Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wrocław: Ludzie zbierali pieniądze dla Ani. A kto je dostał?

Marcin Rybak
Ania Bałuk wymaga stałej rehabilitacji, jej koszt to 2000 zł miesięcznie
Ania Bałuk wymaga stałej rehabilitacji, jej koszt to 2000 zł miesięcznie Tomasz Hołod
Wrocławskie Stowarzyszenie Przyjaciół Dzieci Niewidomych zabrało pieniądze przeznaczone na leczenie 11-letniej dziś Ani Bałuk, kiedy okazało się, że operacja mająca przywrócić dziecku wzrok jest niemożliwa.

Rodzice Ani czują żal, bo prezes stowarzyszenia osobiście obiecywał im, że 47 tysięcy złotych, ofiarowane przez dobrych ludzi na rzecz ich dziecka, zostanie przeznaczone na jego rehabilitację. Tak się nie stało. Pieniądze - jak mówi prezes - wydano na "cele statutowe" stowarzyszenia.
A gdy rodzice Ani Bałuk proszą o zrefundowanie kosztów leczenia, rehabilitacji czy zakupów niezbędnego sprzętu, najczęściej okazuje się, że stowarzyszenie ma akurat puste konto.

- Pomogli nam, gdy chcieliśmy kupić psa do dogoterapii - mówi mama Ani Beata Bałuk. - Później kilka razy prosiliśmy o wsparcie. Ale najczęściej nie było pieniędzy. Ostatni raz w ubiegłym roku poprosiliśmy o pomoc w sfinansowaniu rehabilitanta dla Ani. Wysłaliśmy fakturę na 2000 zł. Przekazali połowę tej kwoty. Na resztę nie było pieniędzy. Daliśmy sobie spokój.

O Ani Bałuk głośno było 10 lat temu. Dziewczynka jest ofiarą lekarskich zaniedbań. Jest niewidoma. Ma utrudniony kontakt z otoczeniem, bo słabo mówi. Bywa, że jest nadpobudliwa. Ma problemy z chodzeniem. Bierze leki psychotropowe i neurologiczne. Jej rodzice uważają, że - przynajmniej częściowo - winny jest wrocławski Akademicki Szpital Kliniczny. Ich zdaniem, gdyby nie zaniedbania, do jakich doszło w 2000 roku we wrocławskiej klinice neonatologii, być może córka widziałaby kolory i kształty.

Dziecko urodziło się jako wcześniak. I - mimo lekarskich zaleceń - nie przeszło konsultacji okulistycznych. Kiedy okazało się, że ma problemy ze wzrokiem, na leczenie było już za późno.
Wtedy zaczęła się akcja zbiórki pieniędzy na operację w Stanach Zjednoczonych. To była ostatnia nadzieja na ratowanie oczu dziewczynki. Stowarzyszenie przyszło rodzicom z pomocą. Udostępniło swoje konto, pomagało rozsyłać apele do sponsorów. Udało się.

- Pojechaliśmy do USA do kliniki. Tam jednak lekarze powiedzieli nam, że jest już za późno - mówi pani Beata. Operacja mogła jeszcze pogorszyć zdrowie dziecka. Kiedy wrócili z USA, oddali pieniądze stowarzyszeniu. Wtedy mieli usłyszeć od jego prezesa Andrzeja Marciniaka, że będą one przeznaczone na rehabilitację dziecka.

- Przez dłuższy czas jakoś sobie radziliśmy. Wiedzieliśmy, że pieniądze są na koncie w stowarzyszeniu, więc jak będzie jakaś pilna potrzeba, to zwrócimy się o pomoc - mówi Krzysztof Bałuk, tata Ani. Kiedy okazało się, że potrzebują pieniędzy, stowarzyszenie odpisało, że rzeczonych 47 tysięcy nie ma na koncie.

- Pomagaliśmy je zebrać na operację, a później przeszły na cele statutowe - mówi "Gazecie Wrocławskiej" prezes Marciniak. - Co mieliśmy zrobić? Taką decyzję skonsultowałem z zarządem naszego stowarzyszenia. Jak będziemy mieli pieniądze, możemy zrefundować im rachunki. Tak też mówiłem rodzicom. Pamiętam, że wsparcia udzielaliśmy.

Prezes nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie skonsultował swojej decyzji z rodzicami Ani. - Decyzję podjął zarząd. Z panią Bałuk się nie konsultowaliśmy - przyznał.
Rodzice Ani mają żal, bo są przekonani, że obiecywano im coś innego. A ich dziecko ma duże potrzeby. Na leczenie i niezbędną rehabilitację rodzice Ani potrzebują 2000 zł miesięcznie.
Prezes Marciniak deklaruje pomoc, jeśli stowarzyszenie dostanie pieniądze przekazane przez darczyńców z 1 procenta podatków.

- Każda organizacja ma inny statut. U nas dzieci mają subkonta i na nich rodzice gromadzą pieniądze od darczyńców i z 1 procenta - mówi Anna Kowala z warszawskiej Fundacji Dzieciom "Zdążyć z Pomocą".

- Te pieniądze są tylko dla tego dziecka. Zdarza się, że podopieczny fundacji umiera. Moglibyśmy wykorzystać pieniądze z jego rachunku, ale zwykle konsultujemy się z rodzicami i to oni decydują, jak je wykorzystać. Czasem wskazują, na co je przeznaczyć.

Podobnie działa wrocławska Fundacja na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową. - Pieniądze są na subkontach dzieci - mówi prezes Agnieszka Aleksandrowicz. - Nie znikają z nich nigdy. Refundujemy rachunki za leczenie i rehabilitację. Mamy w regulaminie zapis, że po trzech latach, gdy nie ma wypłat i dziecko nie ponosi kosztów, pieniądze trafiają na wspólny rachunek. Tak samo dzieje się, gdy dziecko wyzdrowieje.

Ofiara reformy
O Ani Bałuk i jej sprawie przed laty było w mediach głośno. Relacjonowano proces karny dr Elżbiety G., ordynator z kliniki, w której leczono dziewczynkę. Problemy z właściwą diagnozą dziecka związane były m.in. z wprowadzoną w tamtym czasie reformą służby zdrowia. W 2005 roku dr Elżbieta G. zostala uznana za win-ną przestępstwa. Choć sąd nie ukarał jej, tylko umorzył postępowanie. W 2008 roku rodzice Ani pozwali do sądu Akademicki szpital Kliniczny. Żądają pół miliona złotych odszkodowania i stałej renty. Proces ciągnie się do dziś i nie wiadomo, kiedy zostanie wydany w tej sprawie wyrok.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Wrocław: Ludzie zbierali pieniądze dla Ani. A kto je dostał? - Gazeta Wrocławska

Wróć na gazetawroclawska.pl Gazeta Wrocławska