównanie, bo sytuacja, o której mówicie, wymaga pewnej intymności, a na planie filmowym jest ustawianie świateł, kręcą się różni ludzie z ekipy technicznej. Granie scen rozbieranych, w takich warunkach, nie jest miłe”.

Poza tym nie ma co samemu porucznikowi zazdrościć: – Ci, którzy uważnie oglądają serial, wiedzą, że Borewicz nie ma szczęścia u kobiet. To nie jest tak, że on je zmienia jak rękawiczki i ciągle ma nową. On ma pecha do kobiet – żona go rzuciła z Arabem, jakaś tam młoda pielęgniarka mówi: „Gościu, ja na panią milicjantową się nie nadaję”, inna wyjeżdża na stypendium do Stanów Zjednoczonych, któraś tam ginie. Tak to jest szyte. A z pozoru mogłoby się wydawać, że to jest facet, któremu można pozazdrościć sukcesów u płci pięknej.

Po roli w „07 zgłoś się” do Bronisława Cieślaka wzdychały tłumy Polek – słały listy, dzwoniły do domu... Cieśla-kowi wcale nie było z tym łatwo.

– To paradoksalnie utrudnia nawiązywanie kontaktów, a nie ułatwia. Chyba że się jest troglodytą, miśkiem, który wyznaje zasadę: „żaba, nie żaba – byleby się ruszało”. A ja takim pajacem nigdy nie byłem – wspomina aktor.
Ale w wywiadzie dla „Gazety Wrocławskiej” opowiada nie tylko o blaskach i cieniach popularności. Wspomina także swój aktorski debiut w filmie „Znaki szczególne”, który przez kilka miesięcy nagrywał w Wytwórni Filmów Fabularnych we Wrocławiu, zdradza, czy milicjanci lubili Borewicza i nie wlepiali mu mandatów oraz dlaczego po 1989 roku nie powstały kolejne odcinki „07 zgłoś się”, chociaż ich scenariusze zostały napisane.

Serial „07 zgłoś się” nie traci na popularności. Ba, z roku na rok zyskuje. Ogląda go nie tylko pokolenie 50 plus, ale coraz częściej młodzi ludzie: nastolatki, 20-, 30-latkowie. Dlaczego tak się dzieje?
Szalenie trudno mi jest to komentować, ponieważ od razu pojawia się niebezpieczeństwo, że zacznę się puszyć i nadymać. Mógłbym oczywiście powiedzieć żartem, że jest to dowód na to, że popełniliśmy historyczne dzieło medialne. Mówię żartem, bo nie jest to ani genialne, ani dzieło. Realizując ten serial, nie mieliśmy w najmniejszym stopniu zamiaru budowania czegoś, co przetrwa pokolenia. To był polski, skromnym, jak na ową rzeczywistość, kryminałek. I tyle.

Mówi się, że serial jest wręcz „kultowy”.
Tego słowa nie cierpię. Bo wie pan, kultowa to w tym kraju jest Matka Boska Częstochowska, a nie ten serial. Myślę, że ludzie z mojego pokolenia wracają do tego filmu z nostalgią, przy czym to nie jest podszyte żadną polityką. Niech mi nikt nie mówi, że lubią „07 zgłoś się” z tęsknoty za PRL-em. To jest raczej rodzaj tęsknoty za młodością – bo byliśmy wtedy młodzi, szybciej biegaliśmy za tramwajami albo za dziewczynami, świat miał troszkę inny smak, ciekawość życia była większa. A dlaczego młodzi ludzie oglądają? Być może po prostu są ciekawi tamtej epoki, być może nie dowierzają mediom, które bardzo jednoznacznie i fałszywie tamte czasy opisują. Pamiętam, kiedy miałem lat 15, to telewizja emitowała w ramach cyklu „W starym kinie” przedwojenne polskie filmy, różne takie, nie najwyższych lotów artystycznych, typu „Pani minister tańczy”. Otóż ja to namiętnie oglądałem, bo to były jakieś dziwne relikty pokazujące Polskę z młodości moich rodziców, której ja nie znałem. Tak jak panie na tych filmach ubierała się moja mama, tak sobie te loczki fryzowała, po takich chodziła dancingach, takie nosiła sukienki, więc to była dla mnie niesłychanie egzotyczna Polska, nieznana mi.

„07...” powstał prawie 40 lat temu.
Kiedy z Krzysiem Szmagierem, reżyserem, kręciliśmy te filmy, nie przyszło nam nawet do głowy, że to się tak po latach dziwnie znobilituje. Bo to nie są arcydzieła kryminalnego kina.

Ale świetnie się je ogląda.
Może dlatego, że są to zgrabnie napisane scenariusze, z jakąś ciekawą intrygą. Jest tam trochę nieźle napisanych dialogów, jest poczucie humoru. I być może jest to w końcu nieźle grane – myślę głównie o wykonawcach wspaniałych, z którymi spotkałem się na planie zdjęciowym i zdarzyło mi się pracować z nimi przy tym serialu.

Skromność przez Pana przemawia. Bo to jednak Pan był i jest najjaśniejszą gwiazdą tego serialu.
Tak też mówią, podobno...

Pierwsze kroki w świecie filmu stawiał Pan we Wrocławiu.
Właśnie mija równo 40 lat, odkąd przyjechałem do Wrocławia na zaproszenie Romana Załuskiego na próbne zdjęcia do serialu „Znaki szczególne”, który był moim pierwszym filmem telewizyjnym, jeszcze przed „07 zgłoś się”. To była przygoda zdumiewająca, bo zostałem zaproszony na te zdjęcia, mając tyle wspólnego z filmami, że je oglądałem w kinie i w telewizji. Aktorskich zamiarów i planów nigdy nie miałem. Byłem dziennikarzem: sześć lat przepracowałem w radio, potem przeszedłem do telewizji krakowskiej i byłem zastępcą kierownika redakcji publicystyki. To była moja robota na co dzień. I nagle dostałem telegram: „Zapraszamy na zdjęcia próbne do głównej roli w serialu Romana Załuskiego. Stop. Janek Włodarczyk, kierownik produkcji”. Był też podany numer telefonu we Wrocławiu. Z dopiskiem „Prosimy o pilny kontakt”. Chryste Panie! Oczywiście wiedziałem, jako kinoman, kto to jest Załuski – widziałem jego filmy: „Kardiogram”, „Zaraza” – wszystkie kręcone we Wrocławiu. „Ale co on ma do mnie?” – pomyślałem. Najpierw wpadło mi do głowy, że to moi kumple z Wrocławia jakieś żarty sobie ze mnie stroją. No ale jednak zadzwoniłem: „Panie, o co chodzi? Bo na razie jedyny efekt, jaki Pan odniósł tym swoim telegramem, to to, że się żona ze mnie śmieje”. Usłyszałem, że się nie ma z czego śmiać, że chcieliby zaangażować mnie do serialu, bo im się spodobałem.

Jak Załuski Pana wypatrzył?
Oglądał jakiś program telewizyjny prowadzony przeze mnie. Siedział z żoną w pantoflach, oglądał TV i pomyślał: „Ciekawy facet”. I dlatego kazał wysłać mi ten telegram. Postanowiłem jednak do Wrocławia, na próbne zdjęcia, nie jechać. Dla mnie to była strata czasu – pięć godzin w jedną stronę, potem pięć w drugą. Wieczorem poszedłem jednak na herbatę do Klubu Dziennikarzy w Krakowie i pokazałem ten telegram mojemu radiowemu przyjacielowi, wybitnemu reportażyście, Jackowi Stworze. Mówię: „Popatrz, jakie przygody nas czasem w życiu spotykają.” Gdy usłyszał, że nie jadę, to mnie sklął. Opieprzył: „Oczywiście, idioto, że nie będziesz grał w żadnym filmie, ale pojedź na to, bo bardzo rzadko zdarza się profesjonalnemu dziennikarzowi takie zaproszenie. Pojedź, przeżyj to, zobacz, co się tam będzie z tobą działo, wsłuchaj się w siebie, jak reagujesz, jak jest i napisz reportaż autopsyjny, przeżyty: »Jak nie zostałem gwiazdą filmową«”. Dostałem zadanie dziennikarskie i dlatego przyjechałem do Wrocławia, do Wytwórni Filmów Fabularnych na ul. Wystawową i odbyły się te próbne zdjęcia. Nikt nie padł na twarz, coś mi tam kazali udawać, potem powiedzieli: „Do widzenia, koszty podróży rozliczy pan sobie w pokoju obok, powiadomimy pana o wynikach, do widzenia”. Wróciłem do Krakowa, zacząłem pisać reportaż i wtedy zadzwonił Załuski – że mnie chce do swojego filmu.

Przez pół roku we Wrocławiu kręciliście „Znaki szczególne”.
To był taki produkcyjniak, melodramat trochę. Budowaliśmy Port Północny. Plenery były kręcone w Trójmieście, również niemałe na południu Polski, w obecnym województwie podkarpackim, ale cała hala, zdjęcia studyjne, to był Wrocław. Zasiedziałem się tutaj, u was, bardzo długo.

Musiał Pan zrezygnować z dziennikarstwa? Z pracy w TV?
Mój redaktor naczelny w krakowskiej telewizji, kiedy dowiedział się o propozycji roli dla mnie, powiedział: „Ależ proszę cię bardzo, idź sobie, wolno ci, tylko ja cię z powrotem nie przyjmę za te kilka miesięcy do pracy”. To ja zadzwoniłem do Załuskiego i powiedziałem, że nie wystąpię w filmie, bo nie mogę wskoczyć do kąpieli bez nadziei na to, że jak z niej wyjdę, to na brzegu znajdę ubranie. Cała sytuacja została jednak szybko spacyfikowana – na warszawskim szczeblu uznano, że skoro reżyser sobie wymyślił mnie do roli w swoim filmie, a ten serial jest robiony dla telewizji, a ja jestem pracownikiem telewizji, to jakiś prezes z Warszawy zadzwonił do mojego dyrektora i powiedział: „Czemu pan szanowny dyrektor się opiera? A niech sobie ten Cieślak gra. Zobaczymy, co z tego wyniknie”. I zostałem urlopowany bezpłatnie na pół roku, z gwarancją, że będę mógł wrócić za swoje biurko.

Tak się jednak nie stało, bo...
... po nakręceniu „Znaków szczególnych” przyjechał do mnie do Krakowa Krzysztof Szmagier i zaczął mnie namawiać na cztery skromne, kryminalne filmiki, które miały się nazywać „Przygody porucznika Bolskiego”.

Bolski? No nie...
Zareagowałem tak samo, jak pan. Prychnąłem śmiechem i powiedziałem: „Oryginalny tytuł to to nie jest. Sam żeś pan dopiero co nakręcił »Przygody psa Cywila«, po ekranie biegają »Przygody pana Michała«. Nie ma pan jakichś lepszych, bardziej oryginalnych pomysłów? I nazwisko Bolski też niespecjalnie jak na moje krakowskie ucho”. W Krakowie o kimś marnym, fajtłapowatym, nieporadnym, mówiło się, że jest „cienki Bolek”. W każdym razie to go zastanowiło i zmienił– i nazwisko głównego bohatera, i tytuł. W tym czasie na wszystkich budkach telefonicznych były tabliczki „pogotowie MO ma numer wywoławczy 07”. Stąd tytuł serialu.

A ja myślałem, że z Jamesa Bonda i agenta 007.
Musielibyśmy być idiotami, i to ciężkimi, żeby w tej szaro-burej, przaśnej rzeczywistości, jaką był PRL, ścigać się z legendą agenta Jej Królewskiej Mości. Dziennikarze cały czas piszą „Borewicz – polski James Bond”. Śmieszy mnie to, ale już nie mam siły protestować. Nigdy nie miałem takich aspiracji jako Borewicz. Za wysokie progi – nie ta waluta, nie te samochody, jedynie dziewczyny mieliśmy piękniejsze niż 007.

Mówi Pan, że miały być tylko cztery odcinki.
I były cztery. Tyle nakręciliśmy. Odcinki „07 zgłoś się” poszły na ekran wcześniej niż mój filmowy debiut, czyli „Znaki szczególne”. Nastąpiła dziwna roszada, bo film o budowie Portu Północnego był torturowany przez ówczesne władze telewizji, które były gorsze niż cenzura – odpuść im Panie. Okazało się, że w scenariuszu zostały ujawnione wielkie, ważne tajemnice budowy portu i film został zmasakrowany, pocięty. Z siedmiu odcinków na ekran poszło niespełna sześć, a szósty był takim kikutem półgodzinnym. Romek Załuski był wściekły, że „07” był pokazany wcześniej niż jego film. Nienawidził opowieści o Borewiczu. Krzyczał na mnie: „W jakim ty gównie grasz! Jakiś playboy! Ja nakręcę z tobą dobry film. Prawdziwy”. I rzeczywiście – zrobiliśmy razem, jakieś cztery lata później, film „Wściekły”. Zdjęcia oczywiście powstawały we Wrocławiu.

Jakim cudem reżyser „07...” dowiedział się o Pana istnieniu, jako aktora, skoro Pana pierwszy film nie był jeszcze nigdzie pokazany?To zabrzmi jak bajka: pani sekretarka planu ze „Znaków szczególnych” chwilę później była w ekipie, która miała kręcić „Przygody porucznika Bolskiego”. I gdy w jej obecności reżyser z operatorem naradzali się, kto ma zagrać „Bolskiego”, to ta sekretarka powiedziała: „A myśmy przed chwilą, we Wrocławiu, skończyli taki film z Załuskim, który znalazł w Krakowie takiego dziennikarza – Cieślaka.”. „Masz zdjęcie”? – zapytali. „Mam...”. Szmagier pojechał do Wrocławia, zobaczył film Załuskiego na stole montażowym i od razu wsiadł w pociąg. Przyjechał do mnie do Krakowa, nie uprzedzając o wizycie. Otworzyłem mu, będąc jeszcze w piżamie, bo to było rano. Przedstawił się i zaczęliśmy rozmawiać o tym Bolskim.

Na czterech odcinkach się jednak nie skończyło.
Bo jak je wyświetlono, to się okazało, że ludzie powiedzieli: „A co to za serial, jak ma tylko cztery odcinki”. Trochę też listów przyszło do telewizji. Szmagier więc zabrał się do roboty, dłubał przez kolejne dwa lata, i napisał pięć dalszych scenariuszy. Ten serial, też pod tym względem, jest skrajnie nietypowy, nienormalny wręcz – powstało w sumie 21 odcinków, nakręconych na przestrzeni 12 lat. Nagrywaliśmy go w pięciu ratach. W międzyczasie Szmagier doskonale mnie poznał, zaprzyjaźniliśmy się. Dzwonił z Warszawy do mnie i mówił: „Piszę scenę jak wchodzisz i dzieje się coś kur... niesamowitego, bo pisząc dialog, słyszę, jak ty to mówisz”. Wiele scen zostało napisanych pode mnie, prywatnie.

Co na przykład?
Szmagier wiedział, że przez lata trenowałem pływanie. Że lata całe byłem ratownikiem wodnym. Że to jest mój sport i czuję się z nim dobrze. W związku z tym w scenariuszu dał mi szansę, żebym pokazał swoje umiejętności. Nie jest więc przypadkiem, że Borewicz a to skacze z wieży do wody, a to pływa po jeziorach.
Serial był nagrywany przez 12 lat. W tym czasie zmieniała się otaczająca was rzeczywistość – i społeczna, i polityczna.
Ma pan rację. „07 zgłoś się” zaczęliśmy kręcić w roku 1976, po lubelsko-radomskich strajkach. W kraju była już opozycja, ale jeszcze w zalążku. A kończyliśmy kręcić tuż przed ustrojową polską zmianą w 1989 roku. Cztery odcinki powstały między sierpniem 1980 roku – podpisanymi porozumieniami sierpniowymi – a stanem wojennym, czyli w trakcie tak zwanego festiwalu. To była pełna schizofrenia – nie wiedzieliśmy, co się stanie, nie wiedzieliśmy, w którą stronę to pójdzie, na ulicach toczyły się dyskusje: „wejdą czy nie wejdą?”. Trzeba by więc gdzieś głęboko w piwnicy kręcić, żeby nie słyszeć rzeczywistości, żeby to się nie odbijało w filmie. Tak więc takie echa zza ściany musiały się wkradać do serialu. Dlatego między innymi pan Borewicz nie jest takim regulaminowym, zapiekłym służbistą. W serialu jest wiele dowodów na jego dystansowanie się do rzeczywistości. Jest np. taka scena, w której przesłuchujemy faceta podejrzanego o przestępstwa, a on jest poważnym nomenklaturowym dyrektorem jakiegoś ważnego przedsiębiorstwa i mówi do nas tonem z „góry”: „To skandal. Jak wy mnie tu taktujecie? Ja jestem członkiem partii”. Na co Borewicz stwierdza: „Znam poważniejsze błędy, więc ten też darujemy”. Dziś taka odzywka to nic takiego, ale wtedy?

Pana rola – jak na tamten czas – była dodatkowo trudna. Grał Pan milicjanta.
Władza ludowa była bardzo niepopularna, nielubiana, a potem już wręcz znienawidzona. To zadanie było jak chodzenie po linie. Ludzie nie musieli rozróżniać, że ja jestem ten od spraw kryminalnych, a nie ZOMO, które leje pałą.

Pytano Pana, dlaczego zdecydował się w takiej rzeczywistości, w takim kraju, grać milicjanta?
To pytanie zadano mi z 50, jak nie 100 razy. I zawsze odpowiadałem, że nie grałem milicjanta. Wtedy zapadała na sali cisza jak makiem zasiał. Po wytrzymaniu dramatycznej pauzy, mówiłem: „Ja grałem tego milicjanta”. Różnica polega na tym, że ja nie wiem, kto to jest milicjant, dopóki się nie dowiem, jaki to jest człowiek, wyobrażony przez reżysera. Bo gra się zawsze konkretnego, żywego człowieka, który może być stary, młody, ładny, brzydki, kochający swój zawód albo go nienawidzący, mądry, głupi... Gra się zawsze kogoś. I powiem panu, że lubiłem tego swojego Borewicza. Gdybym poznał takiego faceta prywatnie, to bym mógł się z nim zakolegować, niezależnie od tego, jaki wykonuje zawód.

Czyli jakiś kawałek Pana znalazł się w Borewiczu?
Oczywiście. Bo nie umiałbym skutecznie zagrać postaci, której bym nie aprobował prywatnie. Nie rozumiałbym jej.
Ma Pan jakieś wspomnienia, które wywołują dzisiaj u Pana na ustach, uśmiech?
Dla mnie kręcenie filmu całe jest śmieszne, bo grupa dorosłych ludzi wykonuje zawód, który polega na tym, żeby oszukać widza. Udajemy, jak małe dzieci, które bawią się na podwórku w Indian. Przecież ja poważny facet jestem, a krzyczę: „Stój”, gonię bandytów. Fikcja filmowego planu jest niesamowicie śmieszna.

Przygotowywał się Pan jakoś szczególnie do roli porucznika Borewicza? Bywał na komendzie MO? Rozmawiał z milicjantami? Podpatrywał ich przy pracy?Nie. Maciek Stuhr mówi, że aktor to jest wyobraźnia. I ja się pod tym podpisuję. To nie jest tak, że jeśli mam zagrać kryminalistę siedzącego w więzieniu, to się daję zamykać, żeby się najpierw nauczyć, jak się siedzi w celi. Oczywiście, że są rzeczy czysto technicznej natury, których trzeba się nauczyć, ale wtedy jest przy planie filmowym konsultant. Musiałem się na przykład dowiedzieć, co mam zrobić, gdy wchodzę do pomieszczenia, w którym jest groźny przestępca, a ja w jednej ręce mam pistolet, w drugiej – radiostację, a muszę go skuć kajdankami. Tego wszystkiego się uczyłem.

Na planie „07...” spotkał Pan mnóstwo utalentowanych, znanych aktorów. Jak się Pan czuł?
Nie byłem już naturszczykiem, bo miałem za sobą serial „Znaki szczególne”. No i miałem doświadczenie, obycie, z kamerą w telewizji. Jako prezenter i reporter telewizyjny sam montowałem materiały filmowe ze sobą w roli głównej. Wiedziałem, jak wyglądam filmowany od tyłu, zdawałem sobie sprawę, jak wyglądam na ekranie, jak się ruszam. Nabyłem takiej samowiedzy. Dzięki „Znakom szczególnym” miałem już za sobą romansowe role z Grażyną Barszczewską i Joasią Jędryką. Kolegę mojego grał Tadek Borowski, podwładnym na budowie był Rysiek Kotys, a zwierzchnikiem – Andrzej Żarnecki, czyli świetni, zawodowi aktorzy. Czołówka. To dzięki nim zdobywałem pierwsze szlify aktorskie, dostawałem aktorskie ostrogi. Na planie „07...” nie byłem już więc takim aktorskim burakiem. Ale muszę przyznać, że dzięki roli Borewicza spotkałem mnóstwo wspaniałych aktorów – niekiedy w maleńkich rolach. Ewa Błaszczyk gra, przez chwilę, z półprofilu, sekretarkę, która mówi pół słowa. Ewa Dałkowska jest prostytutką w epizodzie, Basia Brylska dwa razy gra i dwa razy odmienne role, Piotrek Fronczewski gra też dwie różne postacie i dwa razy ginie w naszym serialu. Raz jest zasztyletowany, drugi raz rozbija się samolotem w Bałtyku.
Jak na Pana, aktora bez wykształcenia aktorskiego, z małym doświadczeniem, reagowali ci znani i utalentowani aktorzy?
Najlepsi najlepiej. Na inne reakcje się nie obrażałem, bo gdy przychodził na plan aktor zawodowy, po szkole 20 lat, a miał jednodniową umowę zdjęciową i mógł powiedzieć tylko trzy zdania, to ja doskonale rozumiem, że szlag go musiał trafiać, że gra w serialu, w którym główną rolę ma, z jego punktu widzenia, amator. Beata Tyszkiewicz, witając się ze mną na festiwalu twórczości telewizyjnej w Olsztynie, powiedziała kiedyś: „Ach, to pan jest ten Cieślak z Krakowa, który moim kolegom wyjada z miseczki”.

Mówił Pan, co widzieliśmy też na ekranie, że w serialu pojawia się mnóstwo pięknych kobiet. Jak Pan wspomina pracę z paniami? Sceny łóżkowe?
Kiedyś podobne pytanie zadali mi żołnierze, kiedy pojechaliśmy do jakiejś jednostki wojskowej, na spotkanie. „Ale pan miał dobrze z tymi babami” – usłyszałem. Rechot się zrobił na sali. Takie seksualne napięcie wisiało w powietrzu. I ja wtedy się ich zapytałem: „Chłopcy, a potrafiłby któryś z was, zrobić to, o czym mówimy, to, o czym myślicie, na wystawie sklepowej, na głównej ulicy wielkiego miasta, w biały dzień?”. Cisza zapadła. „Bo to jest niezłe porównanie. Bo sytuacja, o której mówicie, wymaga pewnej intymności, a na planie filmowym jest ustawianie świateł, kręcą się różni ludzie z ekipy technicznej. Granie scen »rozbieranych« w takich warunkach nie jest miłe.” Muszę panu powiedzieć, że ci, którzy uważnie oglądają serial, wiedzą, że Borewicz nie ma szczęścia u kobiet. To nie jest tak, że on je zmienia jak rękawiczki i ciągle ma nową. On ma pecha do kobiet – żona go rzuciła z Arabem, jakaś tam młoda pielęgniarka mówi: „Gościu, ja na panią milicjantową się nie nadaję”, inna wyjeżdża na stypendium do Stanów Zjednoczonych, któraś tam ginie. Tak to jest szyte. A z pozoru mogłoby się wydawać, że to jest facet, któremu można pozazdrościć sukcesów u płci pięknej. Może w nim jest coś więcej – może jest niespełnionym marzycielem? Może jest w nim jakaś nutka liryczna? W filmie jest dobrze, im to bardziej jest skomplikowane. Im bardziej to jest zagadkowe, tym lepiej.

Dostawał Pan mnóstwo telefonów, listów, od fanek?
Kiedy byłem w wakacje nikomu nieznanym ratownikiem i wypożyczałem kajaki, to już wtedy się zastanawiałem: „Cholera, czy to, że dziewczyny się do mnie uśmiechają, nie jest przypadkiem wynikiem tej mojej dzielnej funkcji?”. Bo jak jestem nierozpoznawalnym, nikomu nieznanym człowiekiem z ulicy i podoba mi się jakaś dziewczyna, i ją podrywam, i to się okazuje skuteczne, to wiem, że ona lubi mnie. Natomiast kiedy mam maskę Borewicza i jakaś pani się do mnie uśmiecha w pociągu, to mam prawo zakładać, że ona uśmiecha się do Borewicza, a nie do Cieślaka. To paradoksalnie utrudnia nawiązywanie kontaktów, a nie ułatwia. Chyba, że się jest troglodytą, miśkiem, który wyznaje zasadę: „żaba, nie żaba – byleby się ruszało”. A ja takim pajacem nigdy nie byłem.

Minusów tej popularności było zdecydowanie więcej niż plusów?
O wiele więcej. Wystarczy powiedzieć o utracie anonimowości. Cena mojej popularności była okropna, kłopotliwa. W PRL-u to jeszcze miało wartość – w dobie powszechnego niedoboru wszystkiego, „na małpę” załatwiało się skutecznie pożyteczne rzeczy. Kartki na przykład były na wszystko.

Z kontrolą policyjną też nie było problemów?
To mit. Nie jest prawdą, że milicja namiętnie kochała ten serial. Tam są rzeczy burzące ich autorytet. W jednym z odcinków milicjant z drogówki, w białym kasku, zatrzymuje samochód Borewicza i mówi: „Gdzie się tak śpieszysz, baranie?”. Mój bohater go opieprza, każe mu iść do zwierzchnika i opowiedzieć, jak się odnosi do kierowców... I ja po emisji odcinka z tą sceną zapłaciłem mandat na zakopiance, bo mi milicjanci powiedzieli, że to skandal, że w moim serialu obrażane jest dobre imię milicji drogowej.

To prawda, że były plany nakręcenia kolejnych odcinków „07 zgłoś się” po 1989 roku?
Były. Ale niezbyt mi się to podobało. Powiedziałem Szmagierowi, który chciał nagrać ciąg dalszy przygód Borewicza: „Uważaj, Krzysiu, bo być może za cenę tej kontynuacji będziesz musiał zapłacić. Może będziesz zmuszony wkładać Borewiczowi w usta upolityczniające ten serial teksty »Jak ja brzydzę się tą poprzednią rzeczywistością, w której z konieczności żyłem«”. A ja nie chciałbym takich tekstów mówić. Szmagier jednak napisał scenariusz kolejnych odcinków, ale nie został on zrealizowany. Moim zdaniem dobrze się stało. Niech ten serial pozostanie już w poprzedniej epoce.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska